07.10.2023, 21:59 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.09.2024, 14:26 przez Mirabella Plunkett.)
adnotacja moderatora
Rozliczono - Brenna Longbottom - osiągnięcie Życie to przygody lub pustka
wiadomość pozafabularna
Event: Polowanie na widma. Dalsze zbieranie informacji – opowiadanie w celu ich gromadzenia.TLDR:
Brenna robi zdjęcia widmom, by zobaczyć, co będą przedstawiały
Brenna jako wilczyca sprawdza, czy mają zapach
Brenna ponownie rzuca apare vestigum – by zobaczyć, czy gdy pożerowały w domku, tropy będą wyraźniejsze
Brenna opróżnia dom Mildred ze wszystkich rzeczy – by potwierdzić lub obalić swoją teorię, że widma próbą żywić się energią, jaka na nich została
Wracała.
Znowu.
Od razu po zakończeniu dyżuru w pracy. Na skraj Kniei. Do niewielkiego domku, w którym do niedawna mieszkała Mildred Found. Który teraz wedle papierów należał do Brenny Longbottom – a prawem silniejszego… stał się zdobyczą widm, które zagnieździły się w Kniei.
Tym razem aportowali się na skraju polany. Brenna miała trochę wyrzutów sumienia, że wciągała w to krewnych, ale miała poza tymi wyrzutami też odrobinę rozsądku – i wiedziała, że większym problemem dla nich i wszystkich innych byłoby, gdyby dała się widmom zabić. A w większej grupie niebezpieczeństwo wciąż istniało, niekoniecznie jednak było morderczo wysokie. Zwłaszcza, gdy wiedzieli już, jak się bronić.
Na szyi panny Longbottom wisiał aparat. Wprawdzie nie umiała robić zdjęć szczególnie pięknych, ale takie zwykłe fotografie do dokumentacji nie przekraczały już jej umiejętności. Uniosła więc go i zwolniła migawkę kilkakrotnie, ledwo mignęły jej widma. Chciała przekonać się później, czy w ogóle da się je sfotografować. I co na tych fotografiach będą robić.
A przy ich wywoływaniu… cóż, będzie trzeba zachować ostrożność.
W świecie czarów nawet zdjęcia mogły być niebezpieczne, zamierzała więc iść do specjalistów i wcześniej uprzedzić. Oraz zapewne zapłacić jakąś ogromną sumę za całą usługę.
– Nie są zbyt wdzięcznymi modelami – oceniła.
– Chciałabyś, żeby zapozowali i uśmiechnęli się pięknie do zdjęcia? – spytał Jeremiah Longbottom, krzyżując ręce na piersiach i spoglądając na istoty, które fotografowała jego córka. Detektyw był niezbyt chętny do tej wyprawy, ale nie odmówił, zapewne wiedząc, że kobieta i tak tu przyjdzie. Nawet jeżeli musiałaby zrobić to sama. – Brenno, to co robisz, to szaleństwo.
– Dostosowuję się do świata, który już oszalał, tatusiu… i tak, gdyby zapozowali, to byłby piękny dodatek, zrobiłabym z nich cały kalendarz, a tak będę musiała zadowolić się sprawdzeniem, co w ogóle będzie na fotografiach – stwierdziła lekkim tonem. Jeremiah zawsze był dość surowy wobec Erika i stawiał mu jasne wymagania i oczekiwania, ale wobec niej bywał niekiedy słaby… Może po części dlatego, że mimo braku tych wymagań, zasadniczo zrobiła większość rzeczy w życiu dokładnie tak, jak robili Longbottomowie od pokoleń. Nawet jeżeli nieco rozczarowywała tym starszych członków rodu, bo zapędzała się w rejony, w jakie czystokrwistym kobietom chadzać nie pasowało.
Na przykład na spacery przed dom, w którym mieszkały potwory, zamiast do ołtarza.
Jeremiah pokręcił głową i westchnął. Z pewną rezygnacją, po tylu latach pogodził się już z tym, że jego córka jest… cóż jego córką – miała w sobie bardzo wiele z niego, ale ubarwione do tego pewnym nieokrzesaniem, za które obwiniał jej dziadka Pottera. Brenna zaś, po zakończeniu całej procedury, opuściła aparat i zamiast tego wyciągnęła różdżkę. Rozejrzała się odruchowo, czy ktoś ich nie widzi… ale byli w końcu w samym sercu Kniei Godryka. Tu wydać mógłby ją co najwyżej ojciec, a on akurat doskonale rozumiał sytuację i jeżeli był paranoikiem, to nie w takich sytuacjach.
Zresztą, zrobił dokładnie to samo, co ona.
– Expecto patronum – mruknęła Brenna, a ojciec zawtórował jej, niby echo. Skupiła się na wspomnieniu: tym razem przed oczami mignęła jej mała Mabel.
Było coś zabawnego w tym, że Brenna była absolutnie beznadziejna w dziedzinie nekromancji, ale patronusy… patronusy jakoś zwykle jej wychodziły. Może miało to coś wspólnego z tym, że miała wiele szczęśliwych wspomnień. Albo że miała bardzo wiele osób, które kochała z całych sił: bo w końcu tym, co się liczyło, byli ludzie, prawda? A Brenna… Brenna miała co przelać w patronusa, skoro ten składał się z pozytywnej energii i radosnych wspomnień.
Dwa patronusy, jaśniejące światłem, pomknęły przez polanę, prosto ku widmom, które rozpierzchły się przed jasną energią. Światło patronusów błyszczało w cieniach drzew, kiedy istoty znikły. Brenna odetchnęła: kiedy te potwory odeszły, nagle jakby spadł jej wielki ciężar z serca, a oddychanie stało się prostsze. Przy nich… przy nich po prostu czuło się źle, nawet jeżeli na odległość nie działali aż tak mocno, jak dementorzy.
– Myślałam, że uciekają przed nimi, bo są jak dementorzy… ale może robią to, bo same są stworzone z jakiejś paskudnej energii i nie mogą znieść tej dobrej? Cholera, mam już taki mętlik w głowie, ze zaczynam się zastanawiać, czy to nie jakieś p o t ę p i o n e dusze. Które pokutowały w Limbo… – wymamrotała dziewczyna, opuszczając różdżkę. Tyle teorii, tyle możliwości. Brakowało jej i wiedzy, i doświadczenia, i informacji, aby wnioskować, które z nich są choć trochę bliskie prawdy.
– Czymkolwiek są, musimy się ich stąd pozbyć – odparł Jeremiah. Jego patronus przesuwał się teraz wzdłuż granicy lasu. Wilczyca Brenny wpadła za to domu, by sprawdzić, czy i tam nie ma jakichś potworów. Po chwili wybiegła z powrotem na zewnątrz. Wyglądało na to, że jeśli ktoś wcześniej czaił się w domku, to teraz już z niego pierzchnął.
Strzeliło.
I sama Brenna też stała się wilczycą: ciemną bliźniaczką tej widmowej. W jednej chwili w jej nos uderzyły setki zapachów i cały świat się… zmienił. Nagle to nie wzrok był najważniejszym zmysłem: znacznie istotniejszy okazywał się węch. Przebiegła przez polanę, obwąchała najpierw dom, później najbliższą okolicę. Sprawdzała, czy pochwyci jakiś trop. Czy te widma w ogóle miały zapach? Sądziła, że nie – że skoro przeszły z Limbo, a może nawet w jakimś stopniu dalej tam tkwiły i dopiero p r ó b o w a ł y tu przejść, będą nie do wyczucia… ale chciała się upewnić. Poza tym jeśli jakoś by pachniały, to byłoby przydatne. Łatwiej byłoby później czy to je wytropić… czy ich unikać.
Kiedy skończyła, znów strzeliło i na trawie klęczała na powrót rozczochrana dziewczyna. Zerknęła na Jeremiaha i kuzyna, pilnujących, aby przypadkiem widma nie powróciły, wyciągnęła z kieszeni klucz – wszak dom teraz należał do niej, nawet jeżeli widm nic to nie obchodziło. Chciała ponownie rzucić apare vestigum – i sprawdzić, czy tym razem nie pojawi się tam więcej śladów.
Świadczących o tym, że widma…
…coś wykradły.
Kiedy złocisty pył opadł, Brygadzistka uważnie przyjrzała się jego śladom i pozostałościom. Pamiętała, co zobaczyła tu ostatnio. I że w kręgu widmowidza było tylko jedno: Mildred. Czy coś stało się wyraźniejsze…? Czy wyglądało na to, że widma… niosły teraz w sobie jakąś magię, życie, którego nie było wcześniej?
– Skończyłam! Możemy zaczynać drugi etap! – zawołała, wychodząc z domku. Obaj mężczyźni podeszli bliżej. Ojciec został na zewnątrz, wciąż z patronusem, ale drugi zabrał się do pomocy Brennie „w drugim etapie”, który był najbardziej czasochłonny i stanowił główny cel ich dzisiejszej, nieco niebezpiecznej wycieczki.
A drugi etap polegał na rzucaniu wielu zaklęć.
Pomniejszali rzeczy, za pomocą translokacji transportowali je do worków. Starali się niczego nie dotykać, ale i niczego nie pominąć, nieważne, czy chodziło o lustro czy rękawiczkę. Pomieszczenia, niegdyś zajmowane przez panią Found, powoli pustoszały. Tym razem zabierali wszystko, co tylko zabrać się dało. Brenna kupiła w końcu dom z całą zawartością. Rzecz jasna Longbottom nie zamierzała zabierać tych sprzętów czy rzeczy gdzieś do domu: nie wiedziała, czy widma czegoś na nich nie „zostawiły”. Parę rzeczy dostanie Departament Tajemnic, gdyby mieli życzenie je przepadać. Reszta z kolei zostanie ukryta – tak, aby przypadkiem nie ruszył ich żaden człowiek, przynajmniej póki się nie przekonają, że coś takiego będzie bezpieczne. (Bo jeśli będzie bezpieczne, to te najważniejsze pamiątki wrócą do poprzedniej właścicielki…) Ba, Brenna rzucała nawet czary czyszczące. Na ściany, na podłogę, na okna. By nic tu nie zostało – żaden włos, żaden paznokieć, żadna drobinka skóry, która należała niegdyś do Mildred Found.
Po pierwsze, chciała sprawdzić, czy te stwory „żerują” nie tylko na ludziach. Ale na tym wszystkim co pozostawiało po sobie ślady też dla niej: dla Brenny. Echach obecności. Przeszłości. Wpadła na to tylko dlatego, że była widmowidzem. Mogła się mylić, ale zamierzała wpaść z wizytą także jutro i zobaczyć, czy zastanie tu swoich „współlokatorów”. To zawsze coś powie. Nie była pewna co – ale coś. Czekała z tym wcześniej, aby Departament Tajemnic mógł zakończyć swoje czary mary i dziwne pomiary.
Po drugie…
Jeśli tak, to nie zamierzała pozwolić, aby mogły zabrać cokolwiek jeszcze. Odebrały Mildred spokój, zdrowie, urodę, dom, poczucie bezpieczeństwa. Nie będą już na niej żerowały w ten pośredni sposób. Nie, jeśli Brenna mogła temu zapobiec.
– To chyba wszystko?
– Tak, chyba że chcesz zabrać jeszcze okna i drzwi – jęknął kuzyn, bo chociaż rzeczy zostały na parę minut pomniejszone, akurat by mogli je przetransportować, worki były wielkie i ciężkie.
– A wiesz… - zaczęła Brenna, jak zwykle gotowa zacząć swoją paplaninę. Może nie robiłaby tego, gdyby widma wciąż były w pobliżu, ale zostały przepłoszone przez patronusy.
– Brenno. – W głosie Jeremiaha zabrzmiała ostrzegawcza nuta. I Brenna westchnęła, po czym skinęła głową. To nie była pora na żarty i tego typu pogawędki. Od początku byli umówieni, że będą działać szybko i metodycznie, aby nie narażać się na zbędne niebezpieczeństwo.
– Wszystko gotowe – westchnęła Brenna, po czym wręczyła ojcu jeden z worków i sama chwyciła za kolejny. – Znikamy stąd na trzy, dobrze? Żeby ktoś nie został z tyłu, bo kto wie, kiedy moi ukochani współlokatorzy spróbują wrócić… Raz… dwa… trzy…
Strzeliło.
Trzy osoby aportowały się z polany prosto pod bramę w murze wiodącym do sadu Longbottomów.
A Brenna zamierzała tu wrócić. Kolejnego dnia, by sprawdzić, czy widma wciąż tu będą.
Koniec sesji
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.