18.07.2025, 13:47 ✶
Koniec maja 1969, wczesne popołudnie
Las pachniał, rozgrzany i rozświetlony późnomajowym słońcem. Lazarus nie był w nim od bez mała pół roku, chociaż widział go codziennie z okna Lecznicy Dusz.
Tydzień od dzisiaj miał opuścić klinikę i wrócić do domu i z tej okazji pozwolono mu na pierwszy spacer “na wolności”, jak to się nazywało w żargonie pacjentów i pracowników - poza szpitalnym ogrodem, bez nadzoru opiekuna. Pacjent planował wyjście na ryneczek w Dolinie Godryka, może jakąś kawę, wreszcie lepszą, niż to, co wydawała kuchnia Lecznicy… ale kiedy zbliżył się do tętniących życiem uliczek, ogarnął go niewyjaśniony niepokój. Wmieszać się w tłum. Podjąć decyzję. Złożyć zamówienie. Tych kaw pewnie jest tam kilkanaście do wyboru. Panie z obsługi będą chciały być miłe, rzucą coś o pogodzie…
Zawrócił i ruszył długimi krokami w stronę majaczącej tuż za granicą miasteczka ściany drzew.
Las kojarzył mu się z początkami pracy zawodowej, kiedy jako najmłodszy członek malutkiej grupy badawczej zdobywał fach klątwołamacza badając menhiry i kamienne kręgi nie tak znowu daleko Londynu. Prosta praca, łatwe zadania dla świeżo upieczonego absolwenta Hogwartu. Był młody, pełen ambicji i przekonany o swojej świetlanej przyszłości. Był naiwny i szczęśliwy, a wszystko było prostsze.
Teraz wejście między drzewa mogło ukoić nerwy, ale mogło też skończyć się... gorzej. Lazarus jednak czuł się wyciszony, silny, stabilny i gotów zmierzyć się z czymkolwiek, co oczekiwałoby go w lesie czy w nim samym. Z takim właśnie, całkiem pozytywnym i zdrowym nastawieniem wszedł między drzewa.
Knieja objął go swoją zielenią, zapachem, łagodnym, pełnym dźwięków spokojem życia, nie milczącym, pachnącym śniegiem spokojem śmierci, jak wtedy. Klątwołamacz uśmiechnął się, czując, jak niepokój opada z niego, ruszył dalej leśną ścieżką, miękką pod stopami, z okazjonalną gałązką trzaskającą pod butem lub szyszką odkopniętą na bok. Był sam - wreszcie naprawdę całkiem sam, po niezmierzonym czasie spędzonym pod opieką, w grupie, w bezpiecznym stadzie. Potrzebnym i niekoniecznie złym czasie, ale jednak pod pewnymi względami męczącym. Westchnął z zadowoleniem.
Hej, czy to trytkoskoczek?… Wysoka postać Lovegooda złożyła się w przykucu, kiedy pochylił się nad źdźbłem trawy, zajmowanym przez malutkiego, biało-czarnego pajączka.
- Śliczny jesteś…- szepnął do niego czarodziej, z zachwytem obserwując, jak stawonóg przeskakuje na następne źdźbło.
Mężczyzna wstał, ale wzrok nadal wlepiał w poszycie, przyglądając się to mrówkom, to puchatemu trzmielowi. Podziwiał właśnie dorodną gąsienicę, gdy…
Dziub!
Gąsienica zniknęła w ptasim dziobie, a zaskoczony Lazarus podniósł wzrok i stanął oko w oko z… kurą?
Lovegood rozejrzał się, ale był w środku lasu, nigdzie nie było widać ludzkich siedzib. Spojrzał ponownie na ptaka.
Kura przekrzywiła łepek, przyglądając się człowiekowi jednym żółtym okiem, a potem zagdakała tonem, jaki miałoby wzruszenie ramion, gdyby było gdakaniem i ruszyła w las.
Czarodziej wstał, zmierzwił rudą czuprynę i podążył za nią.