• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[8.09.1972] Wszyscy jesteśmy Brajanami [Martin & Cassian]

[8.09.1972] Wszyscy jesteśmy Brajanami [Martin & Cassian]
Tłumacz
These scars don’t lie,
I’m living in an empty time
Falling through space,
I’m living in an empty place.
Ubrany na czarno. Z bliznami na twarzy. Puste spojrzenie. 180cm.

Martin Crouch
#1
24.06.2025, 14:16  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.06.2025, 19:13 przez Martin Crouch.)  

Zaledwie kilka dni temu kołysał się na statku pod słońcem Karaibów. Leżał plackiem na pokładzie. Wysmarowany specyfikiem antysłonecznym – czego pilnowaniem zajmował się Jack na życzenie mamusi, bo Martin nie wykrzesałby ani jednej myśli o ochronie, a potem ze znaczną dozą żalu obserwowałby procesy łuszczącej się skóry. Ale nie był tu, by myśleć. Wręcz przeciwnie. Już za nim lata ciągłych rozważań, refleksji, analiz. Rozebrał świat na tak drobne fragmenty, że nie pozostało nic tylko strzelić sobie Avadą w twarz. A potem Brian umarł i okazało się, że Martin okropnie się w tych swoich badaniach pomylił. Bo jednak istniało coś, nawet jeśli do tamtej pory pozostawało dla niego w ukryciu.

Dobrze pamiętał moment, w którym się o tym przekonał. Słoneczny dzień. Siedział na polu w pobliżu rodzinnej rezydencji, na bagnach Holly Shelter w Stanach Zjednoczonych. Złote kłosy falowały wokół jego nieuczesanych, dogłębnie ciemnych włosach. O czym wtedy myślał było nieistotne. Bo wtedy zobaczył Catherine idącą w jego stronę...

Tego wieczoru jeszcze będzie miał okazję odświeżyć pamięć o tym. Teraz zostały mu ostatnie chwile odpoczynku, nim tragedia znów zawita do jego życia. Uniesiona do ust filiżanka, spojrzenie leniwie spoczywające na frędzlach ciężkiej zasłony. I krzyk. Nic alarmującego – to centrum miasta. Tonęło w hałasie. Ale rozległ się następny. I kolejny. Oczy Martina zaszły mgłą. Jakby próbował zanegować to, co właśnie słyszał. Dewiza rodziny Sue – Jeśli coś nie jest po twojej myśli, zmień to. Martin był zawsze przekonany, że on za tym nie podąża. Że nie jest jak ciotki kłamiące prosto w oczy, wiecznie knujące i zbierające żniwa na cudzych polach jedynie dla żartu. Wydawało mu się tak, a przecież dokładnie tym zajmował się większość życia – manifestacją, że nic nie jest prawdziwe, nic nie istnieje. Obracaniem świata w rękach tak długo, dopóki zdarł z niego całkowity smak. W tej chwili było podobnie. Odruch ignorowania otoczenia, odbierania bodźcom znaczenia. Ale to już nie był on.

Rzucił się do okna, które musiał otworzyć, bo nic nie było widać. Ktoś zgasił latarnie? Ale to nie brak prądu – to gęsty dym, który nie szczędził nawet płuc wprawionego palacza. Martin schował się do środka i odkaszlnął ciężko. Matka już była obok niego.

– Pali się. Całe miasto – poinformowała go rzeczowym tonem, ale nawet w głosie ułożonej sędziny drżało przerażenie. Ruchem ręki kazała oknu się zamknąć, by nie wpuszczać więcej rozpaczy do mieszkania. – Wszystko będzie dobrze, odnawialiśmy zabezpieczenia dwa tygodnie temu. Zawołam Pstryczkę, przyniesie ci bezy.

Martin nie wątpił w bezpieczeństwo kamienicy. Ochronę pracowników Wizengamotu zapewniało Ministerstwo. Poza tym, Crouchowie nie byli celem ataku. A przynajmniej nie do tej pory, bo już wkrótce Martin odkryje, że również jego rodzina została wezwana do zajęcia strony w konflikcie,. Teraz ich życiu jeszcze nic nie zagrażało. Tynk nie przejmie się pocałunkiem ognia. Jednak dłoń Elisabeth Crouch kurczowo ściskała ramię syna. Wiedział czemu.

