• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[03.09.1972] Królowa spoza planszy || Aliénor & Alistair

[03.09.1972] Królowa spoza planszy || Aliénor & Alistair
Strateg
Strateg, szachista, detektyw
Wysoki, przystojny mężczyzna o surowych rysach twarzy, jasnych oczach i krótko przyciętych, jasnych włosach. Jego spojrzenie bywa przenikliwe, ton głosu spokojny, ale stanowczy. Porusza się z pewną wojskową dyscypliną, emanując opanowaniem i skupieniem – jak ktoś, kto więcej widział, niż mówi.

Alistair Anderson
#1
30.05.2025, 21:28  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.06.2025, 08:56 przez Alistair Anderson.)  
Nie planował jej spotkać. Nie tego wieczoru, nie w tym miejscu.
A jednak wśród świateł i nut, między ciszą a oddechem, pojawiła się ona – królowa, która nie należała do żadnej znanej partii.

On – strateg, szachista który od zawsze trzymał się reguł.
Ona – zjawisko, które łamie je jednym spojrzeniem.

„Królowa spoza planszy” to historia spotkania, które nie miało się wydarzyć. A jednak właśnie się zaczyna.

Gdyby nie to zaproszenie, spędziłby wieczór tak jak zwykle — z herbatą i szachownicą, układając po cichu kombinacje, których i tak nikt nie zobaczy.

Z początku miał odmówić. Przyjęcie, występ artystki, muzyka – nie jego świat. A jednak przyjaciel z pracy nalegał. Powiedział coś w stylu: „czasem trzeba zejść z wieży, żeby zobaczyć, że gra toczy się też poza planszą”.

Zgodził się. Z kurtuazji. Ale nie żałował.

Od chwili, gdy pojawiła się na scenie, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Nie znał jej imienia, a jednak miał wrażenie, że widzi ją nie pierwszy raz. Jej głos nie był dźwiękiem. Był ruchem – przesunięciem czegoś w jego wnętrzu, co od lat tkwiło nieruchomo, jak pionek zapomniany w kącie planszy.

Patrzył w ciszy. Nie jako widz, ale jak gracz, który zorientował się, że partia, którą znał na pamięć, właśnie zmieniła zasady.

Światło zgasło, zanim jeszcze zdołał złożyć dłonie do oklasków.

A może po prostu... nie zdążył się ocknąć.

Głos tej kobiety – jej obecność – nie była występem. Była zjawiskiem. Jak muzyka, która gra dalej w człowieku, choć zamilkła już dawno.

Alistair stał przy jednej z marmurowych kolumn, w cieniu, z rękami w kieszeniach płaszcza. Nie znał się na sztuce. Nie wiedział, co wypada powiedzieć po takim występie. Wiedział tylko, że nie chce po prostu odejść.

Nie chciał jej przeszkadzać. Nie chciał być jednym z tych, którzy podchodzą z kwiatami lub pustymi słowami zachwytu. A jednak… coś w tej chwili było inne. Jakby czas się zatrzymał. Jakby jego obecność, choć cicha, została przez nią wyczuta.

— Przepraszam… — powiedział cicho, prawie szeptem, bardziej do siebie niż do niej. — Nie chciałem przeszkadzać.

Spojrzał na nią uważnie. Nie było w jego oczach lęku ani chłodnej rezerwy. Tylko cisza i... coś jeszcze.

— Nie znam się na sztuce. Ale kiedy śpiewasz… to nie jest dźwięk. To… jakby człowiekowi przypomniało się coś, o czym dawno zapomniał.

Zamilkł. Nie uśmiechnął się, nie dodał nic więcej. Bo nie chciał psuć tej chwili słowem więcej, niż było trzeba.
Zimowa Markiza
Elle ne marchait pas, elle glissait — comme une promesse murmurée dans la brume
Szlachetna sylwetka, jakby wyrzeźbiona dłutem kapryśnego mistrza marmuru — zmysłowo zimna, pełna rezerwy. Włosy, w barwie księżycowego srebra, spięte niedbale z gracją, odsłaniają łabędzią szyję i linie obojczyków niczym ramy dla portretu z minionej epoki. Jej krok, choć cichy, niesie chłód salonowego dystansu, a twarz, blada i szlachetnie powściągliwa, przędziona została z błękitu i cienia. Niska wzrostem, lecz pełna obecności, ubiera ciało w wyrafinowane tkaniny, podkreślając usta ciemnym welonem pomady. Całość wieńczy uśmiech — wyuczony, niepokojący, z nutą staroświeckiej elegii, której nie sposób zapomnieć.

