16 marca 1972 roku
Ula Brzęczyszczykiewicz & Lysander Lovegood, obrzeża Doliny Godryka
Ariel boi się ludzi.
Mieszka w Dolinie Godryka od urodzenia i zna każdego jej mieszkańca (jeśli nie osobiście, to chociaż z widzenia; ich twarze wryły się głęboko w jego świadomość, podobnie jak ich głosy, które byłby w stanie wychwycić w unisonie), a mimo to serce przypomina skowronka obijającego się rozpaczliwie o klatkę żeber za każdym razem, gdy opuścić musi bezpieczną kryjówkę, jaką jest chata położona na skraju lasu, ukryta przed ciekawskimi oczami za dębowym zagajnikiem i wysokimi słonecznikami. Dopija ostatni łyk gorzkiej herbaty z żółtego kubka i przeciera zaparowaną szybę kuchennego okna. Nagie poletko przed domem wygląda żałośnie smutno, lecz gdy tylko przyjdzie wiosna, znów zasieje na nim kwiaty, które wspinać będą się do nieba, hen wysoko, aż przewyższą go wzrostem. Tymczasem zeszłoroczne łodygi uginają się bezbronne pod naporem marcowej mżawki. Patrzy przez chwilę na krople spływające po szybie, powoli, powoli, aż dwie łączą się w jedną i gwałtownie przyśpieszają. Stoi tak przez chwile, aż zegar wybija pełną godzinę. Wówczas zakłada płaszcz - najlepszy wyjściowy płaszcz, podarowany mu przez babkę zaraz po ukońceniu Hogwartu (przecież musiał prezentować się w Mungu!) - i wybiega pośpiesznie z chaty, lecz za chwilę do niej wraca po parasol i klucze, choć wie, że nikt nie połasi się na wyposażenie popadającego w ruinę domostwa.
Ariel boi się ludzi, a równecześnie czuje się samotny.
Był szcześliwy, gdy zimą napisała do niego Ula, kuzynka z odległej krainy zwanej Polską (musiał sprawdzić dwukrotnie na mapie), kraju o dziwnym języku i obyczajach, w którym jadło się półksiężyce z gotowanego ciasta wypchanego serem i mówiło się językiem, na którym można było połamać sobie język (weźmy chociaż na przykład nazwisko Uli, którego za żadne skarby świata nie potrafi wymówić, choć dzielnie ćwiczył przez ostatnie tygodnie to nieszczęsne Bure - chees - chey - key - witch!); w którym mieszkali ludzie dumni i waleczni (obrazy Matejki), a jednocześnie prości (Makowski) i troszkę przerażający (Beksiński). Nie wie zatem, czego spodziewać się po złotowłosej dziewuszce uśmiechajacej się do niego z fotografii i czuje jak z tego powodu żołądek podchodzi mu do gardła i nie wie już, czy to przerażanie, czy ekscytacja, czy jedno i drugie w niezwykłej mieszance.
Biegnie, rozbryzgując kałuże na boki. Widzi znajome twarze, patrzące na niego ze zdziwieniem; pozdrawia je wszystkie uniesioną dłonią i śpieszy dalej, na przystanek obok rynku, gdzie właśnie z Błędnego Rycerza wysiada młoda dziewczyna. Nie widzi jeszcze jej lica, więc nieśmiało robi krok do przodu.
— U-U-Ula? — pyta, zaciskając nerwowo dłoń na rączce od parasola. Policzki mi płoną, a ramiona unoszą się i opadają arytmicznie, gdy próbuje złapać oddech po szalonym biegu.