Tak samo jak wiedział, że Catherine przedzierająca się przez zboże nie przyszła, by zawołać go na obiad lub uraczyć kolejną historyjką ze swojego burzliwego życia. Jej ciemne oczy porażały pustką. Kilka słów, które wiatr przywiał w jego stronę. Był bardziej zaskoczony tym... że nie był zaskoczony. Pomyślał wtedy "Czyli się stało". Brian igrał z ogniem od zawsze. Z coraz większym, coraz groźniejszym, ale zawsze wycofywał się kilka kroków wcześniej, nigdy nie przekraczał własnej strefy komfortu. Wypadek był nieunikniony. Ale chociaż Martin mierzył się w tamtym momencie z brakiem głębszej reakcji – ta szybko go ogarnęła, gdy poznał okoliczności. Brian Crouch, popularny absolwent Domu Węża – zabity przez swoich. Bo jeden, jedyny raz stanął po przeciwnej stronie. Stracił nie tylko życie ale i swoją historię. Zmową milczenia wymazany z pamięci rodziny. Pierwszy raz Martin był świadkiem prawdziwego zatracenia w nicości. I jego umiłowanie do niej uleciało...

Jak popiół, który unosił się w tym momencie za oknem. Martin za sobą miał już drogę mściciela, bezsensowne uganianie się za winnymi. Nikomu nie przyniosło to nic dobrego. Powinien siedzieć grzecznie w domu, przy matce. By miała pewność, że nie straci kolejnego owocu swego łona.

Wstał. Jeszcze tak niedawno w jego życiu nie było innych osób poza członkami rodziny, którzy o wiele lepiej niż on potrafili o siebie zadbać. Ale teraz w głowie kotłowała się garstka twarzy i imion być może będących w zagrożeniu. Rhiannon? Daisy? Ich nazwiska nie nosiły tarczy ochronnej, jak jego. Gdzie teraz były? I czy w ogóle...

Wyszedł. Matka nie podejrzewała nawet, że kierował swoje kroki nie do łazienki, tylko na zewnątrz. Opadła na fotelu i wezwała skrzatkę po wspomnianą wcześniej bezę.

A on był już na dworze. Papieros w odruchu znalazł się w jego ustach, ale wypluł go na chodnik. W głowie szumiał mu chaos. I odgłosy ulicy. Krzyki. Skwierczenie. Co jakiś czas odgłos upadającego przedmiotu, walącej się ściany, człowieka. Teleportował się na drugi koniec ulicy. Dalsza podróż nie wchodziła w grę, nie zamierzał wskakiwać w gardło bestii. Krótkimi skokami przemierzał okolicę. Kierował się tam, gdzie – jak sądził – mieszkała Daisy. W międzyczasie jakiś łaciński splot słów wybrzmiał mu w głowie. Zaklęcie. Chroniące przed ogniem. Nauczył się go... kiedyś. Rzucił je na siebie, niczym płaszcz ochronny i kontynuował podróż do nieznanego celu.



Rzut na zaklęcie chroniące przed ogniem. Kształtowanie. Zaklęcie okrywa człowieka warstwą chroniącą przed poparzeniami wywołanymi przez ogień. Nie podpala ubrań ani włosów. Nie działa na magiczny ogień typu Szatańska Pożoga.
Rzut N 1d100 - 99
Sukces!
Czarodziej
Magia przemija. Słowo zostaje.
Wysoki na 185 cm, szczupły, elegancko ubrany, ma bardzo ciemne oczy, w których tęczówki zlewają się ze źrenicami. Pachnie fiołkami, mówi cicho i kwieciście.

Cassian Blishwick
#2
24.06.2025, 19:02  ✶  

Ulice miasta tonęły w popiele, a Cassian biegł przed siebie, ignorując piekący dym i gorąco, które biło od płonących budynków. Każdy krzyk, każde wołanie o pomoc wbijało mu się w uszy jak ostrze. Nie miał planu, nie myślał o ucieczce ani o ratowaniu dobytku. Wiedziony poczuciem obowiązku, kierował się tam, gdzie wydawało się najgorzej — tam, gdzie płomienie były najwyższe, gdzie krzyki rozdzierały noc najgłośniej. Chaos był jego kompasem tej nocy.

