...ale i sercu Crowa.
Jego cholerne serce płonęło tak jak ten martwy koń, którego później uwędzili dymem, dogaszając pogorzelisko. Kurwa mać, kiedy tam był, na miejscu - tam, gdzie ten pożar i niebezpieczeństwo - jakimś cudem zachowywał się normalnie, ale kiedy tylko znalazł się w tej ciasnej klicie i oparł łokciem o płytę nagrobną, którą Levi wykorzystywał do krojenia na niej tych swoich wyszukanych serów, odetchnął głęboko i ledwo powstrzymał płynące łzy. To od dymu, tak? Na pewno od dymu.
McKinnon spał, a złodziej buszujący po jego mieszkaniu zrobił duży krok nad deską podłogową, pod którą znajdowała się pułapka i otworzył szafkę kuchenną ze szklankami, żeby nalać sobie wody. Wypił ją duszkiem, odstawił pustą szklankę do zlewu i korzystając z okazji, przemył brudną twarz. Co to był za pojebany dzień. A jaki pojebany tydzień. I miesiąc. Lato. Rok. Dekada. Co to było za pojebane życie.
Znów zrobił duży krok nad deską podłogową, pod którą znajdowała się pułapka i wszedł do jeszcze większej ciasnoty, znanej jako sypialnia. Kucharz był, odkąd tylko Crow sięgał pamięcią, człowiekiem absolutnie prześlicznym, ale miał wrażenie, że dojrzałe rysy mu służyły. Stracili dobre trzy lata rozmów, tak? Wpatrywał się w tę ślicznotkę kilka długich sekund. Obserwował, jak przetacza się z boku na bok i napina przy tym mięśnie, po czym nabrał powietrza w płuca i jednym, szybkim ruchem zszarpał z niego całą kołdrę, cisnął nią w kąt łóżka. Następnie naparł na niego rękoma, chwytając za ramiona i potrząsając na boki bezwładnym ciałem.
- Lewy, wstawaj. Lewus. Potrzebuję pomocy - bo przecież mówienie do kogoś, kogo wyciągasz właśnie z objęć morfeusza (hehe) to była zawsze zajebista taktyka. - Lewy, ja wiem, że jest piąta rano, ale musisz ugotować mi sałatkę. - Nie zaakcentował tych słów dziwnie. On naprawdę użył, jak skończony idiota sformułowania ugotować sałatkę, niby kompletnie bezrefleksyjnie, zupełnie jakby nie znał znaczenia tego słowa, a przecież musiał je kurwa znać. - To ja, Crow - dodał jeszcze, trochę jakby McKinnon nie widział go od powrotu, ale nie była to prawda. Od lipca już kilka razy pojawił się w Rejwachu i przepraszał wszystkich za nieobecność, a minutę później zmieniał temat na taki, który pozwalał mu na odkopanie poszukiwanych informacji. Na początku sprawiał wrażenie, jakby nie obchodził go upływ czasu w barze, ale jak się go już znało dłużej, to było oczywiste, że obchodziło go to bardziej niż kogokolwiek innego. Było mu niestety wstyd porzucenia wszystkich znajomych... więc nie pytał. Czekał na moment, w którym uzna, że chociaż częściowo odzyskał ich zaufanie. A może to dobrze, że się przedstawił? Całe życie chodził łysy albo z wygolonymi bokami, a teraz nagle pielęgnował te swoje anielskie loczki. Pewnie ciężko byłoby go na pierwszy rzut oka poznać, gdyby się nie ubierał jak mugolska prostytutka i nie jebało od niego niemożebnie spalenizną.
you think you know how crazy I am.
My mind is a hall of mirrors.