Aliénor Dolohov
#2
31.05.2025, 15:30  ✶  

Woal bezpardonowej koneksji spływał ciężko, leniwie, niemal namacalnie pośród echa aksamitnej sali, gdzie purpurowe draperie szeptały swoje własne, odwieczne dramaty. Kakofonia smyczków rozlewała się jak rozpalona rtęć, lepka, niepokojąca, odbita w opalizujących źrenicach gości, zatopionych w półcieniach zbyt wielu świec i nadmiaru perfum. Orkiestra bębniła przyciszonym tonem, w rytmie niepewności, jakby każdy dźwięk był prośbą o pozwolenie na dalsze istnienie, a nie przejawem sztuki. Smukła batuta, zawieszona w powietrzu niczym wyrzut sumienia, zamilkła — i wtedy właśnie cisza stała się królową tej chwili.

Nie śmierć miała dziś zawładnąć sceną, nie dramat, niepożegnanie w minorze — lecz przebudzenie czegoś delikatniejszego, podstępniejszego. Aforyzm szczęścia w pękniętej porcelanie głosu, zakuty w pięknie słowa, w niemych uściskach metaforyki. Powieść o odwadze, która nigdy nie nosi zbroi, a jedynie nienagannie skrojone suknie z cieniem lęku pod koronką dekoltu. O walce — nie krwawej, nie bohaterskiej, ale tej, która toczy się codziennie pod powiekami. Między tym, co wypada powiedzieć, a tym, co chciałoby się wyśpiewać z trzewi. Głos wreszcie uniósł się ponad ciszę, był jak tchnienie Eurydyki, która nie patrzy już na Orfeusza. Śpiewała dla siebie, dla tych wszystkich kobiet, które uczono milczeć z klasą. Edykt upadku nie wybrzmiał, nie dziś — dzisiejszy akt mówił o powstaniu, o metaforycznej zdradzie romantyzmu, o triumfie złożonym w rytuale kontemplacji własnej pełni. Blada dłoń uniosła się w górę, jakby porywała wiatr, jakby wygłaszała triumf w imieniu wszystkich stłumionych melodii. Uśmiech, dyskretny, lecz wykwintny, rozkwitł na jej karminowych ustach jak przekleństwo i błogosławieństwo jednocześnie. Miłość zawsze zwycięży — ten banał uniósł się jak duch nad sceną, by zaraz potem opaść ciężarem w głąb, z brzękiem rozczarowania.
Bo przecież miłość... to tylko najpiękniej wymalowana obłuda.
Wraz z końcową ferią muzycznego animuszu, gdy ostatnie dźwięki rozproszyły się w przestrzeni niczym zbłąkane motyle gasnące pod żyrandolami, nisko skłoniła się w hołdzie. Czym niżej opadała w teatralnym ukłonie, tym doskonalszą iluzję wdzięczności tkała dla tych, którym pozwoliła dziś uczestniczyć w misterium – nie tyle koncertu, co odsłonięcia zakamarków wyreżyserowanej duszy. Ci, rozproszeni teraz na sali niczym figury z porcelany, będą jeszcze długo szepczeć między sobą o jakości dźwięku, o mocy wyrazu, o smutku, który nie wiadomo skąd się wziął, a jednak rozsiadł się wygodnie w ich trzewiach, nieproszenie.
Kurtyna opadła miękko, bez oklasku — jak szept, jak ostatnia zasłona przyłbicy, za którą znów można było oddychać. Pierś uniosła się niespokojnie, pierwszy raz nie z powodu partii wokalnej, lecz z tęsknoty za sobą samą. Uśmiech spełzł z twarzy, nie gwałtownie, lecz jak welon poślubny z ramion panny młodej — z wdziękiem, melancholią, ledwie zauważalnym oporem. Już nie musiała grać. Już nie musiała błyszczeć. Już mogła istnieć — nieistotna, zmęczona, prawdziwa. Podnosząc poły sukni ciasno opinającej talię, której materiał jak złośliwa obietnica jeszcze na długo pozostawi ślady na skórze, ruszyła powoli w kierunku schodów. Odkryte ramiona natychmiast utonęły w delikatnym objęciu wolału, szytego ręką najwybitniejszego krawca z moskiewskiego padołu – misterny splot jedwabiu i futrzanej mgły, zapach luksusu i przeszłości, który koił ją lepiej niż najzręczniejsze słowo.
Za kulisami świat nie przestawał istnieć – przeciwnie, przyspieszał. Nadciągnęły pierwsze wyrazy aprobaty, ceremonialne komplementy, zbyt głośne śmiechy, których intencji nie warto już rozszyfrowywać. W dłoniach złożyła naręcze kwiatów, podarowane przez żonę wpływowego polityka — zbyt wybitne, by miała czelność odrzucić, zbyt precyzyjne, by nie nosiły w sobie ukrytej agendy. I choć ciało pozostawało tu — pod światłem kryształowych lamp, wśród szeptów szampana i zapachów wyczekiwanej kolacji — dusza już błądziła daleko, gdzieś pomiędzy taktami, których nigdy nie zaśpiewała, a spojrzeniami, których wcale nie szukała.
— Och, dobry wieczór, sir — Ukłoniła się rezolutnie, niczym wytworna dama w panoszącym się akcencie rodzimych stron ukochanej Francji. Leciutko przywdziała zdziwienie na oblicze, gdy ukradkiem chciała uciec i wyciszyć serce od agonii tutejszego spędu. — Mówi Pan, że nie rozumie sztuki? — Uśmiechnęła się w poblasku zieleni spojrzenia. — Niemalże podał Pan definicję dzisiejszej aranżacji.
Rozejrzała się powoli, z pozorną nonszalancją, choć w spojrzeniu błysnęło coś niepokojąco szczerego – może pragnienie, może znużenie, może i jedno, i drugie zarazem, splecione w duszną koniunkcję znudzonego umysłu. Kolumny osobliwej wnęki, wykute z zimnego kamienia, przydawały jej chwilowego cienia, jakby światło kryształowych żyrandoli nie miało tu już prawa sięgać, jakby była gościem z innego czasu, innego nastroju, z innej bajki.
— Zechce mi pan towarzyszyć w krótkim spacerze? — Tuż za tkaniną dekoracyjnej kotary, majaczył bezpieczny horyzont ogrodów – miejsce, gdzie szum drzew nie podszywał się pod pochlebstwo, a liście nie wiedziały, czym jest maska. Blisko było – na tyle, by uciec, na tyle, by w tej ucieczce znaleźć przyzwolenie dla własnej słabości. — Chętnie posłucham pana konstruktywnych uwag oceny i uczuć, jakie wyniknęły po występie. Będę zaszczycona.