Miasto przypominało piekło, którego granice rozciągały się coraz dalej. Mijał ludzi: kobieta szarpała się z upadłym wózkiem, starzec siedział na schodach z pustym wzrokiem, jakby już nic nie miało znaczenia. Dym gryzł Cassiana w oczy, płuca odmawiały posłuszeństwa, ale biegł dalej, w stronę największego ognia, największego rozdarcia nocnej ciszy. Każdy jego krok był świadectwem uporu, niezgody na bezczynność.
Zatrzymał się, by przesunąć gruz z drogi młodej dziewczynie, która wołała matkę. Pomógł, ale wiedział, że to kropla w morzu. Miał tylko różdżkę, swoje zaklęcia, swoje ręce — i poczucie, że choć nie powstrzyma tej nocy, może chociaż ją na chwilę spowolnić. W dodatku musiał uważać, by nikt niepowołany nie dostrzegł jego magii.
I wtedy nagle, tuż przed nim, świat zatrzymał się na ułamek sekundy. Z trzaskiem i niemal bezgłośnym sykiem pojawiła się postać. Tak blisko, że Cassian aż odskoczył, serce zabiło mu gwałtownie, a dłoń uniosła różdżkę gotową do rzucenia zaklęcia ogłuszającego. Dym przesłaniał widok, ale już po chwili dostrzegł znajome rysy.
— Martin?! — zawołał, głos niosąc się przez zgiełk.
To był on — Martin Crouch. Prawie na siebie wpadli. Martin otoczony był jeszcze migoczącą poświatą zaklęcia ochronnego, które odbijało iskry niczym niewidzialna tarcza. Cassian zbliżył się szybko, pochwycił go za ramię, jakby chciał go upewnić, że to nie złudzenie, że oto naprawdę spotkał kogoś, kogo znał.
— Co ty tu robisz? Dokąd pędzisz? — wyrzucił z siebie, kaszląc od dymu, ale z ulgą, że nie stoi już sam w obliczu tej nocy.
Na chwilę spojrzał Martinowi w oczy. Mimo że nie byli bliskimi przyjaciółmi, łączyła ich nić dawnych lat, listów wymienianych po Hogwarcie, spotkań na czarodziejskich ulicach. I choć może ich drogi rozeszły się z czasem, teraz los znów je splótł.
— Zresztą, chyba nie ma czasu na pogawędki. Widzisz co się dzieje! Lepiej trzymajmy się razem
Jego głos był stanowczy, bez miejsca na kwieciste metafory, teraz nie było na to czasu. Nie po to zostawał w tej pożodze, by teraz rozstawać się z jedynym sojusznikiem, którego spotkał. Dym wirował wokół nich, ogień rozświetlał niebo. Londyn płonął, a oni — Cassian i Martin — stali na krawędzi tej nocy, gotowi działać.
Tłumacz
These scars don’t lie,
I’m living in an empty time
Falling through space,
I’m living in an empty place.
Ubrany na czarno. Z bliznami na twarzy. Puste spojrzenie. 180cm.

Martin Crouch
#3
24.06.2025, 22:42  ✶  

Zaklęcie wyszło, ale w biegu i tak je poprawił. Nie zdążył zwrócić uwagi, czy wyszło. To nie było teraz tak istotne. Skakał z miejsca na miejsce, dym idealnie maskował jego podróże. Sporo czasu zajęło mu dotarcie do miejsc z ogniem. Zupełnie, jakby ten opuścił już jego rejon, dusząc jeszcze swoją pozostałością. A może nawet tam nie dotarł? Może to sam dym był tak gęsty, że rozlał się w każdy zaułek miasta?

Spoglądał na ludzi, na sylwetki biegające wokół, pogrążone w chaotycznym tańcu. Każdy w innym rytmie, na inną melodię. A on gnał przed siebie, pozornie ukierunkowany, lecz w rzeczywistości błądził jak reszta.

I wtedy zmysły spłatały mu figla. Wskoczył w chmurę zbyt gęstą, by ją przejrzeć z daleka. Nie dostrzegł stojącego tam człowieka. Odruchowo odstąpił w tył, łapiąc równowagę. Z ust padło suche Przepraszam. Chciał się odwrócić i odejść. Ale usłyszał swoje imię. A potem został złapany.

Martin nie zmienił się od czasów szkolnych. Ciemne włosy była nieco dłuższe teraz, ale duże, błękitne oczy, nawet w otoczeniu dymu charakterystycznie odbijały się na bladym licu. Cassian mógł jeszcze nie dostrzec paskudnych blizn, jakie szpeciły dotychczas idealną cerę Croucha. Mógł uznać je za smugi sadzy, za pył, który osadzał się na jednym i drugim. Martin poznał znajomego dopiero po chwili. Gdy padły dodatkowe pytanie skierowane bezpośrednio do niego.

Cassian Blishwick. Osoba, której nawet poświęcił myśli po szkole. Nawet dość niedawno... W jego odradzającym się umyśle zastanawiał się, jak też jedyny towarzysz szkolnych rozmów ułożył sobie życie. I oto pojawił się. W tak nieoczekiwanym momencie. I zdecydowanie niesprzyjającym na spotkanie po latach.

Nie wiedział, co powiedzieć. Ale czy musiał? Czy ta chaotyczna podróż między zgliszczami wymagała komentarza?

Cassian nie potrzebował tej odpowiedzi. Wiedział, kiedy słowa były zbędne. I kiedy należało działać. Działać dla drugiego. Martinowi momentalnie na myśl przyszło wspomnienie dnia, w którym Blishwick zabrał go na misję prefekta w damskiej łazience. Wtedy poszedł z nim bez entuzjazmu. Ciągnięty niedokończoną rozmową, której treść nie tyle była istotna co pustka po jej przerwaniu. Ale tym razem nie zdążyli jeszcze zacząć wymiany słów. A skinięcie głową na potwierdzenie zawierało w sobie świadomą zgodę i rzeczywiste zaangażowanie. Nie wiedział, czy Cassian robił coś konkretnego, czy miał jakiś plan – ale postanowił już, że będzie mu towarzyszył.

Poza tym, w dwójkę było bezpieczniej, rozsądniej... i po prostu raźniej przemierzać ten padół niedoli.

Czarodziej
Magia przemija. Słowo zostaje.
Wysoki na 185 cm, szczupły, elegancko ubrany, ma bardzo ciemne oczy, w których tęczówki zlewają się ze źrenicami. Pachnie fiołkami, mówi cicho i kwieciście.

Cassian Blishwick
#4
25.06.2025, 18:19  ✶  
Cassian skinął głową Martinowi, sygnalizując gotowość, i ruszył przed siebie, w głąb dymu, w stronę największego chaosu. Każdy krok był trudniejszy niż poprzedni; powietrze gęstniało, stawało się lepkie od popiołu i żaru. Bruk pod stopami był mokry od wcześniejszych deszczy, ale tam, gdzie ogień rozprzestrzeniał się najgwałtowniej, nawet wilgoć nie dawała ulgi.
Przemierzali zaułki, w których noc i ogień ścierały się ze sobą w bezlitosnym pojedynku. Cassian kątem oka widział, jak płomienie pożerają drewniane okiennice, jak kolejne dachówki z łoskotem osypują się na ulice, jak woda z rynien paruje od gorąca, zanim zdążyła dotrzeć do ziemi. Wydawało się, że miasto kona na ich oczach — dom po domu, ulica po ulicy.
Zatrzymywał się co chwila, by nasłuchiwać: tu krzyk kobiety, tam szczęk metalu, odgłos łamanych belek. Oczy łzawiły mu od dymu, a w gardle czuł smak sadzy, ale nie zwalniał.
I wtedy to poczuł. Dziwne, niewytłumaczalne uczucie, jakby ktoś go obserwował. Obejrzał się przez ramię, raz, drugi, trzeci. W dymie i ciemności nic nie dostrzegł, tylko migotanie płomieni na wilgotnym bruku i rozmazane sylwetki ludzi błądzących jak cienie.
Na dachu jednej z kamienic, tam gdzie ogień jeszcze nie dotarł, siedział gołąb. Samotny, nieruchomy, jak wyrzeźbiony z popiołu. Cassian poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Gołębie powinny były odlecieć dawno temu — przed dymem, przed ogniem, przed chaosem. Dlaczego ten został? Dlaczego patrzył?
Odetchnął głęboko, zmusił się do odwrócenia wzroku. To nie czas na paranoję, powtarzał sobie. Ale raz po raz zerkał za siebie, czując na plecach cień czegoś, czego nie umiał nazwać.
Szli dalej, aż dotarli na skraj kolejnego zaułka, gdzie ogień objął już niemal wszystko. Tu wołania były najgłośniejsze. I wtedy Cassian go dostrzegł.
Chłopiec. Może dziesięcioletni. Siedział przy ścianie budynku, trzymając w dłoniach wypalony fragment jakiejś zabawki — drewniany wózek, skrzypiący przy każdym drgnięciu. Wokół niego płomienie tworzyły pierścień, a gorąco było tak silne, że powietrze drgało, zniekształcając obraz.
Cassian spojrzał na Martina, jego wzrok mówił wszystko.
— Musimy go stamtąd wydostać. Ja spróbuję ugasić płomienie, zrobię co mogę. Ty… jakoś go wyciągnij. Osłoń go albo... nie wiem, użyj tego, co masz najlepszego. Razem damy radę.
Uniósł różdżkę.
— Aguamenti! - rzucił, kierując strumień wody na pierścień ognia, który oddzielał ich od chłopca.
Teraz wszystko zależało od nich obu. Martin miał wykonać swoją część — jak, to już należało do niego.
Cassian wiedział jedno: tej nocy nie mógł pozwolić, by to dziecko zostało pożarte przez płomienie

// Paranoje Cassiana wywołuje po części efekt spalonych kości, po części zawada "Drobny lęk 1: Gołębie"

!Strach przed imieniem

Rzut na przywołanie wody w celu ugaszenia płomieni
Rzut Z 1d100 - 67
Sukces!
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#5
25.06.2025, 18:19  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
Tłumacz
These scars don’t lie,
I’m living in an empty time
Falling through space,
I’m living in an empty place.
Ubrany na czarno. Z bliznami na twarzy. Puste spojrzenie. 180cm.

Martin Crouch
#6
25.06.2025, 19:42  ✶  

Szli przed siebie. Paskudny dym wżerał się w płuca. Jeśli przeżyje tę noc – rzuca palenie. Londyn miał wyczuwalnie gorsze powietrze od innych znanych mu miejsc, ale teraz wiele by dał, by móc zaciągnąć się jego naturalnym smogiem, a nie tym, co unosiło się tu teraz.

Ale pomimo uciążliwości, to nie dym grał główną rolę, a jego niszczycielska przyczyna. Przedzierając się przez ulice z Cassianem, Martin trafił w końcu na szlak ognia. Ale gdy już je widział – nie potrafił zrozumieć, czemu tak bardzo tego pragnął. Czego oczekiwał po stanięciu oko w oko z żywiołem, który odebrał mu brata? Przecież nie były to te same płomienie wykrzesane z tej samej różdżki. A nawet jeśli z tej samej... Co im zrobi? Pobije? I jak on wyobrażał sobie odnaleźć Daisy w tak wielkim mieście?

Gdyby nie Cassian, Martin zrobiłby smutną żabę i wrócił do domu, udając przed matką, że po prostu zasiedział się w toalecie. Ale zgodził się dołączyć do misji ratunkowej. Tylko właściwie... co mieli ratować?

Szli przed siebie. Ciężko określić, w co najpierw ręce włożyć. Rozpadająca się ściana budynku, płomienie przeskakujące przez korony drzew, jakiś mężczyzna z rozciętą ręką. Co z tego było wystarczająco istotne, by się tym zająć w pierwszej kolejności?

Na szczęście stanęli przed nieszczęściem, które stanowiło odpowiedź na to pytanie. Chłopiec w kręgu ognia. Sytuacja nie była na tyle tragiczna, że mogli jeszcze wkroczyć z pomocą. Ale jeśli się nie pospieszą...

Użyj tego, co masz najlepszego.

Martin przeklął w myślach. Przecież on nie umiał czarować! Zasypie dzieciaka cytatami niemieckich filozofów? Chłopiec sam skoczy w płomienie.

Dopiero gdy Cassian otworzył przejście między płomieniami, Martin podszedł do... no właśnie. Młodzieńca. Dla Croucha dziecka w tym wieku nie brało się już na ręce.

– No chodź... – mruknął miękko, kładąc dłoń na ramieniu chłopaka i prowadząc go przez wodne wrota. – Wiesz może... gdzie są twoi rodzice?

Zadając to pytanie czuł, jak rośnie mu w gardle wielka gula. Jeśli odpowiedzią będzie, że rodzice właśnie się spalili w budynku obok albo porwał ich jakiś fanatyk czystości krwi... Odpowiedź nie mogła być pozytywna. Bo jeśli w takiej sytuacji rodzic nie osłania własną piersią swojej latorośli, to ma ku temu niezwykle ważny powód – zazwyczaj zupełnie niezależny od siebie.

Czarodziej
Magia przemija. Słowo zostaje.
Wysoki na 185 cm, szczupły, elegancko ubrany, ma bardzo ciemne oczy, w których tęczówki zlewają się ze źrenicami. Pachnie fiołkami, mówi cicho i kwieciście.

Cassian Blishwick
#7
25.06.2025, 22:39  ✶  
Cassian patrzył, jak Martin wyprowadza chłopca z ognistego kręgu. Czuł, jak napięcie w nim nieco opada, gdy tylko zobaczył ich obu bezpiecznych na kilka kroków od piekła. Woda, którą cisnął w płomienie, na moment otworzyła przejście, ale ogień już syczał z nową siłą, gotów zamknąć się na nowo, jak szczęki drapieżnika.
Zbliżył się do nich, słysząc, jak Martin szeptem zachęca dziecko do współpracy, prowadząc je przez tę krótką, ale trudną drogę.
Gdy wreszcie stanęli obok siebie, chłopiec nie od razu spojrzał na nich — drżał, kaszlał, osłaniał oczy przed popiołem.
Cassian przykucnął, by być na wysokości jego wzroku, gotów zapewnić, że to już koniec strachu. I wtedy dziecko samo przerwało ciszę.
— Tam... — wyszeptał, wskazując trzęsącą się ręką na budynek po drugiej stronie ulicy.
Cassian podniósł wzrok. To, co zobaczył, ścisnęło mu gardło. Ogień wdzierał się już przez rozbite okna, obejmując kolejne piętra. Fragment dachu z łoskotem runął na bruk, a z wnętrza dobiegł głuchy, stłumiony krzyk.
— Rozumiem. — powiedział cicho, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.
Obrócił się ku Martinowi.
— Tam są ludzie. Nie mamy czasu.
Pochwycił chłopca za ramię i delikatnie pchnął go w stronę bezpieczniejszego miejsca — za węgłem kamienicy, osłoniętego od żaru.
— Zostań tu. Nie ruszaj się.
Nie czekając na odpowiedź, Cassian ruszył biegiem w stronę wejścia. Dym wdzierał się do płuc, żar bił od kamieni, ale adrenalina była silniejsza niż strach. Drzwi frontowe wisiały na jednym zawiasie, wypaczone od gorąca. Cassian odepchnął je ramieniem i wpadł do środka.
Schody prowadzące na górę skrzypiały groźnie pod stopami, powietrze wewnątrz było jak piec. Po ścianach spływała sadza, a płomienie lizały już poręcze. Miał nadzieje, że za sobą usłyszy kroki Martina... Że byli razem w tym szaleństwie.
Na półpiętrze korytarz zagrodziła im wielka belka, która spadła z sufitu. Płonęła, a ogień wspinał się po niej jak po drabinie, by dotrzeć wyżej. Cassian bez namysłu uniósł różdżkę.
— Zajmę się ogniem, Martin — spróbuj odsunąć belkę!
Planował strzelić z różdżki strumieniem wody, celując w podstawę płomieni, tam, gdzie ogień był najbliżej ich nóg i gdzie najmocniej żarzył się odłamany drewniany ciężar.
Z góry dobiegł kolejny krzyk, wyraźniejszy, jakby desperacka prośba o ratunek. Czas uciekał.

Rzut na przywołanie wody
Rzut Z 1d100 - 34
Akcja nieudana
Tłumacz
These scars don’t lie,
I’m living in an empty time
Falling through space,
I’m living in an empty place.
Ubrany na czarno. Z bliznami na twarzy. Puste spojrzenie. 180cm.

Martin Crouch
#8
26.06.2025, 09:55  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.06.2025, 10:13 przez Martin Crouch.)  

Drobny sukces zawitał na ich drodze. Niestety nie było to zadanie ukończone, lecz otwierające wrota do czegoś o wiele trudniejszego. Do czegoś, co przekraczało granice ich możliwości – przynajmniej w perspektywie Martina. Nie zdawał sobie sprawy z obecnego statusu zawodowego Cassiana, z podejmowanych przez niego nauk, wysiłków, działań. Nie wiedział, jak potoczyło się życie zawodowe Blishwicka po ukończeniu Hogwartu, ale nie podejrzewałby go o objęcie kierunku brygadzisty i aurora.

Tak wiele mieli do nadrobienia.

Spoglądając na wskazany budynek, Martin założył najgorsze. Chłopiec został sierotą. Trzeba będzie skontaktować się z jego dalszą rodziną...

Tymczasem Cassian pobiegł do budynku. A nawet wbiegł do środka. Martina kompletnie zamurowało. Czyżby miał halucynacje od kontaktu z tym paskudnym dymem i tylko wyobraził sobie spotkanie z dawnym znajomym? A może to Blishwickowi się coś poprzestawiało w głowie?

– Zostań tu – powtórzył do dziesięciolatka, po czym pobiegł do płonącego budynku.

Dym był tutaj jeszcze bardziej paskudny, oczy momentalnie zaczęły mu łzawić. Stał w progu i z przerażeniem wpatrywał się w sylwetkę kolegi wbiegającego do środka. Chciał za nim krzyknąć, by się opamiętał, zawrócił. Ale wtedy usłyszał inny głos. Ktoś w tym budynku jeszcze żył. Martin wypluł z siebie krótkie przekleństwo. Nie wejdzie tam, nie odsunie belki. To za dużo.

Martin skierował dłoń w stronę belki. Manipulacja nią z tej odległości była ryzykowna. Mógł uderzyć Cassiana albo rozproszyć ogień jeszcze bardziej. A głębiej do budynku nie wejdzie... Dlaczego nie znał żadnych przydatnych zaklęć? Ale wtedy coś mu się przypomniało. Magii potrafił używać tylko dla udogodnień dnia codziennego. Nie potrafił zamienić belki w kałużę, ale potrafił... chłodzić napoje.

– Glacius.

Miał zamiar pokryć lodem belkę i ściany wokół niej, żeby odegnać w tym miejscu niebezpieczeństwo ognia. Wtedy już Cassian będzie mógł zająć się przeszkodą.


Kształtowanie na pojawienie się lodu.
Rzut Z 1d100 - 37
Slaby sukces...
Czarodziej
Magia przemija. Słowo zostaje.
Wysoki na 185 cm, szczupły, elegancko ubrany, ma bardzo ciemne oczy, w których tęczówki zlewają się ze źrenicami. Pachnie fiołkami, mówi cicho i kwieciście.

Cassian Blishwick
#9
26.06.2025, 10:55  ✶  
Cassian poczuł, jak gorąco bijące od belki i ścian odbiera mu dech. Jego wcześniejsza próba opanowania ognia spełzła na niczym — strumień wody, który wystrzelił z różdżki, rozwiał się w gorącej mgle, nie zdoławszy ugasić płomieni. Ogień tylko syknął złośliwie i buchnął z nową siłą, jakby szydził z jego wysiłków.
Dym gryzł w gardło, oczy zaszły łzami, a popiół oblepiał twarz i włosy. Cassian kaszlnął, czując, jak gardło pali go od środka. Zacisnął palce na różdżce, zmuszając się do skupienia. Wtedy dostrzegł kątem oka ruch Martina.
Martin, choć wcześniej zawahał się na progu, teraz celował różdżką w belkę, a z jego ust popłynęły słowa inkantacji. Cassian nie musiał znać formuły — wystarczyło, że poczuł chłód, który nagle rozszedł się po gorącym powietrzu. Płonąca belka zaczęła pokrywać się lodem, iskry przygasły na jej powierzchni, a żar przygasł choć na chwilę. To była ich szansa.
Cassian wziął głęboki wdech, choć każdy oddech bolał jak żywy ogień. Wiedział, że nie może zmarnować tego krótkiego momentu. Czuł, jak płomienie wściekle szarpią się, by przełamać lodową powłokę, jakby złość ognia była niemal namacalna.
Zacisnął powieki na moment, odcinając się od zgiełku wokół. Myśli, chłodne i precyzyjne, zaczęły układać się w plan. Nie będzie próbował już walczyć z ogniem jego bronią. Nie będzie z nim walczył siłą. Zmieni reguły gry.
Uniósł różdżkę i skupił się na belce. Na jej strukturze, na palącym się drewnie, które kruszyło się pod naporem płomieni. Skupił wolę na tym, by drewno stało się piaskiem — kruchym, sypkim, niezdolnym do podtrzymania ognia. Chciał, by belka rozsypała się pod własnym ciężarem, otwierając im drogę i kończąc ten fragment koszmaru.
Szeptał słowa formuły, którą znał, prowadząc magię z całą dyscypliną, na jaką było go stać. Czuł ciepło różdżki, czuł, jak cała moc skupia się w tym jednym, prostym celu.
Dym wirował wokół jak czarny welon, a ściany jęczały pod naporem ognia. Cassian wiedział, że nie ma czasu na błędy. Każda sekunda zwłoki mogła kosztować życie tych, którzy czekali na górze.
Przez ułamek chwili świat zwęził się dla niego do jednego punktu — do miejsca, gdzie różdżka spotykała się z belką. Tam miało dokonać się to, co mogło uratować ich wszystkich.

Transmutacja na belkę - zmiana w piasek
Rzut Z 1d100 - 94
Sukces!
Tłumacz
These scars don’t lie,
I’m living in an empty time
Falling through space,
I’m living in an empty place.
Ubrany na czarno. Z bliznami na twarzy. Puste spojrzenie. 180cm.

Martin Crouch
#10
26.06.2025, 11:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.06.2025, 11:46 przez Martin Crouch.)  

Belka stojąca na drodze Cassiana rozsypała się piach. Martin mógł chwilowo odetchnąć z ulgą. Czego nie zrobił. Sytuacja wciąż była zbyt tragiczna. I nim zaczął pokrywać wszystko wokół lodem, zdał sobie sprawę, że przecież w tym budynku najpewniej żyli Mugole. Wiele rzeczy mogło przejść tej nocy niezauważonych, ale nie lodowa jaskinia wewnątrz płonącego budynku. Musiał być bardziej subtelny.

Droga ze schodów do wyjścia nie zajęła się jeszcze ogniem i tak pozostać powinno. Martin skierował rękę przed siebie, by pokryć podłogę piachem. W ten sposób odcinał od przejścia nadciągające płomienie, przy okazji dusząc te znajdujące się najbliżej. Skąd znał takie zaklęcie? Takich rzeczy nie wypada opowiadać w towarzystwie. (Co działo się na Karaibach, zostaje na Karaibach.)



Kształtowanie na sypanie piaskiem.
Rzut Z 1d100 - 13
Akcja nieudana


Z ręki Martina wypadło... Nic. Absolutnie nic. A tyle czasu spędził na zabawach w piasku z bratem. Można pomyśleć, że w Ameryce Łacińskiej jest wystarczająca ilość tego surowca. Otóż tak. Ale o wiele łatwiej sypie piaskiem prosto z ręki zamiast zdobywać go z podłoża. A po co im był piach w rękach? Nieistotne.

Martin ponowił próbę tworzenia piaszczystego dywanu.


Kształtowanie na sypanie piaskiem.
Rzut Z 1d100 - 67
Sukces!
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Martin Crouch (3499), Cassian Blishwick (3185), Pan Losu (29)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa