27.11.2022, 21:15 ✶
Wszystko działo się bardzo szybko.
W jednej chwili Darcy szedł spokojnie Aleją Horyzontalną, przy której mieszkał i pracował, w księgarni rodziców. Troszkę tylko podchmielony, w doskonałym humorze, po wizycie w Dziurawym Kotle, gdzie pozwolił sobie na dwa piwa i z kolegą ze szkoły omawiał wyniki qudditcha - miał prawo, wszak był już od dawna pełnoletni i musiał oblać wydanie pierwszej książki! W drugiej chował się pomiędzy kubłami na śmieci, kiedy trzy zamaskowane osoby rozbijały witrynę i wzniecały pożar w jednym ze sklepów.
Darcy kojarzył większość sąsiadów. Wiedział, że ten sklep prowadzony był przez mugolaka. Miał dość rozumu, aby skojarzyć napaść z niedawnym manifestem niejakiego Voldemorta. I dość rozsądku, aby - mimo współczucia wobec pana Towsneya - siedzieć cicho za kubłem w bocznej alejce. W końcu od takich rzeczy byli Brygadziści, nie pisarze. Nie mógł dać się tu zabić, świat wszak tylko czekał na bestsellery w jego wykonaniu. Wmawiał sobie, że kieruje nim zdrowy rozsądek, nie tchórzostwo. Przecież nie był tchórzem, prawda? Nie mógłby sam nic zrobić przeciwko trzem napastnikom!
Tkwił więc tam cicho, jak mysz pod miotłą. Słuchał: słuchał głosów śmierciożerców, dla niego, nieodrodnego syna Skeeter, słyszalnych doskonale mimo odległości i bladł coraz bardziej, wciskając się w ścianę, jakby chciał zniknąć. Na szczęście wszystko potrwało niezbyt długo. Mimo późnej pory i stosunkowej bliskości do Nokturna, od rozpoczęcia zamieszania do zniknięcia napastników na widok zbliżających się pracowników ministerstwa, mogło minąć zaledwie pięć minut. Krzyki, słyszalne już wcześniej, zamieniły się teraz w nawoływania i wydawane polecenia. Śmiechy – dźwięczące Lockhartowi w uszach, chyba najbardziej upiorne z tego wszystkiego, bo jak ktoś mógł się śmiać szerząc takie zniszczenie – umilkły.
Darcy ostrożnie wyjrzał zza kubła. Ktoś z Brygady za kimś pobiegł w boczną uliczkę, ktoś inny wygaszał płomienie, ktoś zajmował się jakimś rannym. Chłopak podniósł się powoli, otrzepał ubranie i ruszył do wyjścia z zaułka, nerwowo rozglądając się na wszystkie strony. Nie wyglądało na to, by zagrożenie wciąż istniało, ale ogień wciąż jeszcze płonął, nie rozprzestrzeniając się głównie dzięki Brygadzistce, raz za razem krzyczącej aquamenti, ktoś wytaczał się ze zniszczonego sklepu, ciągnąc za sobą drugą osobę…
W jednej chwili Darcy szedł spokojnie Aleją Horyzontalną, przy której mieszkał i pracował, w księgarni rodziców. Troszkę tylko podchmielony, w doskonałym humorze, po wizycie w Dziurawym Kotle, gdzie pozwolił sobie na dwa piwa i z kolegą ze szkoły omawiał wyniki qudditcha - miał prawo, wszak był już od dawna pełnoletni i musiał oblać wydanie pierwszej książki! W drugiej chował się pomiędzy kubłami na śmieci, kiedy trzy zamaskowane osoby rozbijały witrynę i wzniecały pożar w jednym ze sklepów.
Darcy kojarzył większość sąsiadów. Wiedział, że ten sklep prowadzony był przez mugolaka. Miał dość rozumu, aby skojarzyć napaść z niedawnym manifestem niejakiego Voldemorta. I dość rozsądku, aby - mimo współczucia wobec pana Towsneya - siedzieć cicho za kubłem w bocznej alejce. W końcu od takich rzeczy byli Brygadziści, nie pisarze. Nie mógł dać się tu zabić, świat wszak tylko czekał na bestsellery w jego wykonaniu. Wmawiał sobie, że kieruje nim zdrowy rozsądek, nie tchórzostwo. Przecież nie był tchórzem, prawda? Nie mógłby sam nic zrobić przeciwko trzem napastnikom!
Tkwił więc tam cicho, jak mysz pod miotłą. Słuchał: słuchał głosów śmierciożerców, dla niego, nieodrodnego syna Skeeter, słyszalnych doskonale mimo odległości i bladł coraz bardziej, wciskając się w ścianę, jakby chciał zniknąć. Na szczęście wszystko potrwało niezbyt długo. Mimo późnej pory i stosunkowej bliskości do Nokturna, od rozpoczęcia zamieszania do zniknięcia napastników na widok zbliżających się pracowników ministerstwa, mogło minąć zaledwie pięć minut. Krzyki, słyszalne już wcześniej, zamieniły się teraz w nawoływania i wydawane polecenia. Śmiechy – dźwięczące Lockhartowi w uszach, chyba najbardziej upiorne z tego wszystkiego, bo jak ktoś mógł się śmiać szerząc takie zniszczenie – umilkły.
Darcy ostrożnie wyjrzał zza kubła. Ktoś z Brygady za kimś pobiegł w boczną uliczkę, ktoś inny wygaszał płomienie, ktoś zajmował się jakimś rannym. Chłopak podniósł się powoli, otrzepał ubranie i ruszył do wyjścia z zaułka, nerwowo rozglądając się na wszystkie strony. Nie wyglądało na to, by zagrożenie wciąż istniało, ale ogień wciąż jeszcze płonął, nie rozprzestrzeniając się głównie dzięki Brygadzistce, raz za razem krzyczącej aquamenti, ktoś wytaczał się ze zniszczonego sklepu, ciągnąc za sobą drugą osobę…