Ślepa jestem, oślepiona majem.
Nic nie wiem prócz, że pachną bzy.
I ustami tylko poznaję,
żeś ty nie ty...


Strateg
Strateg, szachista, detektyw
Wysoki, przystojny mężczyzna o surowych rysach twarzy, jasnych oczach i krótko przyciętych, jasnych włosach. Jego spojrzenie bywa przenikliwe, ton głosu spokojny, ale stanowczy. Porusza się z pewną wojskową dyscypliną, emanując opanowaniem i skupieniem – jak ktoś, kto więcej widział, niż mówi.

Alistair Anderson
#3
31.05.2025, 20:10  ✶  
Jej głos znał już zaledwie kilka chwil, a mimo to brzmiał teraz w jego uszach inaczej — jakby przeszedł przez niego i coś zostawił. Może lęk. Może ulgę. A może coś, czego jeszcze nie umiał nazwać.

Skłonił się lekko, z szacunkiem, nie teatralnie.
— Alistair Anderson, Madame — przedstawił się, pozwalając, by dźwięk jej głosu jeszcze chwilę rozbrzmiewał w jego pamięci.

— A to ja będę zaszczycony, mogąc towarzyszyć... damie, która tego wieczoru uczyniła ciszę piękniejszą niż dźwięk.

Zrobił krok obok, wskazując kierunek ogrodu, ale nie zaproponował ramienia. Nie z nieśmiałości, lecz z taktem. Wiedział, że nie jest to kobieta, którą się prowadzi — raczej taka, za którą się nadąża.

Minęli kotarę, za którą kończył się świat kurtyn i kryształów, a zaczynała się noc — miękka, mglista, pachnąca późnym latem i chłodem starego muru. Kamienny dziedziniec przylegający do sali koncertowej prowadził łagodnie w stronę niewielkiego ogrodu. Tu krzewy magnolii pachniały sennie, a latarnie ogrodowe roztapiały się w cieniu, jakby same nie chciały zbyt mocno rozjaśniać rozmowy.

Spojrzał na nią, teraz ubraną w jedwabie i futro, jak w echo innego czasu. I przez moment poczuł to, czego nie czuł od lat: że stoi obok kogoś niezwykłego. Że tej nocy, której miał nie pamiętać, wydarzyło się coś, czego nie planował — i nie potrafił zignorować.

— Prawdę mówiąc... — odezwał się znów, gdy oddalili się od światła sali. — Myślałem, że ten wieczór będzie jak inne. Że posiedzę z tyłu, posłucham, odejdę.

Zatrzymał się na moment przy ozdobnym łuku z żelaza, skąd było widać nieco więcej gwiazd.

— Ale Pani głos... — zawahał się, jakby szukał odpowiednich słów. — To nie tylko śpiew. To coś, co człowiek czuje pod skórą. Robi się… lżej. Jakby na chwilę można było zostawić wszystkie sprawy tam, gdzie są. I być po prostu człowiekiem.

Nie było w jego głosie nadmiaru, ani fałszywej kurtuazji. Tylko szczerość – może nawet za bardzo odkryta, jak na kogoś, kto zwykle trzymał emocje w bezpiecznej odległości.

— Cieszę się, że dziś... Panią spotkałem Madame. I że zechciała Pani mówić właśnie do mnie.
Zimowa Markiza
Elle ne marchait pas, elle glissait — comme une promesse murmurée dans la brume
Szlachetna sylwetka, jakby wyrzeźbiona dłutem kapryśnego mistrza marmuru — zmysłowo zimna, pełna rezerwy. Włosy, w barwie księżycowego srebra, spięte niedbale z gracją, odsłaniają łabędzią szyję i linie obojczyków niczym ramy dla portretu z minionej epoki. Jej krok, choć cichy, niesie chłód salonowego dystansu, a twarz, blada i szlachetnie powściągliwa, przędziona została z błękitu i cienia. Niska wzrostem, lecz pełna obecności, ubiera ciało w wyrafinowane tkaniny, podkreślając usta ciemnym welonem pomady. Całość wieńczy uśmiech — wyuczony, niepokojący, z nutą staroświeckiej elegii, której nie sposób zapomnieć.

Aliénor Dolohov
#4
19.06.2025, 20:45  ✶  

Niezbyt roztrącała woale ciekawości, chcąc jedynie nabrać tchu w dziewiczym obejściu chłodu tutejszego zaścianka — ogrodu utkwionego w międzyczasie wrześniowego zmierzchu, gdzie soczystość liści przybierała barwy nie ciemnego malachitu a szykowały się do cichego końca żywota. Powietrze gęstniało nie od słodkiej woni maciejki, rozlewanej ciężkimi kroplami rosy na gęstniejących kępach trawy, a chłodu i kolejnej ulewy. Kurtyna chciwego zaułku, obojętnego na samotność przechodnia, rozpościerała się przed nią niczym teatralne proscenium — bez gwaru oklasków, bez grymasów widowni — byle z dala od fortecy ciekawskich wejrzeń wszelkich istnień.

A jednak — jak na zawołanie — on pojawił się w tej rezolutnej instancji słowa, ofiara wyłoniona z półmroku ścieżki niczym figury snu, które leniwie rozpuszczają się w promieniach świtu. Krótki uśmiech, przelotne westchnienie, machnięcie czernią rzęs — ukojenie utkane w jednym geście, a jednak niosące z sobą powiew niepokoju.
Podążał za nią spojrzeniem, próbując odczytać subtelność zaklętych znaków, którymi zawsze igrała na granicy przyzwoitości i prowokacji. Uwielbiała ten moment — kiedy rozmówca nie był pewien, czy jest już zaproszony do tańca słów, czy też pozostaje jeszcze w przedpokoju rozmowy, gdzie myśli igrają w milczeniu.
— Dziwne czasy z wolna nastają, okrywając nad bzdurną obłudą politycznych kłamstw i wewnętrznego rozłamy pośród nas, zwyczajnych cywilów — Wsłuchawszy się w ciekawe wzorcowanie tutejszego spektaklu, syciła się tą niepewnością jak sommelière degustująca cierpkość młodego wina — każda nuta pobudzała język do kolejnych analiz, a w duszy igrał cichy śmiech kapłanki rytuału, zmuszającej ludzi do dłuższej debaty o tym, co chciała przekazać. Co bardziej — nakazywał urzeczywistnić zleceniodawca, by było dobrze, nie. — Najstarsi twórcy mawiali, że muzyka powstała, aby odbierać smutki i nadawać szarości najpiękniejszej barwy, sir.
Idealny repertuar zbrodni i kary, jakby sam Dostojewski upuścił atramentu na pergamin tego wieczoru. Każde słowo, każda pauza miała swój ciężar. Cień jego sylwetki ślizgał się po porowatym szlaku żwiru, szelest mankietów brzmiał jak preludium do wyznania, którego oboje jeszcze nie chcieli złożyć.

A przecież już oboje wiedzieli.

Wystarczył jeden krok bliżej.

— Głos każdego z nas ma inną barwę i reprezentuje inne własności, jakie nas determinują — Tchnienie należytego jesiennego chłodu zdało się wybawieniem, niemal świętokradczym pocałunkiem zimy w przededniu jej triumfu. Gładka powierzchnia skóry, jeszcze przed chwilą drażniona dusznością zaduchu, teraz napięła się pod naporem chłodnego powietrza niczym płótno pod smukłymi palcami malarza. Mocniej odkryła negliż ramion, bielą woalu futra igrając z porami skóry, jakby każda z nich osobno chciała zakosztować tej ulgi. — Jaką opowieścią zatem umili mi Pan czas, skoro tak moje sceniczne słowa wpłynęły na Pana postawę, znacznie...


Ślepa jestem, oślepiona majem.
Nic nie wiem prócz, że pachną bzy.
I ustami tylko poznaję,
żeś ty nie ty...


Strateg
Strateg, szachista, detektyw
Wysoki, przystojny mężczyzna o surowych rysach twarzy, jasnych oczach i krótko przyciętych, jasnych włosach. Jego spojrzenie bywa przenikliwe, ton głosu spokojny, ale stanowczy. Porusza się z pewną wojskową dyscypliną, emanując opanowaniem i skupieniem – jak ktoś, kto więcej widział, niż mówi.

Alistair Anderson
#5
21.06.2025, 08:02  ✶  
— Dziwne czasy... — powtórzył szeptem jej słowa, jakby zapisały się na moment w jego pamięci jak tytuł nieznanej partytury. — I dlatego tym bardziej... warto docenić, kiedy coś w nich jest prawdziwe.

Szli wolno, pośród chłodu i szeptu liści. Jesienny wiatr igrał z jego płaszczem, ale on czuł raczej ciepło. Może z powodu bliskości tej kobiety, której obecność przypominała dzieło sztuki — wyważone, ale nieprzewidywalne, piękne, ale silne, jak rzeźba bogini, której mit już dawno zapomniano, ale pamięć kształtu nadal istnieje w dłoniach artysty.

— Pytała Pani o opowieść… — powiedział, zerkając na nią, nie zuchwale, lecz z uwagą. — Całe życie gram w szachy. To... chłodna gra. Z pozoru. Wszystko jest czarno-białe. Są reguły. Figury. Ruchy. Ale…

Zatrzymał się na moment. Przed nimi ścieżka rozwidlała się przy starej ławce. W oddali migotała samotna latarnia, której światło rozmywała mgła.

— Czasem trafia się partia, która nie pasuje do żadnego planu. Ktoś wykonuje ruch, którego nie przewidziałeś, choć widziałeś już setki takich gier. I nagle orientujesz się, że nie chodzi o wygraną.

Odwrócił spojrzenie, jakby sam się zaskoczył tą szczerością.

— Pani głos... był właśnie takim ruchem. Nieprzewidywalnym. Prawdziwym. Pięknym. I przez chwilę… nie chciałem wygrać. Chciałem po prostu słuchać.

Milczał przez moment. Potem dodał cicho:

— Pani śpiew… był jak opowieść. Ale czy mogę zapytać — co ona znaczyła dla Pani?
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alistair Anderson (960), Aliénor Dolohov (1177)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa