• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
[29.07.1972] I've taken love heroin, and now I can't ever have it again | Rosie+Alex

[29.07.1972] I've taken love heroin, and now I can't ever have it again | Rosie+Alex
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#1
21.02.2024, 20:37  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 22.02.2024, 17:58 przez Alexander Mulciber.)  
Miesiąc miłości - Notting Hill

Zawsze będziemy mieli Francję, mógł jej mówić, kiedy wracali wspomnieniami do tych lepszych czasów - puste słowa, po których wymieniali równie puste spojrzenia, i milkli - przynajmniej do tego lipca, dopóki to nie naruszyli relikwii przeszłości, świętości tych minionych chwil, wspólnie spędzonych na obczyźnie, i - zamiast trzymać się bezpiecznych reminiscencji młodzieńczej idylli, zamiast pozwolić tym wspomnieniom umrzeć, tak jak zresztą już dawno powinni - oboje powrócili na francuskie bezdroża.

Mówił Rosie, by dała sobie spokój z tym, co już dawno było i minęło, i, oczywiście, nie posłuchała - Alex był jednak hipokrytą wytykając jej to wszystko - czy on sam nie popełniał bowiem tego samego błędu, co i ona, uciekając, od Anglii, od odpowiedzialności za własne czyny, i od własnej żony - tylko po to, by odetchnąć w ramionach starej kochanki-- To znaczy, Francji.
Czy nie chciał zapomnieć? Poczuć się znowu takim, jakim był kiedyś, kiedy dzielnie znosił ciężar fatum na swych barkach? 

Francja zmieniła wszystko, i nie zmieniła niczego zarazem.

Może tylko przypomniała mu - jak to powiedział Eryk Rookwood - co jest naprawdę ważne.

Chciał ją przeprosić. Za co? Za wiele rzeczy. Na początek za Francję. A może na koniec? A może w ogóle nie chciał przepraszać, tylko... Nie, na pewno musieli porozmawiać. Kiedyś myślał, że rozumieli się bez słów, ale dopiero po rozstaniu zdał sobie sprawę, jak wiele spraw zalegało między nimi, niewypowiedziane - czy każde ich spotkanie musiało być kłótnią starych kochanków? - na początku tak, wtedy, kiedy wciąż odmawiali przed sobą litanie wyrzutów i niespełnionych nadziei. Gdzieś po drodze dotarło do nich jednak, że nie tak to musi wyglądać. Nie trzeba przekreślać wspólnej przeszłości - co do tego pozostawali zgodni, przynajmniej z perspektywy Alexa - w końcu zanim byli w związku, zanim byli razem, byli przede wszystkim przyjaciółmi.

Czy samotnej wróżbitki, pogodzonej z tym, że wszędzie widzi śmierć, i wykolejonego eks-ćpuna, próbującego desperacko naprawić swoje życie, nie może łączyć po prostu niewinna miłość do książek?

Oczywiście, że nie.

Mógłby o tym poświadczyć każdy, kto znalazłby się w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie - na przykład w dziale transmutacji hogwarckiej biblioteki, pod literką L.

Książki pozostawały ich ulubionym rodzajem prezentu - był to prezent bezpieczny, nienachalny, niezobowiązujący - Alex wysyłał Rosie zarówno eleganckie tomy, jak i sfatygowane woluminy, czasem nabyte specjalnie z myślą o niej, czasem zaś były to szczęśliwe zdobycze: takie, które przypadkiem wpadły mu w ręce podczas jego rozlicznych podróży. Nędzna namiastka ich wspólnego życia, czasów, kiedy nie patrząc nawet w jej stronę, w milczeniu podsuwał kobiecie po stole w kuchni jakąś nową książkę - odsuwając od niej w zamian tę obrzydliwie słodką kawę, bo przez nią sam zaczął taką pijać - i czekał, aż otworzy ją, i spojrzy na to, co napisał dla niej na tytułowej stronie.

Na miejsce spotkania stawił się więc z książką.

Umówili się na Notting Hill, przy kameralnej księgarni o dosyć wymownej nazwie "Puszka Pandory", którą to odkryli całkiem przypadkiem, włócząc się po nieodkrytych zakątkach Londynu na krótko po skończeniu szkoły - wtedy kiedy wydawało im się, że są cały świat leży u ich stóp, a oni sami mają do dyspozycji tyle czasu, ile zapragną - tutaj schronili się niegdyś przed gwarem festiwalu kultury karaibskiej, który akurat rozlewał się pulsacyjnie po ulicach niby krew z tętnicy, choć rytmu egzotycznym tańcom nie nadawało bicie serca, a dudnienie wielkich bębnów i akompaniament głośnych, brzmiących z kreolska śpiewów. Zdyszani wpadli do wnętrza sklepu - uciekając przed jakimś nadgorliwym stróżem prawa, który chciał ich wylegitymować - i zostali tam, dobrą godzinę spędziwszy przeglądając książki podróżnicze, mapy, atlasy, albumy fotograficzne, a okazjonalnie także drobne bibeloty, jak potem im zostało opowiedziane, przywiezione przez ekscentrycznych właścicieli z licznych eskapad poza granice kraju lub nabyte podczas pertraktacji z nie mniej charakterną klientelą.

To tutaj, właśnie w tej księgarni, zajmującej się przede wszystkim sprzedażą przewodników krajoznawczych, po raz pierwszy w ich głowach narodził się pomysł wyjazdu do Grecji: wtedy, kiedy znaleźli wśród sklepowych gratów antyczne kostki astragaloi, i wyrzucili nimi współrzędne niewielkiej helleńskiej wyspy, które, po naniesieniu na mapę zawieszoną na samym środku sklepu, pokazywały lokalizację niegdysiejszej świątyni bogini miłości. Teraz tamtejsze tereny porastają głównie gaje oliwne, plantacje moreli, brzoskwiń i sady pomarańczowe, powiedział im właściciel "Puszki Pandory", zafascynowany, że trafił na wróżbitów zaznajomionych z historią kleromancji.


Alex czekał.

Tyle lat, a on dalej nie potrafił z całkowitą pewnością przewidzieć, kiedy się zjawi, a kiedy zignoruje jego zaproszenie. Nie potrafisz, czy nie chcesz?, zauważył chłodno Axel, strzepując popiół z dogasającego papierosa z takim namaszczeniem, jakby mógł w nim wyczytać przyszłość. Prawda była taka, że czekałby na nią nawet, gdyby nie przyszła - jak zdarzało mu się zresztą nie raz i nie dwa - przekonany do ostatniej chwili, że nieustępliwością jedynie może zmienić z góry ustalony bieg wydarzeń, jak gdyby samym tym piekielnym uporem miał przekonać przeznaczenie do zmiany swych wyroków... i nic nie zmieniło się w tym aspekcie od przeszło dwudziestu lat jego znajomości z Ambrosią. Kolejna rzecz, o której nie wspominali nigdy na głos, a która była naturalną konsekwencją tego, że znali się już tyle lat. Wiem, że to może niczego nie zmieni w perspektywie przyszłości, wzruszył ramionami, kiedy Rosie zapytała go dawno temu, dlaczego ignoruje swoje własne wróżby - dlaczego postępuje tak, jakby nie był wcześniej świadomy konsekwencji, dlaczego lekceważy znaki, i pozwala, by przypadek sterował jego działaniami - dla Alexa to wszystko było naromiast szalenie proste, kiedy odpowiadał jej lekkim tonem: ale to zmienia wszystko dla mnie.

Zastanawiał się, czy to dlatego Ambrosia zrobiła mu na przekór i przyjechała do Francji - choć zrobił wszystko co mógł, by ją do tego wyjazdu zniechęcić - czy to zmieniło wszystko coś bo przecież nie wszystko? dla niej, choć McKinnon zawsze była uparta jak osioł, więc... Tyle lat, a on dalej nie potrafił z całkowitą pewnością powiedzieć, kiedy robiła mu coś na złość, a kiedy - działała kierowana szczerym porywem serca.

Pewne rzeczy przychodziły mu jednak naturalnie. Wystarczyło powiedzieć, że zawsze patrzył w stronę nadchodzącej Ambrosii - jeszcze zanim ona była w stanie dostrzec go w tłumie - tak, jakby zwracał twarz w kierunku słońca, pławiąc się leniwie w jego blasku. Złapał wreszcie jej spojrzenie, kiedy z wolna szedł kobiecie na spotkanie, wcześniej zgasiwszy peta w popielnicy. Ile dziś już wypalił? Dużo. Od kiedy postanowił rzucić substancje, musiał czymś zastąpić narkomańskie kompulsje.
Wciąż, swąd dymu papierosowego był lepszy od zapachu bimbrowni.

- Przyszłaś - rzucił lekko Alex, choć dopiero uśmiechając się - kiedy zmusił mięśnie twarzy do pracy - przypomniał sobie na powrót, że pierdolony Lestrange zrobił mu wczoraj z twarzy romański ołtarz auspicji. Na szczęście, nie pozostał gówniarzowi dłużny... Zmierzył Ambrosię spojrzeniem. Jak ktoś ją zabierze, to ją mu odbierzesz, albo znajdziesz sobie inną, słyszał w głowie głos Eryka, kiedy Diana naprawiała mu dzisiaj facjatę, a on klnął na czym świat stoi, bo magia transmutacyjna była nieprzyjemna, i nie dawała idealnych efektów. Oby nie pytała, pomyślał, zanim wyciągnął ku niej dłoń.

- Tym razem nie jako sen - dodał, lekkie rozbawienie słyszalne w jego głosie.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#2
22.02.2024, 03:19  ✶  
Zawsze będziemy mieli Francję. To była słodka obietnica, którą wcześniej przerzucali się z przekorą, między pocałunkami i uśmiechami, które mogli wyczuć na swoich ustach. Między jednym, a drugim oddechem, który dzielili. Potem jednak wydźwięk tych słów zmienił się i prawdę powiedziawszy, dla niej brzmiał trochę jak niewypowiedziana skarga. Francja była ich, bo trzymała w sobie wspomnienie wszystkiego, co najpiękniejszego ze sobą dzielili. Swobody ciała i duszy. Ich jedności, bo przecież kiedyś wydawali się zachowywać niemal jak jeden organizm. Jak te wszystkie poetycko ubrane istoty z legend, które z jakichś powodów zostały podzielone na pół i potem zmuszone były szukać siebie nawzajem.

Kiedy wracała do Francji, wracała tam bez niego. Celowo rozmijali się, chociaż czy było w czym się rozmijać, kiedy on przez ostatnie lata usilnie koczował w Anglii, a ona uciekała do cygańskich wozów, kiedy tylko mogła? Było tak, jak mówiła jakiś czas temu Morpheusowi, francuskie słońce działało na nią kojąco. Kiedy czuła zapach otaczających ją bezdroży, siedząc na schodkach wozu i ciesząc się promieniami na swojej skórze, miała wrażenie, że napełnia ją nowa siła. Że bez tego już dawno nie byłoby ani Rosie, ani nawet Ambrosi. Najczęściej jechała tam niedługo po tym, jak odwiedzał ją Louvain, zbyt zdenerwowana i poniżona, by być w stanie spędzić dłuższą chwilę na obskurnych uliczkach Nokturnu, który nawet jeśli był jej domem od maleńkości, w tych konkretnych chwilach wydawał się współwiny zdradzie.

Pewnie nie pojechałaby w lipcu do Francji gdyby nie to, co stało się z Donaldem. Jakaś jej część rwała się sama, by spędzić na bezdrożach czas z Alexandrem, jednak ta inna, o wiele bardziej wyraźna, wzbraniała się od tego zawsze, jakby z goryczą przypominając, jak przyjemne wspomnienia mogły zostać zbrukane ich wspólną wycieczką. Nieudany zamach na życie jego brata zmienił jednak te niepisaną zasadę, bo intuicja podpowiadała jej, że coś było nie tak. Bo wysłał jej Kapłankę, a ta z jego talii patrzyła przecież jej oczami. Zwracał jej na ten czas wolność. Specjalnie odsuwał od siebie, jakby na pokaz. Ale ona jak zawsze wiedziała lepiej i zrobiła to, na co miała ochotę. Czyli pokazanie mu, że nie ważne co zrobi, będzie miała na niego oko. Będzie przy nim.

Nie chciała, żeby ją przepraszał. Za wiele razy już to przerabiali, przerzucając się pustymi słowami i tłumaczeniami. Za często mówili kocham cię, tak jakby miało to zawszeć wszystko inne, co chcieli powiedzieć. Tak jakby były to przeprosiny same w sobie. Wcześniej to wystarczało - tak myślała - ale potem uświadomiła sobie, że nawet jeśli brzmiało to ładnie, jak nieprzerwana deklaracja uczuć, nie zmieniało niczego. Te przeprosiny, zarówno z jej strony, jak i jego, nie równały się przecież poprawie, bo gdyby było inaczej, całe ich życie wyglądałoby teraz inaczej.

Przynajmniej jedno pozostawało takie samo, a przynajmniej tak uważała. Nie była w stanie tego zmienić ani Loretta, ani Otto, ani długie miesiące kiedy się do siebie nie odzywali, ani te momenty kiedy spotykali się na nowo, zanim jeszcze wziął ślub. On z resztą też niewiele zmienił w jej głowie, w tym jednym konkretnym sensie, że wciąż byli tym, od czego zaczynali. Zanim skradli sobie pierwsze wspólne pocałunki, albo zakradali się na wieżę astronomiczną w celu innym niż przygotowywania do egzaminów.

Świadczyły o tym te małe rzeczy, które wciąż robili, a książki były jednymi z nich. Tak samo jak on kontynuował wysyłanie jej znalezionych tytułów, tak ona robiła dokładnie to samo, z pewną ekscytacją wynajdując nowe tomiszcza i tomiki. Niektóre brzmiały mądrze i dotyczyły tematów całkiem naukowych, jednak inne były absurdalnie czasem głupiutkie, czy to dla zwykłego żartu czy też niosące ze sobą jakieś ukryte odniesienie do rzeczy, które rozumieli tylko we dwójkę. Ciężko było w nich znaleźć jednak dedykacje, bo zwykle pojawiały się bez słowa wyjaśnienia. Okazjonalnie może z kartą tarota lub listem, który nawet o podarunku nie wspominał. Czasem, kiedy ciągnęła ją czasem melancholia, albo próbowała usłyszeć niektóre rzeczy, wypowiadane jego głosem w jej głowie, sięgała po książki które dostała od niego dawno, dawno temu i czytała słowa które tam dla niej nabazgrał.

"Puszka Pandory" znajdowała się na liście punktów Londynu, które stale odwiedzała. Wiązały się z nią miłe wspomnienia, ale przede wszystkim - była dobrze zaopatrzona. Zawsze mogła znaleźć w niej interesujące ją tytuły, ale też przyjemne drobiazgi, które zabierała do domu i dołączała do swojej absurdalnej kolekcji durnostojek.

Przez te wszystkie lata, sprzedawca który zastał ich tamtego dnia, kiedy uciekali przed policjantem, pozostał ten sam. Rosie zawsze przyjemnie się z nim rozmawiało, jednak jednej z rzeczy nie mogła przeżyć; pierwszego razu kiedy pojawiła się księgarni po rozstaniu z Alexandrem. Mężczyzna, pamiętając zarówno ją, jak i rzucanie kostkami na określenie miejsca podróży, zapytał ja wtedy zaciekawiony, jak bawili się na swojej wycieczce do Grecji. A ona powiedziała mu to, o czym była święcie przekonana; że Alexander pojechał sam, a ona niestety - nie mogła pojechać z nim. Może chodziło jej sposób w jaki zaintonowała tę wypowiedź, a może o puste spojrzenie, które wtedy posłała mężczyźnie, ale ten już nigdy więcej o Grecję nie pytał.

Zawsze wydawało jej się nieco zabawne to, jak na nią czekał. Jak pies, ale nigdy nie myślała o tym w pejoratywnym znaczeniu, dopatrując się tam raczej pozostałości oddania, albo czegoś czego nie do końca rozumiała. Bo nikt inny tak na nią nie czekał, nieważne jak bardzo się nie spóźniała. Pewnie gdyby któregoś razu przyszło jej pojawić się na umówione spotkanie, a jego by tam nie było, przez głowę przeszłyby jej najgorsze możliwe rzeczy. Nie to, że porzucił ją, a że zwyczajnie nie żyje. To w jej głowie było chyba jedynym, co mogłoby go powstrzymać od stania na swoim miejscu.

Morpheus powiedział jej kiedyś, że niektórzy są zdania, że póki nie wypowiedzą zobaczonej wizji na głos, szczególnie innym, nie jest ona wiążąca. Pokręciła na to wtedy nosem, bo jej zdaniem było to myślenie dość dziwaczne, ale potem zaczęła dopatrywać się interpretacji tego w działaniach Alexandra. On nagminnie ignorował to, co przynosiło ze sobą jego trzecie oko, a ona nie prosiła by opowiedział jej to co widział. Bo dłużej żyła, tym bardziej rozumiała co mógł mieć na myśli kiedy mówił, że dla niego zmieniało to wszystko.

I prosiła, żeby jej też nie mówił tego, co widział na jej temat. Zwyczajnie nie chciała czuć na sobie kolejnego ciężaru, który garbił barki ze zmęczenia. Była też przekonana, że kiedy specjalnie odcinała się od jego wizji o sobie, miała o wiele większą siłę, by się nim sprzeniewierzyć. Wiele razy widziała w jego oczach ten charakterystyczny wyraz, kiedy uświadamiał sobie że już wcześniej widział tę sytuację, a potem ulgę, która przychodziła ze świadomością, że kończyło się to inaczej. A ona wtedy, kiedy zdawała sobie nagle sprawę z tego co mogło mieć miejsce, uśmiechała się do niego psotnie i dalej robiła swoje.

Jedyna przepowiednia w jaką wierzyła to ta, że byli sobie przeznaczeni. Ta z resztą nie była nawet wypowiedziana przez niego, tak samo jak i nie miała pewności czy była prawdziwa, czy może zaledwie przejawem intuicji osoby, która wypowiadała te słowa. Nikt też nigdy nie powiedział jej, w jaki sposób byli ze sobą związani, jednak im dłużej orbitowali wokół siebie, krążąc w jakimś nieprzerwanym tańcu, tym bardziej wierzyła że nie ważne jak, ważne by mogli stać obok siebie. Przyjaciele czy kochankowie - nie robiło to jej różnicy, nawet jeśli słowa o ich trwałości szły w parze z tymi które mówiły o tym, jak ciężka to będzie droga.

Wyminęła jakąś parkę rozchichotanych dziewczyn, które przystanęły na boku chodnika, spojrzeniem szukając jego wysokiej, niemożliwej do przeoczenia sylwetki. A kiedy podchwyciła jego spojrzenie, uśmiechnęła się do niego lekko.
- Dlaczego miałabym nie przyjść? - zapytała, kiedy już znalazła się obok niego, mrużąc przy tym podejrzliwie oczy. - Czyżbyś zaczynał się już nudzić i chodziło ci po głowie znalezienie sobie rozrywki? - uniosła lekko brew, a jej badawcze spojrzenie przesunęło się po jego twarzy, kiedy on również ją mierzył.

Ostatni tydzień naznaczony był silnymi burzami, które chyba co drugi dzień zalewały ulice, nie pozwalając wyjść z domu bez parasolki. Na szczęście jednak, kiedy tylko księżyc zakwitł na niebie w pełni, zapowiedziano trwałe przejaśnienie. Ten dzień był ciepły, pozwalający na założenie lekkiej sukienki, która leżała na niej jak szyta na miarę, połyskując w mszystym kolorze. Tylko że kreacja nie wyglądała, jakby była na miejscu. Owszem, Rosie w całym swoim jestestwie wyglądała w niej cholernie dobrze, ale krój nie był w jej stylu. Bo McKinnon nie nosiła się modnie, mając raczej swój własny, wyrobiony styl, a ta sukienka zwyczajnie śmierdziała Rosierami.

- Kiedy tak na ciebie patrzę, trochę chciałabym, żeby to był sen - powiedziała, kiedy jej dłoń drgnęła ku górze, jakby chciała sięgnąć do jego twarzy i zbadać opuszkami palców wszelkie ślady agresji, które wyglądały spod staranie nałożonych zaklęć. Ale powstrzymała się, zamiast tego wsuwając mu rękę pod ramię. Przynajmniej, pomijając ukryte transmutacją wspomnienia czyichś pięści, wyglądał lepiej niż tych parę dni temu, kiedy widziała go za Dziurawym Kotłem. - Znowu się biłeś - powiedziała, bez nagany, uszczypliwość dodając dopiero w następującym po tym pytaniu. - Czy było chociaż warto?


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#3
26.02.2024, 12:54  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.02.2024, 13:10 przez Alexander Mulciber.)  
Długo zajęło Alexowi zrozumienie, że duch kobiety, który towarzyszył mu dniem i nocą, nie był duchem, senną marą ani wytworem jego zapijaczonego umysłu. Zbytnio przyzwyczaił się do tego, że wspomnienie Ambrosii żyje w jego głowie - w jego wizjach i snach - jako postać oświeconej i przepełnionej pretensją zarazem Arcykapłanki, która to natarczywie chwyta go za dłoń, i kieruje na właściwą drogę. Alex wstydził się, że Rosie dowiedziała się o tym w ten sposób. Wstydził się, bo nie chciał, by myślała, że próbuje desekrować ich wspólne, francusko brzmiące wspomnienia tchórzliwą ucieczką, obelżywym listem i tanim alkoholem, w tej kolejności (w końcu przed pewnymi wyznaniami uciekał od siedmiu lat). Wstydził się, bo po tych wszystkich latach, od kiedy stoczył się w otchłań uzależnień, Rosie wreszcie zobaczyła go takim, jakim był naprawdę: bełkoczącym opiowrakiem, oscylującym lunatycznie między snem a jawą; zobaczyła go w stanie, w jakim nigdy nie planował się jej pokazywać: pijany, nieogolony, z chorobliwie błyszczącymi oczami podbiegłymi krwią, ogarnięty paranoją i żalem.

Przez wszystkie te lata, które spędzili osobno, bardzo dbał o to, aby przed Rosie dalej zachowywać nienaganną fasadę tego samego, starego Alexa - kierowany w równym stopniu dumą, co i wrodzoną przekorą: myślisz, że tylko ty byłaś ważna w moim życiu, nie, byłem szczęśliwy także i bez ciebie, nawet na drugim końcu świata, tam, gdzie chcieliśmy kiedyś razem pojechać, pamiętasz?; patrz, może nigdy nie byłem w Grecji, ale przecież nie mógłbym być szczęśliwszy, a tak w ogóle, spotkajmy się znów, za tydzień?, nie, za tydzień jest Lammas, a my nie rozmawiamy o tym, co zaszło na Lammas, to za dwa tygodnie, albo nie, zobaczmy się jutro, przyjdziesz, Rosie, prawda? - Mulciber wzdragał się bowiem na samą myśl, że kobieta mogłaby mu... Współczuć. Nie zniósłby, gdyby oczy, które kiedyś kierowały się ku niemu ze ślepym oddaniem, oczy, które szukały go zawsze wtedy, kiedy potrzebowała wesprzeć się na jakimś silnym, męskim ramieniu, kiedy potrzebowała obrońcy albo kochanka - teraz pełne byłyby litości. Tak samo, nie potrafiłby znieść także świadomości, że zaczęła na niego patrzeć z obrzydzeniem... Choć hen we Francji, nawet to wydawało się lepszą alternatywą niż współczucie.

Nie zniósłby bowiem litości w miejsce czegoś, co kiedyś było miłością.

Gorączkowo poszukiwał jej przejawów na ekspresyjnej twarzy Ambrosii, ale kobieta przywdziała dzisiaj nieprzenikalną zbroję elegancji, którą interpretowało mu się ciężej aniżeli stare manuskrypty czarodziejskich przepowiedni z Departamentu Tajemnic. On przybrał podobną pozę - oczywiście, wyjąwszy sińce, zadrapania i stłuczenia - starannie ogolony, w nudnym, bezpiecznie nijakim garniturze, który pozwalał wtopić się w tłum urzędników Ministerstwa; zupełnie niepodobny do tego Alexa, który łajdaczył się we Francji, może poza tym, że miał tak samo wymizerowaną, zapadniętą twarz.

Nie rozumiał dwuznaczności słów Ambrosii, to znaczy, rozumiał: miriady możliwości mieniły się teraz w jego umyśle, z takim samym kalejdoskopowym szaleństwem, z jakim pobłyskiwały łączące ich nici, nieśmiało zaplatające się wokół ich postaci. Zamrugał. Nie, nie potrzebował teraz tych dystraktorów. Desperacko chciał poddać się chwili, nie zaś analizować w nieskończoność cudze intencje... Jak chcesz pokazać jej prawdziwą siłę. Prawdziwą męskość. To nie graj z nią w te gierki. Chwalmy bogów za Rookwooda, jak zawsze miał rację... Właśnie dlatego Mulciber starał się nie myśleć o karcie, którą wyciągnął sobie rano z talii tarota jako przepowiednię podsumowującą dzisiejszy dzień: ten drobny rytuał towarzyszył mu od lat szczenięcych, zanim jeszcze zawitał w progi Hogwartu, ba, zanim jeszcze otrzymał własną talię, używając początkowo tej należącej do matki, która to pierwsza prowadziła jego dłoń, tłumacząc, jak opuszkami palców wyczuć subtelne zmiany temperatury kart, jak wyciszyć umysł, by wsłuchać się w szept tych kolorowych kartoników, jak pytać, by karty były skłonne odpowiedzieć... Kiedy Alex sięgał dziś ręką do kart rozłożonych w wachlarz, w głowie miał wyjątkowo tylko jedno pytanie: takie, na które można było odpowiedzieć prostym "tak" lub "nie"... Dlatego aż zgrzytnął zębami, kiedy objawiło mu się Koło fortuny.

Jego ulubiona talia miała niesłychane poczucie humoru.

Normalny człowiek przewróciłby oczami na to wielkie "być może" wpisane w naturę tejże Wielkiej Arkany, i sięgnął po dodatkową kartę, klaryfikantę, pozwalającą na rozwianie targających nim wątpliwości, ale Alex siedział dobre pół godziny, z wzrokiem gniewnie wbitym w biurko, bo przecież wiedział lepiej: Koło Fortuny dla jasnowidza nigdy nie było zwykłym "być może", prawdą wyrażoną pradawnym dwuwierszem fortuna co da, to zasię wziąć może, a u niej żadna dawność nie pomoże, nie w rozkładach Mulcibera; tam Koło Fortuny mówiło, ni to z przekąsem, ni to z rozbawieniem: "po co pytasz, kiedy dobrze znasz odpowiedź".

Znał?

- Nie wiesz? - odpowiedział Ambrosii pytaniem na pytanie, tak jak to podpowiedziały mu wcześniej karty. Przecież dobrze wiesz, dlaczego, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. Niewielka książka - prezent z niedokończoną dedykacją - zaczęła mu ciążyć, schowana w wewnętrznej kieszeni marynarki, kiedy McKinnon wsunęła mu rękę pod ramię.

Kiedy tak na ciebie patrzę, trochę chciałabym, żeby to był sen.
Zamarł.
- Takie to rzeczy gadałem do ciebie po nocach? - Jego krzywy uśmiech wskazywał na to, że żartuje, ale napięcie w głosie, którego nie potrafił ukryć wcale lepiej od delikatnie prześwitujących znad zaklęć transmutacyjnych siniaków, zdradzało, że jakieś głębsze emocje dręczą zwykle niezwruszonego Mulcibera, naruszając nienaganny wizerunek aroganckiego jasnowidza. Rzadko zdarzało się, by pozwalał, aby uczucia inne niż gniew czy rozbawienie miały taki wpływ na jego powierzchowność, ale nawet zblazowaną pewnością siebie nie potrafił pokryć tego momentu wewnętrznego niespokoju. - Dobry czy zły sen? - rzucił szybko, chcąc zamaskować zakłopotanie, zanim zdążył przemyśleć do końca swoje słowa.

Skrzywił się. Czasem bywał beznadziejnie dosadny, i nic nie potrafił na to poradzić. Nie tak chciał przeprowadzić tę rozmowę. Na domiar złego, musiała zapytać o tę przeklętą bijatykę.

Co miał jej powiedzieć? Nie sądzisz, że te siniaki dodają mi charakteru?, śmiał się kiedyś, kiedy wracał poobijany z klubu pojedynków, nie wyglądam ci tak na twardziela?, dodawał po chwili Alex, a pokrętny uśmieszek wykrzywiał mu twarz, bo nie potrafił ukryć zadowolenia, że wpierdolił jakiemuś pozerowi, który zarywał do Rosie na jego oczach. Co chciala usłyszeć? Prawdę? Pomyślałem o naszej rozmowie zanim uniosłem pięści, mógł jej wyznać, powiedzieć, że nie chciał, żeby wyszło jak zawsze, ale... Ale zdarzył się jebany Lestrange.

Niestety, w naturze Mulcibera nie leżał żal za grzechy.

Naprawdę, kurwa, chcesz tak jej pokazywać swoją słabość, to, że tak się boisz--

- Nie wiem, czy odpowiedzieć ci szczerze, czy zakpić, że wymieniłaś swoje riposty razem z zawartością szafy.

Milczenie między nimi było krótkie, i to on przerwał je, zanim kobieta zdążyła się wtrącić. - To która wersja byłaby bardziej znośna, Rosie? - Słowa były ciche i ostre. - Pytam poważnie. I nie, nawet nie próbuj znowu uciekać - dodał szybko, nakrywając swoją dłonią dłoń kobiety, która do tej pory opierała się o jego ramię, gwałtownie przytrzymując ją w miejscu: sam nie wiedział, czy działa kierowany jakąś nieuświadomioną premonicją, czy też odruchem - prostym, wyuczonym przez te wszystkie lata, kiedy uciekała od niego, wzburzona - czy może właśnie wygłupił się, i zareagował nieadekwatnie? Nie myślał. Zrobił to instynktownie.

- Nie pozwolę ci dzisiaj uciec. - Ani na kolejny miesiąc milczenia, bo co, bo naruszyłem twoją tkliwą dumę?, buntował się wewnętrznie Mulciber, nie po tym wszystkim.. Nie po tym, jak ona ugodziła w jego dumę, wkradając się najpierw do snów Alexa, do wspomnień, a na koniec, w dobrze znaną obojgu francuską rutynę. Nie po tym, jak trwała u jego boku każdej nocy.

Uścisk Alexa na ramieniu Rosie nieco zelżał, gdy ten zdał sobie sprawę, że przytrzymał ją zapewne zbyt brutalnie, zapominając się w swojej paranoi.
To ona ma do ciebie przychodzić, to ona ma przed tobą klękać, błagać, chuja ci ssać, bylebyś tylko poświęcił jej czas. Nie ty jej, grzmiał w jego głowie Eryk.

Świetnie mi kurwa idzie, pomyślał cynicznie Axel.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#4
27.02.2024, 01:44  ✶  
Kiedy widziała go takim; ledwo przytomnym, zastanawiającym się jakim cudem była tak realna jako zjawa i bełkoczącym od rzeczy, nie mogła nie myśleć o tym, co by zrobił gdyby powiedziała mu, że wiedziała. Wiedziała, w jakim stanie się czasem znajdował, nawet jeśli tak usilnie próbował przed nią ukryć tę właśnie stronę. Może zwyczajnie nie przewidział, albo i zapomniał, że przecież nie potrzebowała nawet z nim rozmawiać na ten temat bo miała Dianę. Ich Gwiazdkę, która w nałóg wskakiwała razem z nim, nawet jeśli to on skakał do tej dziury na główkę, a na nią czekała zawieszona na pewnej wysokości zabezpieczająca siatka. Siatka, którą sam ustawiał. A Rosie była też zwyczajnie dobra w tym wszystkim; przez lata wyspecjalizowała się dokładnie tak samo, jak i on to zrobił, w sztuce orientowania się w życiu tego drugiego, pomimo zaciętej walki o to, by niektóre rzeczy nigdy nie wypłynęły. Jej chyba wychodziło to nieco lepiej jak jemu. Bo w innych warunkach Murtagh, Louvain czy nawet ostatnio Hades mieliby z nim nieciekawą rozmowę.

Ale wbrew tego czego się obawiał, nigdy mu nie współczuła. To, co się działo w jego życiu, było tylko i wyłącznie jego winą. Owszem, patrzyła na niego z troską lub żalem, ale gdzieś pod tym zawsze znajdowała się przede wszystkim cierpliwość. Nieskończone wręcz pokłady, bo przecież wciąż czekała, zatrzymana jakby w czasie i przestrzeni. Kiedyś ona potrzebowała złapać oddech i zastanowić nad tym co się stało - poukładać sobie w głowie pewne rzeczy i oswoić się z konceptem, że nic już nie mogło być takie samo. I nawet jeśli Axel wtedy czekał, to w końcu odpuścił. Zawsze myślała, ze wyjechał wtedy do Grecji. Ich Grecji. Tej samej wywróżonej w 'Puszce Pandory', którą mieli poznać wspólnie wśród pomarańczowych gajów i kredowych wybrzeży. I gdzieś tam, pod wpływem lat, wciąż leżała ukryta gorycz, jaką czuła na samą wspomnienie, że tak ją zdradził. Ale nawet jeśli on odpuścił, ona nie mogła. Nie była aroganckim chłopcem, który nie mogąc mieć tego, co chciał, wyruszał na jakąś samopoznawczą wycieczkę, która zamiast odkrywać przed nim tajniki jego duszy, sprawiała że staczał się coraz niżej, w coraz bardziej paskudne miejsca, z których czasem tylko wychylał głowę, żeby móc jej spojrzeć w oczy, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Dlatego czekała. Bo w przeciwieństwie do niego, nie była przerażona faktem, że złamie jej serce drugi raz.

On zgrzytał z rana zębami na Koło Fortuny, a ona z zastanowieniem spoglądała w zielone oczy Kapłanki. Ale nie rozumiała o co jej chodziło, bo miała wrażenie, że to właśnie nie był czas na słuchanie intuicji. Wcześniej to robiła i zadziałało, prawda? A może zwyczajnie myliła intuicję z czymś, co niegdyś zaowocowało między nimi takim rozłamem. Bo przecież rozsądek podpowiadał jej, że powinni zacząć rozmawiać i przestać dusić się w swojej obecności, tylko po to by tonąć pod wpływem niewypowiedzianych emocji, kiedy znajdowali się wreszcie sami.

Dlatego, niezadowolona z tego co widziała, a może bardziej niezdecydowana, odsunęła od siebie szybko tak samo kartę, jak i to co mogła jej podpowiadać.

- Nie wiem. - powiedziała pewnym siebie głosem, jakby faktycznie nie miała bladego pojęcia, jaki to powód miałaby znaleźć sobie, żeby wystawić go do wiatru. Ale zaraz przypomniały jej się, kiedy widziała go ostatnio parę dni temu i na moment brew uniosła się w zastanowieniu. O to mu chodziło?

- Żeby tylko po nocach - uśmiechnęła się do niego słodko, ale gdzieś w tej słodyczy właśnie kryło się bezgłośne wypomnienie tych wszystkich chwil, kiedy w jego głowie jawiła się raczej jako senna zjawa. Było dla niej coś absurdalnego, ale też zwyczajnie raniącego, że jakaś część niego nie mogła przyjąć do wiadomości, że znajdowała się obok niego w całej swojej okazałości i w pełni z krwi i kości. Był wtedy tak napruty czy zwyczajnie nie wierzył, że była w stanie znieść go w takim stanie? - A jaki chcesz, żeby był? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, uśmiechając się przy tym o wiele delikatniej, samymi kącikami ust zaledwie i z pewną czepliwością.

Lubiła kiedy bił się dla niej, ale nienawidziła, kiedy kończył posiniaczony. Może dla niego był to jakiś wyznacznik tego, jakim to nie był twardzielem, ale ona w głębi duszy zwyczajnie nie lubiła patrzeć na dowody tego, że tak jak on był w stanie skrzywdzić jego, tak inni byli w stanie sprawić mu ból. Odpowiadała mu wtedy jakieś głupoty, rzucone nadąsanym tonem Dodają charakteru, ale idioty albo wyglądasz, ale na frajera, który dał sobie obić mordę. Ale potem albo pochylała się nad nim, jeśli znajdował się w jej zasięgu, albo to jemu mówiła, żeby się pochylił i całowała delikatnie każde z posiniaczonych czy rozciętych miejsc. Było coś pocieszającego w tym, że nawet jeśli minęło tyle lat, wciąż jej usta miały na sobie więcej wspomnienia krwi Alexandra, niż tej trującej, którą czasem złośliwie skarmiał ją Louvain.

Nie trudno było zauważyć jak zgubiła krok, kiedy potem się odezwał, jakby chciała na moment się zatrzymać, ale jego kroki poprowadziły ją dalej. I faktycznie, znał ją chyba aż za dobrze, nakrywając jej dłoń swoją własną i przytrzymując ją w miejscu, bo chciała wysunąć ją spod jego ramienia. Przecież ubrała się w ten sposób specjalnie. Chciała żeby widział, że coś się zmieniło, a nie żył w przekłamanej przez nią wersji świata, gdzie absolutnie nic się nie zmieniało. Bo wciąż nie była w stanie wydusić z siebie tego, co znaczyła ta sukienka i ubranie jej było jedynym co mogła zrobić.

A jednak bolało, kiedy z tego zakpił. Tak samo jak bolało kiedy Lestrange robił jej krzywdę, doprowadzając do łez.

- Jak ci się nie podoba, to widzę tylko trzy opcje. Pierwsza; możesz w ogóle na mnie nie patrzeć. - spojrzała na niego, ale nie zadzierając na jego twarz głowy, a jedynie kątem oka, a jej ton był dziwnie zimny i odległy. Tak samo jak odległy był kiedyś, kiedy uderzał w tematy, które bardzo ją dotykały. - Druga; możesz ją ze mnie zdjąć - i to powiedziała z pełną świadomością, że przecież tego nie zrobi. Nie tutaj i nie dzisiaj bo gotowa była wtedy wycedzić mu złośliwie w twarz, że przecież miał żonę. - Trzecia; to zastąpić ją jakąś inną - zakończyła, przez moment jeszcze patrząc na niego w ten sam sposób, zanim powiodła wzrokiem po chodniku przed nimi. Zakradła się jednak na jej twarz jakaś wyraźna sztywność, jak słowa, nawet jeśli brzmiały z pozoru lekko, wypowiadała z zaciskaną szczęką.

Ale potem już zatrzymała się całkowicie, przystając przy jednej z bocznych uliczek, by nie przeszkadzać reszcie przechodniów. A może dlatego że chciała faktycznie uciec. Jeśli nie od niego, to od innych ludzi.
- To nie ja uciekam - zadarła na niego głowę, zaglądając mu w oczy z pewnym wyrzutem. - Przestałam uciekać dawno temu, ale ty wciąż jesteś dalej i dalej, jakbyś nie mógł uwierzyć w to, że jestem w stanie to zrobić. Albo że jesteś wart tego, żeby przestać od ciebie uciekać - syknęła, zaciskając palce na jego ramieniu mocniej, nawet jeśli on sam poluźnił swój uchwyt. Zrobiła krok w jego stronę, przysuwając się do niego, tak że dotykała go już nie tylko samą uwieszoną na ramieniu dłonią. - Chciałabym, żebyś wreszcie zaakceptował fakt, że to jakim cię widzę nie jest tylko jakimś nieosiągalnym mirażem, a czymś na co warto czekać. - ani na moment nie odwróciła spojrzenia, nieprzejednana w swoim uporze i złości, która w chłodny sposób buzowała gdzieś pod powierzchnią. Tak jakby faktycznie niecierpliwiła się tym, jak łatwo odrzucał od siebie, że to ona może mieć rację i zwyczajnie nie było to coś, co mógł osiągnąć przy pierwszej próbie.


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#5
26.03.2024, 00:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.03.2024, 00:22 przez Alexander Mulciber.)  
- Chciałbym, żeby to nie był sen – odpowiedział z rozmysłem Axel, a na jego twarzy – w miejsce wcześniejszego uśmiechu – zagościł ten sam nieprzenikniony wyraz, który towarzyszył mu zawsze, gdy skupiał się na interpretacji wróżb. Być może właśnie to robił, czekając na reakcję Ambrosii: próbował odcyfrować znaczenie jej hieroglifowego spojrzenia, studiował z wnikliwością drobne zmiany w jej mikroekspresjach, tak jakby obserwował ruchy planet na niebie: uśmiech Rosie był Słońcem w trygonie do Wenus, zaś drobna zmarszczka pojawiająca się między brwiami, kiedy przesuwała wzrokiem po jego poobijanej twarzy… Nie pierwszy raz przeklinał dziś w myślach Louvaina.

Lestrange nie dawał o sobie zapomnieć, choć to nie fizyczny ból najbardziej przeszkadzał posiniaczonemu Alexandrowi, tylko wciąż tkliwa duma. Nigdy nie przepadał za bliźniakiem Loretty – „nie przepadał” było oczywiście eufemizmem na pełną wyższości pogardę, jaką żywił wobec tego niewydarzonego gnojka, który wyżej srał, niż miotłę miał – ale od czasu tego żałosnego pojedynku pozbył się jakichkolwiek skrupułów, jakie mógł żywić w stosunku do Louvaina jako brata swojej żony. Wystarczyło, że przypomniał sobie obelgi, które gówniarz skierował w stronę jego i jego rodziny, i już swędziały go pięści… Choć ten zrobił mu przynajmniej tę przysługę, że oszczędził mu swojego wściekłego jazgotania, bo po jednym z silniejszych ciosów Lestrange’a – po którym Mulciber wyrżnął o coś twardego głową – mężczyźnie zaczęło tak głośno dzwonić w uchu, że większość obelg ginęła w tym huku zaraz po rzuceniu ich w eter.

Powinien zrobić listę ludzi, których należało nauczyć dobrych manier, stwierdził, choć na ten moment to nie Lestrange miał znaleźć się na jej szczycie, a ktokolwiek, kto skrzywdził jego Rosie.

Ambrosia mogła uważać się za kogoś, kto lepiej zna się na wyrokach przeznaczenia aniżeli rodowity jasnowidz, zwłaszcza, kiedy w grę wchodziła jego przyszłość – ich przyszłość? – ale musiała zapomnieć, że on też ją znał, i to być może lepiej, niż ktokolwiek inny, i wiedział, że teraz potrzebuje wszystkiego, tylko nie samotności: znał Rosie dziewczynkę, która tupała nóżką, kiedy coś jej nie wychodziło, pamiętał ją jako krnąbrną nastolatkę, śmiejącą się z niego z wyższością znad jakiejś książki, wreszcie, jako kobietę, którą się przy nim stała. Napisał do niej jak tylko wrócił do domu – czy raczej do Londynu, bo Alex nie uważał, żeby gdziekolwiek czuł się w pełni w domu, może poza Francją i tym wozem pomalowanym złuszczającą się już od słońca farbą – i odetchnął z ulgą, kiedy odpowiedź nadeszła mimo wszystkiego, co ostatnio między nimi zaszło.

Francja uświadomiła mu, że musi znów spojrzeć w przyszłość.

Wciąż, wszystko to było cholernie trudne, kiedy czuł na barkach ciężar przeszłych grzechów – i przeszłych radości.

Kiedy, chociaż bardzo chciał myśleć, że wreszcie zdołał się zmienić, wciąż był taki sam: wciąż popełniał te same błędy, nie potrafił powściągnąć temperamentu, pakował się w walki, które nie były nawet jego walkami, łykał namiętnie eliksiry, i żył wspomnieniami, jak sentymentalny głupiec, którym zawsze był, i wciąż czekał.

Wciąż był tym samym, starym Alexandrem Mulciberem, który wzdragał się na samą myśl o tym, że ona przestałaby czekać na niego.

– Zastąpić? Mówimy dalej o tej zasranej sukience, czy pijesz do czegoś więcej? – Słowa, które padały teraz gradem z jego ust były ciche, ale przepełnione dziwną gwałtownością. Widzę cię wszędzie, musiałbym sobie wyłupić trzecie oko, żeby było inaczej, a nawet wtedy nic by mi to nie dało, McKinnon, miał ochotę jej wygarnąć. Ale wtedy pomyślał, że Terezjasz – wróżbita, który przyszedł do Odyseusza jako duch, by przepowiedzieć mu przyszłość – był przecież ślepcem.– Zdjąłbym ją z ciebie choćby i teraz, ale powiedz, kochałabyś mnie, gdybym to zrobił? Chciałabyś mnie, gdybym cię tak poniżył, Rosie? – W oczach Alexandra błyszczało wyzwanie. – Nie, oczywiście, że byś nie chciała. Wiesz dlaczego? Ponieważ cię kocham – a nie kochałbym kobiety, która pozwoliłaby się tak poniżyć. – Nie kochałbym jej, bo nie byłaby tobą, dopowiedział gorzko w myślach to, do czego nie mógłby się przyznać głośno. W umyśle Mulcibera, Ambrosia wciąż jawiła się bowiem jako doskonałe ucieleśnienie tego, czego chciał od kobiety. Tylko przy niej myślał o takich rzeczach jak zwykła ludzka przyzwoitość. Zawsze wymagał od siebie więcej, kiedy chodziło o Ambrosię, tak, jakby przy niej musiał być najlepszą wersją siebie. – Gdyby wystarczyło ci bycie moją kochanką, pojechałabyś ze mną wtedy do Grecji – – szepnął gorączkowo. – Wtedy, te siedem lat temu – nie bacząc na to, co powiedział—Do jasnej cholery, Rosie. – Kurwa, tak ją wtedy nazwał. Urwał gwałtownie, kręcąc głową. Nie zamierzał do tego wracać, rozdrapywać starych ran; nie, kiedy oboje wciąż byli poturbowani przez życie i nosili na sobie ślady wciąż świeżych walk. – Musiałaś spytać o ten zasrany pojedynek? Nie jestem z tego dumny. Przepraszam. Przyszedłem tu powiedzieć ci „przepraszam”, uwierz mi.

Czy było chociaż warto?, spytała wcześniej Ambrosia – bez zwyczajnej przygany w głosie, a raczej z tą dziwną, obcą nutą, której nie umiał do końca umiejscowić w skomplikowanym spektrum emocji – tych samych, których nigdy nie potrafił zrozumieć.

Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

Wciąż był tym samym Alexandrem, który mówił złe rzeczy w najgorszym możliwym momencie.

Nigdy nie radził sobie ze słowami. To dlatego, że nigdy nie umiał nazywać uczuć wprost – pogmatwane, niejasne, głuchym echem rozbijały się o ściany jego czaszki, a on nie mógł normalnie otworzyć ust i wypowiedzieć choćby słowa, bo inaczej wywołałby lawinę – w głowie Alexa wszystko było właśnie takie, ujęte w niezrozumiałe metafory i mętne porównania. Jego uczucia były przepowiedniami, których znaczenia nie potrafił nigdy pojąć, niemożliwym do zrozumienia misterium, mieniącym się miriadami znaczeń, pozostającym tajemnicą dla każdego – a najbardziej dla samego Alexandra.

Ale przecież kiedyś wiedział, co powinien powiedzieć. Dalej pamiętał to, co mówił Ambrosii siedem lat temu, wtedy, gdy próbował ją odzyskać.

Złożył jej wtedy wiele pięknych obietnic. Najlepsze – i najgorsze zarazem – było to, że wszystkie te obietnice były absolutnie szczere – tak, wierzył we wszystko, co jej wtedy powiedział – nieważne, jak miałko brzmiało to w perspektywie teraźniejszości.

Zmienię się, Rosie powtarzał, trzymając ją w objęciach, tak jak robił to teraz. To się więcej nie powtórzy, obiecywał, chociaż ona milczała obojętnie albo odwracała od niego twarz. Będę dla ciebie dobry, szeptał. Zadbam o ciebie, zaopiekuję się tobą. Przecież było nam tak dobrze razem – nie potrzebuję nikogo oprócz ciebie – obiecuję, nigdy nie zobaczysz mnie z inną. I wiecznie ta sama litania: Kocham cię. Wróć do mnie. Wyjdź za mnie. Wyjedź ze mną. Była wtedy tak blisko, bliżej, niż teraz: przyciągnął ją, gdy uwiesiła się na jego ramieniu, ignorując nieprzyjemne wrażenie rozlewające się wzdłuż jego ramienia, kiedy zacisnęła palce mocniej, jakby chciała wbić paznokcie w jego rękę. Obrócił nieznacznie głowę, tak, by jej syczący szept wpadał do zdrowego ucha, by nie uronić ani jednego słowa. Jak zawsze zachowywali pozory spokoju, chociaż oboje zdawali się wręcz kipieć od emocji. Wtedy, siedem lat temu, kiedy mówił jej wszystkie te rzeczy, nie był tak spokojny: wtedy był jak w transie, a słowa płynęły wartko. Zamieszkajmy razem. Zostańmy na jakiś czas w Grecji, tylko my, we dwoje – nie, zostań tam ze mną na zawsze. Załóżmy rodzinę. Zróbmy sobie dzieciaka. Chcę się z tobą zestarzeć.

We Francji przypomniała mu o tym, że kiedyś miał odwagę myśleć o takiej przyszłości. Teraz mógł co najwyżej wspominać z pewnym rozczuleniem te ich dziecinne marzenia, śmiać się z tego, jak czas zweryfikował obietnice gówniarza, który serią kilku złych decyzji podjętych siedem lat temu zniszczył sobie życie, chociaż zawsze arogancko utrzymywał, ze doskonale wie, co szykuje dla niego los. Ale przecież ciężar kobiety w jego ramionach był tak kojąco znajomy, chociaż ona też się zmieniła: i być może ta marna sukienka uświadomiła mu dopiero, jak bardzo. A jednocześnie, czy nie wrócili teraz do punktu wyjścia…?

Więc mówisz, że na mnie czekałaś, Rosie?, pomyślał. Oddech mu zadrżał. Czy na pewno było warto?

- Teraz jestem tutaj – odezwał się wreszcie. Jego dłonie opierały się bezpiecznie na talii kobiety, kiedy trwali tak, zasłonięci przed wzrokiem przechodniów przez półmrok bocznej uliczki. Oczy błądziły po jej twarzy, od ust, do oczu, i z powrotem, szukając… Czegoś. Czegoś z pogranicza przeszłości i przyszłości. Ton Alexandra był nienaturalnie spokojny. – I mam też coś dla ciebie, choć nie jest to nowa sukienka.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#6
26.03.2024, 02:28  ✶  
Zmrużyła lekko oczy, przyglądając mu się przez dłuższą chwilę. Chyba trochę liczyła na to, że wybierze i będzie mogła chociaż odrobinę zrobić mu na złość. A tak? Nawet jeśli bardzo by się naprodukowała, to nie była w stanie przekonać go teraz, że to był sen. Alexander stał przed nią w całej swojej okazałości i w pełni świadomy, a przynajmniej wyglądający na takiego, który był w stanie sprawnie odróżnić w tym momencie jawę od nocnych powidoków. Stał i przyglądał jej się, a ona z pewną butą patrzyła mu w oczy, kiedy jej spojrzenie wracało do jego twarzy z drobnych wycieczek po otoczeniu.

Gdyby tylko umiała mu czytać w myślach, pewnie uśmiechnęłaby się z zażenowaniem na wspomnienie listy osób, z którymi powinien się dla niej rozliczyć. Bo na samym jej szczycie powinien się znaleźć właśnie Louvain. Ona jednak nie zamierzała mówić Alexandrowi, że Lestrange kiedykolwiek zostawił na jej ciele jakiekolwiek ślady swojej bytności, a przynajmniej ani teraz, ani w najbliższej przyszłości. Bo w bólu, który dostarczał jej Lou, było zbyt dużo kalkulacji i rozważań na temat tego, kiedy był ku temu najlepszy moment i czy w ogóle było to opłacalne.

Rosie była trochę zdania, że gdyby zostawić sprawy samemu losowi, to oboje czekaliby do śmierci. Byli przecież wytrwali i jednakowoż uparci. Ona jednak w pewnym momencie uświadomiła sobie, że samo czekanie nie wystarcza, doprowadzając ją jedynie do ciągłej irytacji. Pojawiała się szczególnie, kiedy po długim milczeniu nadchodziły listy, albo zbliżając się do drzwi mieszkania, widziała przez chropowate szkło jego sylwetkę. Zawsze czytała wszystko co do niej przychodziło z jego podpisem, nawet jeśli nie zawsze na wszystko odpisywała, wciąż stosując zasadę, że kiedy coś jej się nie podobało, zbywała to milczeniem. Tak samo też, zawsze otwierała, kiedy wreszcie zdawała sobie sprawę, kto przyplątał się pod jej drzwi. Bo zwyczajnie nie mogła postąpić inaczej.

Nie, kiedy patrzył na nią w ten sposób.

Nie.

Nie, kiedy na nią patrzył. Bo kiedy Alexander przesuwał swoim spojrzeniem po jej sylwetce, kiedy zaglądał jej w oczy, nie ważne czy z irytacją, ciepłem czy pożądaniem, czuła się dziwnie widziana. Jakby żadne inne spojrzenie nie było w stanie wywołać podobnego uczucia, narastającego i rozlewającego się po ciele ciepła, przeradzającego się wreszcie w ekscytację. Mogła być na niego wściekła, śmiać się wesoło, albo drażnić go, ale gdzieś pod tym wszystkim, wciąż czuła się tak samo.

Teraz też ogarniało ją to samo ciepło, nawet jeśli właśnie wywracała na niego oczami. - Sukience. O czym innym? - zapytała go, krzywiąc się przy tym, jakby był co najmniej głupi. Ale potem zmrużyła oczy z niezadowoleniem, bo nie mogła podjąć wyzwania, które jej właśnie rzucał. Zacisnęła wargi, czy to by wyrazić uczucia, czy to by mieć pewność że nie powie niczego, czego mogłaby żałować. Bo gdzieś w środeczku, jeśli chodziło o Mulcibera, Rosie zawsze była tą naiwną, pchaną tylko uczuciami dziewczyną. Była złakniona bliskości swojego Słońca, w którego promieniach raz mogła bawić się beztrosko, a raz czuła jak parzy jej skórę wszystkim, co w nim buzuje. Chciała go zapewnić niemal natychmiast; Tak, zawsze bym cię kochała, ale to zwyczajnie nie była prawda. Tylko słowa, rzucone naprędce, wręcz desperacko, bo nawet jeśli przedstawiony przez niego scenariusz był absurdalny, bo wiedziała że nigdy by tego nie zrobił, to miał rację. I poczuła się trochę głupio ze świadomością, że przy odpowiednich wiatrach tak łatwo byłoby jej zdradzić samą siebie. Stać się kobietą, której by nie kochał. - Nie mogłeś się powstrzymać, żeby nie obrócić tego na narrację o tobie, prawda? - zapytała, bo złośliwość była w tym momencie jedynym, czego mogła się chwycić. Oprócz oczywiście jego ręki, w którą wbijała paznokcie tym bardziej, im kolejne słowa opuszczały jego usta.

Dlaczego musiał chwycić się tej zasranej Grecji? Jej temat jak zawsze palił w nieprzyjemny sposób, a jego słowa, tak w jej głowie durne, tylko bardziej ją drażniły. Też nie chciała do tego wracać, a mimo tego oto byli, w przycienionym zaułku, przez niego zmuszeni do poruszania właśnie tego tematu. Bo przecież nie mogła odpuścić.

- Ty nic nie rozumiesz. Nic, a nic nie rozumiesz. Nie jesteś w stanie, cholera, po tylu latach. - wysyczała w jego stronę, wbijając w niego spojrzenie zielonych oczu. - Siedem lat szkoły. Siedem lat bycia razem niemal non stop, do porzygu. Siedem lat twojej pierdolonej odysei. I nic. Nic, tak jakbyś nie był w stanie pojąć pewnych rzeczy, nie ważne co zrobię. - gdyby mogła, to przysunęłaby się do niego jeszcze bliżej, cedząc mu każde kolejne słowo prosto do ucha. - Nigdy nie obchodziło mnie czy byłabym twoją dziewczyną, kochanką czy żoną. Chciałam być z tobą. Chciałam dzielić z tobą życie, na naszych własnych zasadach. - wzięła głęboki, ciężki oddech, kręcąc przy tym oszczędnie głową, nerwowo przygryzając policzki w tym momencie ciszy. - Nie pojechałam z tobą do Grecji, nie dlatego, że nie wystarczyło mi bycie twoją kochanką, a dlatego że ty, ze wszystkich osób na świecie... - głos jej zadrżał, a oczy zalśniły. - Jedyna osoba, której ufałam ponad wszystko, wzięła i wykorzystała jedyną rzecz, którą mogła mnie zranić. Jedyną kurwa rzecz o której wiedziała, że mnie boli. - cofnęła głowę, unosząc przy tym dumnie podbródek. - Swoją drogą, miło słyszeć, że byłam dla ciebie właśnie tym. Tylko tym. Kochanką. - uśmiechnęła się złośliwie, mimo że kąciki ust ciążyły jej ku dołowi. Nawet też, jeśli jej oczy błyszczały teraz od wilgoci, łzy wciąż nie potoczyły się jej po policzkach. Nie zamierzała powstrzymywać się przed łapanie go za słówka, nawet jeśli chwilę temu wycedziła mu przez zęby, że jej te wszystkie nazewnictwa wcale nie obchodziły. - Chciałam ciebie. Ciebie i tylko ciebie, ale kiedy przyszło co do czego, wybrałeś siebie. I wiesz co? Nie rozumiałam. Przez długi czas nie była zwyczajnie w stanie objąć tego rozumiem i odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego. Na pytanie, na które sam powinieneś mi odpowiedzieć, zamiast obiecywać. Cholera, Alexandrze, obiecałeś mi tyle rzeczy. Tyle pięknych, słodkich obietnic. Ale ty nie byłeś w stanie na mnie poczekać. Kiedy wreszcie zrozumiałam, kiedy poukładałam sobie wszystko w głowie, ciebie nie było. Pojechałeś, a ja zostałam, nie wiedząc co zrobić z tym wszystkim, co mi obiecałeś - patrzyła na niego ze złością, ale łzy, wcześniej powoli wzbierające w jej oczach, teraz potoczyły się leniwie po policzkach. - Mam nadzieję, że było ci tam dobrze. Że zwiedziłeś piękne, pomarańczowe gaje i że się kurwa udławiłeś tymi swoimi greckimi przepowiedniami. Że ci to zasrane słońce wypaliło to twoje trzecie oko. - puściła jego ramię, ze złością uderzając go dłonią w pierś. - I wciąż czekam. Wciąż czekam na te twoje obietnice i ci nie odpuszczę. Nawet śmiercią się nie wywiniesz, słyszysz mnie?!

Dopiero na koniec, jej głos przybrał nieco na sile, bo wcześniej cedziła zwyczajnie słowa, coraz bardziej gorączkowo, wciąż jednak utrzymując ten dziwny, rozdrażniony ton, który w jej przypadku sugerował poruszenie większe, niż miałoby to miejsce w przypadku zwykłego wykrzyczenia mu tych słów. Nigdy nie spodziewała się, że kwestię Grecji, ich Grecji, będzie poruszać w jakimś głupim zaułku niemagicznego Londynu. A najgorsze w tym wszystkim było chyba dla niej to, że kiedy tak zasypywała go gradem rozzłoszczonych słów, nie była w stanie odsunąć się od niego nawet o cal.


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#7
19.04.2024, 19:18  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.04.2024, 19:40 przez Alexander Mulciber.)  
Wołał jej złość niż smutek; wolał wściekłość, słuszny gniew, gorejący niczym Słońce z tarota, niż bezradność i łzy, które widział we Francji.

(Ty nic nie rozumiesz. Nic, a nic nie rozumiesz.)

Mógłby powiedzieć jej to samo. Ironią losu było, że jego najbardziej szlachetny, niemalże bezinteresowny postępek poczytywała mu za egoizm: tam, gdzie on widział akt łaski, ona widziała zdradę i tchórzostwo. Nie winił jej. Mieszał jej w głowie swoim zachowaniem. Żył w rozdwojeniu, jak Księżyc: z jednej strony, grał przed Rosie tego starego, dobrego Alexa, do którego przywykła przez siedem lat szkoły i siedem lat bycia razem, niemal non stop, do porzygu a z drugiej - był sobą, wtedy, kiedy nie było jej obok. Kiedy stał się mężczyzną, na którego patrzyłaby z odrazą, gdyby tylko znała pełnię jego niegodziwości? Kiedyś patrzyła na niego jak na swojego zbawcę, teraz to on był powodem, dla którego wylewała łzy. Chciał ją ocalić, także przez samym sobą. Mógł znieść nienawiść Rosie, cholera, mógł nawet znieść tę przeklętą litość w jej spojrzeniu, ale nigdy więcej nie chciał widzieć kobiety tak upodlonej i rozbitej jak we Francji. Kiedy mełł w głowie obelgi, jakie skierował w jego stronę Lestrange, mógł co najwyżej przewrócić z pogardą oczami: to, co Louvain myślał na jego temat, było ugrzecznioną wersją tego, co Alexander myślał o samym sobie.

Kochał ją tak samo mocno, jak nienawidził siebie. Wiedział, że kocha, bo to ona nauczyła go, co to w ogóle znaczy. Wiedział - bo nie czuł tego przed nią, ani po niej - tylko z nią. Ale to nie wystarczy, myślał, znużony. Bo gdyby kochał Ambrosię wystarczająco - gdyby kochał ją tak jak trzeba - postąpiłby dobrze. Zostawiłby ją w spokoju.

Ale on nigdy nie potrafił jej zostawić. Nie potrafił zrobić tego siedem lat temu, i nie potrafił zrobić tego teraz.

Spotykanie się z Ambrosią było błędem, ale jeszcze większym błędem było porzucenie jej. Zwłaszcza teraz. Życie Alexa było zbyt silnie związane z życiem Rosie - a to, czy jego egzystencja miała w ogóle sens, było niezdrowo zależne od jej szczęścia. Nie dbał o to, co się z nim stanie, ale już jej los nie był mu obojętny.

(Nigdy nie obchodziło mnie, czy byłabym twoją dziewczyną, kochanką czy żoną.)

- Mnie obchodziło - warknął tylko, choć jego słowa utonęły w morzu wyrzutów. Mulciber, wychowany w otoczeniu magicznych purystów, święcie wierzył w istnienie określonego porządku społecznego: w to, że ich świat trzymają w ryzach uniwersalne prawidła moralne, w to, że kobiety i mężczyźni mają w tym świecie określone role do wypełnienia... Może i lubił pozować na obrazoburcę, który niewiele robi sobie z obowiązujących norm społecznych. ale w gruncie rzeczy, był ich wiernym wyznawcą, jakkolwiek wybiórczo odnosił je do własnego życia.

(Chciałam być z tobą. Chciałam dzielić z tobą życie, na naszych własnych zasadach.)

Nie dbał o zasady, będąc z Lorettą. Oboje wywlekali z siebie to, co było w nich najgorsze, a on był ciekaw, dokąd ich zabierze ta popierdolona pantomima miłości. Było coś wyzwalającego we wspólnym upodleniu. Nie był z tego dumny, ale ćpanie wyleczyło go z dumy, kurwienie się pozbawiło go honoru, a przemoc - reszty uczuć wyższych, tak, że Alexander był pusty w środku; a pustkę zapełniał błędnym kołem ćpania, kurwienia się i przemocy. Wtedy czuł się niemal dobrze. Z Lorettą nie przejmował się konsekwencjami, bo nie uważał, by życie, jakie oboje prowadzili, miało jakąkolwiek wartość. Zawsze przesadnie dbał zaś o zasady z Rosie. Zepsuła mu tym inne kobiety. Sam był sobie winny: traktował je jak szmaty, nieważne, co sobą reprezentowały, zaś Ambrosię wywyższał do rangi bóstwa. Jakiż wyznawca śmiałby bluźnić przeciwko bogu, w którego wierzy? Obcować z nim, nie obmywszy przedtem rąk? Mógł być na samym dnie, ale kiedy podnosił głowę do góry, widział niebo, które przypominało mu o codziennej modlitwie do Słońca. Mógł żyć w ciemnościach, ale nigdy nie przestał wystawiać twarzy na jego promienie.

Jeżeli mnie kochasz, to kochaj mnie tak jak trzeba, mówił Lorettcie, w tych rzadkich chwilach, kiedy zew przerażającej pustki zwyciężał nad podszeptami rozsądku, a potrzeba bliskości stawała się nieznośna. Przychodził do niej, niczym pies z podkulonym ogonem, by obdarzyć ją swym nieprzytomnym afektem i podsycaną narkotycznym transem czułością przeznaczoną dla innej kobiety. Ale czy to miało w ogóle znaczenie? Była przecież taka piękna, i tak cierpliwie znosiła jego zaćpane kaprysy, nawet jęczała mu ulegle do ucha, tak jak lubił, więc co za różnica, czy leżała pod nim właśnie ona, czy jakaś inna. Mówiła mu, że go kocha, a on właśnie to chciał usłyszeć. On też jej to mówił; w nadziei, że kiedyś przekona samego siebie, że też potrafi ją pokochać. Nie jak heroinę, tylko jako osobę. Tak jak trzeba.

Przez to, że zawsze wyobrażał sobie pożycie małżeńskie z Ambrosią u boku, nie potrafił wpasować Loretty w swoją codzienność. Być może była to kwestia ego - szaleńcza i sadystyczna pokusa podporządkowania sobie kobiety, która odmawiała bycia zależną od niego - Mulciber traktował Lorettę bardziej jak swoją własność niż samodzielną jednostkę. Niczego więcej nie oczekiwał także i z jej strony. "Tak jak trzeba" było żałosną fantazją - najbardziej desperacką z prób pochwycenia się resztek starego życia - i tylko fantazją, podobnie jak kolejne pijackie oświadczyny, rzucane w delirium obietnice poprawy i delikatne pocałunki w miejsce brutalnych rękoczynów. Wypaczona wizja życia, które oboje mogli mieć - z kimś innym. Kimś lepszym od nich.

(Chciałam ciebie. Ciebie, i tylko ciebie.)

Zawsze mówił Lorettcie, że nie lubi jej dwulicowości, i tego, jak cały czas gra kogoś pod publiczkę, przeklęty hipokryta: przecież chciał, by udawała kogoś, kim nie jest. Potem, było tylko gorzej: zapragnął, żeby stała się wyidealizowanym obrazem żony. Żeby powtarzała te swoje pierdolone, rozpoetyzowane do porzygu wyznania tak głośno, że zagłuszyłaby dźwięczące mu w uszach obietnice, które złożył kiedyś innej, nie jej. Tyle pięknych, słodkich obietnic.

Żeby mógł oszukiwać się, że jest dokładnie tak, jak trzeba.

(Jedyna osoba, której ufałam ponad wszystko, wzięła i wykorzystała jedyną rzecz, którą mogła mnie zranić.)

- Nie wykorzystałem tego. Nie chciałem wykorzystać ciebie. - Wiele kosztowało Alexa zachowanie spokoju. - Powiedziałem mu to, co chciał usłyszeć.

Jak ona po tylu latach razem mogła myśleć, że ma ją za nic, kiedy była dla niego wszystkim? Czy nie udowadniał jej tysiące razy, jak bardzo jest jej oddany? Siedem lat szkoły, siedem lat bycia razem, niemal non stop, do porzygu, a ona uciekła, tak, jakby to wszystko było niczym wobec jednego słowa, które padło w rozmowie z Donaldem. Była jedna osoba na świecie, której Alex się bał - jedna osoba, której nie potrafił się nigdy tak naprawdę postawić - i był to jego brat, a ten im mniej wiedział o jego życiu, tym lepiej. Ojciec w końcu by zrozumiał - w końcu sam był outsiderem, który poślubił Cygankę - ale kiedy martwe oczy Donalda padły na twarz Ambrosii, Alexander wiedział, że to koniec. Więc zrobił to, co robił zawsze w starciu z bratem. Skłamał.
Gdyby tylko mógł cofnąć czas...
Choć, czy miałby wystarczająco odwagi, by przeciwstawić się bratu? Czasem miał wrażenie, że te siedem lat jego pierdolonej odysei było tylko po to, by mógł mu tchórzliwie strzelić zaklęciem w plecy. Wcześniej nie poważyłby się nawet na to.

- Myślałem, że go przechytrzę: jak Cygan z bajki, który okantował w karty samego diabła. - powiedział cicho Alex. Słowa same spływały jego ust. - Nie powinienem. Byłem głupi. Byłem dumny. Myślałem, że mogę mieć wszystko. - Twarz Alexandra nie wyrażała niczego. Jego głos, wcześniej spokojny, ale i przepełniony emocjami, nagle przybrał charakterystyczne, zgrzytliwe zabarwienie; lżejszą wersję upiornego tonu, który towarzyszył przepowiedniom mężczyzny. - Nie powinienem... układać się z Diabłem. Przegrałem w momencie, w którym podjąłem jego grę - wycedził. - Nie przechytrzysz Diabła. Nie w grze, w której to on ustala zasady.

Przywitał ból z radością, bo ten nie pozwolił mu stracić przytomności umysłu i odpłynąć dalej. Palce Ambrosii, które wpijały się kurczowo w jego ramię, były kotwicą osadzającą go w rzeczywistości. To nie była nawet przepowiednia, tylko krótka premonicja, przeczucie. Jak zawsze, w najgorszym możliwym momencie. Rozluźnił zaciśniętą szczekę. Wziął głęboki oddech, by uspokoić kołatanie serca. Gdyby nie ten szczególny głos, nawet nie byłoby po nim wiele widać. - Nigdy nie miałaś tego usłyszeć. - usprawiedliwił się, dalej nieco nieobecny. Mówił o tych wstrętnych przebłyskach intuicji, czy o rozmowie z Donaldem, którą podsłuchała siedem lat temu? Nie wiedział. Chyba o obu tych rzeczach.

Czuł jak paznokcie Ambrosii wbijają mu się boleśnie w skórę, a chociaż wcześniej się skrzywił, teraz odbierał to niemal jako pieszczotę.

Czego oczekiwałaś, krzyczał, kiedy Rosie zabierała swoje rzeczy z mieszkania, kochającej rodziny? Rodzinnego, kurwa, ciepła? Potem długo mówił tylko: "przepraszam". "Skłamałem mu, bo się, kurwa, bałem", padło po latach, w nagłym przypływie szczerości, który przełamał nawet jego wstyd. Powinienem rzucić zaklęcie wyciszające na drzwi, myślał, z pewną premedytacją, ale nie mówił tego na głos, bo to byłoby okrutne. Powinienem wtedy zabrać cię stamtąd, i wyjechać na drugi koniec świata, rzucił kiedyś w zamyśleniu, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, że mówi na głos, ale leżąca obok niego Ambrosia na szczęście już zasnęła, a on resztę nocy mógł spędzić, czytając raz po raz tę samą stronę książki. Teraz pozostała mu już tylko rezygnacja i wyprane z emocji: ile razy mam przepraszać za jedno kłamstwo.

Teraz był mądrzejszy, i na szczęście nie rzucił jej w twarz własnych, odbitych rykoszetem słów: nie mogłaś się powstrzymać, żeby nie obrócić tego w narrację o tobie.

To nie była jej walka. W tym konflikcie nie chodziło o nią. Ale to było już nieważne. Podjął pojedynek z bratem siedem lat za późno.

- Jedno kłamstwo, Rosie - tyle dzieliło nas od wolności - a ty wciąż pytasz: “dlaczego”? - wybuchł pretensją. Swoją drogą, miło słyszeć, że byłam dla ciebie właśnie tym. Tylko tym. Kochanką, powiedziała ironicznie. Zacisnął zęby. - Nie musiałaś pytać, kiedy zamieniałaś miejscami Kochanków w naszych taliach. - Zatrzymał się na jeden oddech. Musiał, bo to, co przeszło mu właśnie przez usta, było jak zaklęcie niewybaczalne i jak modlitwa błagalna zarazem. - Nie przekręcaj teraz moich słów, kiedy dobrze wiesz, o czym mówię. - Dobrze wiesz, kim dla mnie byłaś, pomyślał, rozżalony. - Nie masz prawa. - Zdołał się opanować. Prawie. W jego głosie była dziwna zawziętość. - To dla ciebie jedno słowo przekreśliło wszystko, nie dla mnie.

Gdyby wtedy zaczekał dłużej - choćby tydzień, choćby dzień, choćby godzinę - jak wyglądałoby teraz jego życie?

(Ale ty nie byłeś w stanie na mnie poczekać. Kiedy wreszcie zrozumiałam, kiedy poukładałam sobie wszystko w głowie, ciebie nie było.)

- Nie wmawiaj mi, że nie czekałem. Ja całe życie na ciebie czekam.

Popełnił wtedy błąd, ale było za późno, by go cofnąć. Nigdy nie pozwoli mu odejść tak, jak by tego chciał, uświadomił sobie, nieważne, czy od niej, czy z tego świata. To drugie było łatwiejsze, kiedy był tak bliski tego pierwszego.

Było jakieś szaleństwo w jej oddaniu. W ślepym uczuciu, które kazało jej powtarzać jak litanię wszystkie te wyrzuty. W tym, jak gwałtownie zaciskała palce na ramieniu Alexa, jakby chciała wyrwać kawałek, i zatrzymać go, tylko dla siebie.

Pozwoliłby jej.

A potem wzięłaby kolejny kawałek, i kolejny, aż mogłaby z całej tej krwawiącej masy złożyć na nowo mężczyznę, którym kiedyś dla niej był. Potem scałowałaby z niego całą tę krew - zlizałaby ją z otarć, zadrapań i siniaków - tak jak zwykła to robić, kiedy przychodził do niej z twarzą rozpierdoloną przez czyjeś pięści. Chciał, by wbiła paznokcie głębiej. By zostawiła na nim blizny, obok tych, które miał po wkłuciach. By nigdy nie puściła jego ręki.

Gdyby to mogło naprawić wszystko, zrujnowałby samego siebie, byleby ona zaznała tej satysfakcji.

Choć wolał żeby zacisnęła palce na jego gardle. Wolał, by zostawiła odcisk swej drobnej dłoni na jego tchawicy, tak, żeby czuł ją przy każdym oddechu. Chciał czuć ten sam ból, co i ona, tylko mocniej; chciał, by go bolało tak, żeby z tego bólu nie zostałoby już nic dla niej. Chciał patrzeć w lustro, na wieniec siniaków, i mieć namacalny dowód swej porażki: tego, że nie zdołał jej obronić, wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowała. Nosiłby je z honorem, jak order, bo ona zmuszona była je nosić bez słowa skargi. Chciał po prostu budzić się z wspomnieniem jej dłoni na swojej szyi. To nie byłaby groźba, pomyślał Alex, tylko obietnica. Brzydka, gorzka obietnica, w zamian za wszystkie piękne i słodkie. Stałe przypomnienie, że jest ktoś, kto skrzywdził Ambrosię, i kogo trzeba ukarać, bo zadał ból tej jednej istocie, która w oczach Mulcibera była absolutnie nietykalna.

Puściła jego ramię, ale jej oczy wciąż płonęły zielonym ogniem. Podniosła głos. On nie musiał.

- Ty mi nie odpuścisz? Mów głośniej. No, dalej, Rosie. Zrób scenę. Dlaczego zabrałaś rękę? Przestań płakać. Uderz mnie jeszcze raz. - Mówił zapamiętale, w zimnym szale, z jakąś piekielną pewnością. - Wmawiaj sobie, że pojechałem do tej jebanej Grecji: sam wymyślę jeszcze więcej kłamstw, jeżeli to ci pomoże zobaczyć mnie wreszcie takim, jakim naprawdę jestem. Zapomniałaś o Francji? Możesz mnie, kurwa, przekląć, i uwierz mi, będę wówczas szczęśliwy - bo nie proszę, żebyś odpuściła mnie - tylko żebyś odpuściła samej sobie. - Nawet gdyby próbowała się odsunąć, nie pozwoliłby jej.

- Przestań się ze mną kłócić - dodał, już łagodniej. - Przecież oboje chcemy tego samego. - Najpierw założył uparty blond kosmyk za ucho, tylko po to, by zaraz dopasować swoją dłoń do policzka Rosie, i kciukiem otrzeć spływające po nim łzy. - Nie tego - szepnął. Nie wypuszczając jej z objęć, zrobił krok do przodu, naciskając mocniej na Ambrosię dłonią, którą opierał wciąż o jej kibić, tak, że zmusił kobietę do cofnięcia się razem z nim. - Tego. - Na twarz Rosie padły promienie słońca, dosyć nieśmiało zaglądającego do zaułka, tak, że policzek kobiety był teraz skąpany w popołudniowym blasku, a włosy zalśniły złotem. Alexander pozostał w cieniu. - Tylko tego.

Próbował się uśmiechnąć. Nie wyszło mu.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#8
20.04.2024, 02:52  ✶  
Wywróciła oczami, kiedy odwarknął jej coś, co i tak utonęło w potoku reszty słów, którymi go zalewała. Kiedy byli ze sobą, miała na całą sytuację inne spojrzenie; wtedy nawet nie zawracała sobie tym głowy, bo otoczenie w jakim się wychowała, ani nie należało do tradycyjnych, ani też nie stawiało na piedestale purystycznych idei. Poglądy dotyczące wyższości czarodziejów odpowiedniej krwi były u części rodziny preferowane, ale przede wszystkim liczył się biznes. A ten McKinnonów leżał w kategoriach tak przyziemnych, że słowo 'czystokrwisty' miało znaczenie w dwóch przypadkach; pierwszym było jako wyznacznik grubości portfela, a drugim kiedy jakiś utracjusz określał swoje preferencje zamawiając rozrywkę na wieczór.
Posiadanie małżonka było zwyczajnie opłacalne, ale nie niezbędne do życia. Kiedy jej ojciec dowiedział się o tym, że zadaje się z Mulciberem, przyjął to z pewnym zadowoleniem, ale Ambrosia miała zawsze wrażenie, że chodziło raczej o rodzinny majątek. Potem jednak, kiedy się rozstali, z pewną goryczą traktowała to, jak właściwie samego Alexandra obchodziło tradycyjne podejście do tematu. Nawet teraz miała ochotę przerwać na moment, żeby rzucić mu w twarz, że gdyby faktycznie go to obchodziło, to wziąłby ją za żonę przy pierwszej lepszej okazji, chociażby po samym zakończeniu szkoły. Tylko po to, żeby go podrażnić i stanąć do niego w opozycji.

Ale nie była w stanie się aż tak rozdrabniać. Cokolwiek podkusiło ją do tego, żeby powiedzieć to wszystko, co z siebie wyrzucała, męczyło ją okropnie, jednocześnie nie dając szansy odejść wzbierającej w niej złości. W takich momentach, kiedy się na niego złościła i kiedy łzy piekły ją w policzki, łapała się na ulotnej myśli, że nie rozumie, za co go tak kocha, ale szybko przeganiała ją, jeszcze bardziej rozzłoszczona, tym razem już na siebie.

- To, czego ja nigdy nie chciałam usłyszeć. Nie od ciebie, nie ważne czy mówiłeś to do kogoś innego - warknęła, bo ona się tutaj produkowała, a on wyraźnie wciąż nie rozumiał, o co właściwie była ta cała awantura. To miało być przyjemne, spokojne spotkanie - a przynajmniej w pewien sposób tak chciała, żeby się potoczyło. Żeby nie skakali sobie do oczu i zajęli się dosłownie czymkolwiek innym. Ale najwyraźniej lat zaniedbań nie dało się w pewnym momencie dalej przemilczeć.

W pewnym momencie swojego życia McKinnon doszła do wniosku, że żałowała iż Donald zwyczajnie przełknął słowa Alexandra i nigdy faktycznie się nią nie zainteresował. Jakaś jej część uważała, że gdyby tylko spróbowałby jej coś zrobić, wszystko potoczyłoby się inaczej - prościej. Miałaby wtedy dobry powód, by odpłacić mu się pięknym za nadobne, a nie spoglądać tylko na niego z boku, zastanawiając się dlaczego jego brat tak bardzo się go bał.

Te siedem lat temu, kiedy pakowała w pośpiechu swoje rzeczy w jego mieszkaniu, kiedy przekrzykiwali się na temat tego, co właśnie się wydarzyło, próbował jej wmówić, że powinna się bać Donalda. Że była nierozsądna, nie widząc tego, do czego ten człowiek był zdolny.

Nie mogę się go bać, wycedziła mu wtedy, pakując na oślep jakieś ubrania do torby, patrząc mu w oczy z wyrzutem. Nie mogę się go bać właśnie dlatego, że ty się go boisz.

Jesteś tchórzem. Podsumowała go wtedy, ale nie było w tym takiej złości, jak we wszystkim innym, co mu wtedy mówiła. Był żal i smutek, bo przecież miał ją zawsze obronić, przed wszystkim i wszystkimi. Potem jednak żałowała tych słów. I nigdy nie przestała.

Nigdy też potem nie zwróciła się do niego tymi słowami. W jakiś sposób czuła, że nawet jeśli on sprzeniewierzył się ich związkowi, ona też zdradziła go w jakimś sensie tym rzuconym pod wpływem emocji stwierdzeniem.

Chciała mu bardzo powiedzieć, że wcale nie ma racji, ale kiedy tylko się żachnęła, żeby zaprzeczyć, dotarło do niej, że Alexander w gruncie rzeczy ma teraz rację. Że nie może mu zaoponować. Nawet ją to rozbawiło i gdzieś spod tej wszechobecnej złości wyjrzał na światło dzienne lekki, ledwo zauważalny uśmiech, ale zaraz zniknął, kiedy głos mężczyzny uderzył w charakterystyczny ton.

A może to nie o ton chodziło, tylko o słowo, które się w zdaniach przewijało, bo przecież Ambrosia tak chętnie utożsamiała kartę Diabła z jedną, konkretną osobą, która była obecna w jej życiu. Cedzona przez niego przepowiednia (czy to w ogóle była przepowiednia?) uderzała zbyt blisko do domu, jak na jej komfort i mimo wszystko zesztywniała lekko. Mówił o sobie i o Donaldzie, oczywiście, ale była pewna upiorność w tym, jak dobrze podsumowało to jej relację z Lestrangem.

Ale nie byłaby sobą, gdyby i to jej zaraz nie rozdrażniło. Gdyby zaraz nie spróbowała odwrócić tego w głowie, z właściwym dla siebie złudzeniem próbując zaprezentować sobie tę całą sytuację w sposób dla niej odpowiedni. Z właściwą dla siebie manierą odmawiała przyznać, że grała w tę grę na zasadach Lou. I miała zamiar przy tym obstawiać, póki nie przegra z kretesem.

Wyciągnęła do niego dłoń, sięgając nią do jego twarzy i kładąc ją na moment na policzku. Była w tym geście czułość, tylko potęgowana chwilową troską, która pojawiła się w jej spojrzeniu, tak jak i robiła to za każdym razem, kiedy plótł rzeczy zesłane mu przez klątwę prekognicji.

Chciała tego. Chciała rodziny, kochającej i pełnej ciepła, ale on wyrzucał jej to wtedy, jakby to była zbrodnia, nawet jeśli do tamtej pory wierzyła, że było to jak najbardziej możliwe. Że z nim wszystko mogło mieć miejsce. Ba, jakaś jej naiwna część w tych kategoriach traktowała go już od dawna: kiedy mówiła to jedno słowo, rodzina, podświadomie uwzględniała go w całym równaniu, jakie zachodziło w jej głowie. Najwyraźniej jednak, on patrzył na to zupełnie inaczej.

Czasem się zastanawiała, czy w hołubieniu tego jednego jego błędu, nie chodziło o to, żeby zwyczajnie go złamać. Niepokorność leżała w jego naturze i była to jedna z tych rzeczy, jakie ją w nim pociągały, ale kiedy przepraszał ją na coraz to nowe sposoby, chciała żeby cierpiał dokładnie tak samo jak ona. Za każdym razem kiedy na niego patrzyła, nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że cokolwiek by nie zrobiła to nigdy nie osiągnie podobnego efektu. Obserwowała z pewną ponurą satysfakcją to, jak się przed nią wił, próbując znaleźć drogę powrotną w jej ramiona, ale nie była na tyle okrutna by w pełni oddać się temu, co siedziało jej w głowie.

- I myślisz, że potem nie rzuciłby mi tego twojego kłamstwa w twarz? - zapytała, a jej głos załamał się na moment. Pokręciła głową, bo zachowywał się, jakby to jedno kłamstwo miało zmienić wszystko. Tak jakby jego brat już nigdy miał nie stanąć im na drodze, ale kiedy przyznawał jej się do swojego strachu czy bezradności wobec niego, nie mogła otrząsnąć się z tego dziwnego, wręcz mrożącego krew w żyłach uczucia, że to byłby tylko początek ich problemów z Donaldem. - To było pytanie samo w sobie - syknęła niezadowolona, że wywlekał akurat tę kwestię na wierzch w tym momencie. Ale prawda była taka, że jej mała psota odnośnie Kochanków była tak samo deklaracją, jak i pytaniem, czy był w stanie odpowiedzieć tym samym.

Wspomnienie tej jednej karty wystarczyło, by na moment rozluźniła się. Albo raczej zastanowiła, czy faktycznie chce dalej brnąć w trwającą dyskusję i prawdę powiedziawszy, przez chwilę była w stanie wycofać się. Pozwolić mu mieć chociaż odrobinę racji, bo przecież Kochankowie wciąż znajdowali się na swoich miejscach. Wciąż byli tak samo hołubieni, jej na spodzie jego talii, a jego otwierający jej karty. Ale rozmowy z Alexandrem miały to do siebie, że złość wzbierała niczym fala, przychodząc i odchodząc w rytm wypowiadanych przez niego słów.

To dla ciebie jedno słowo przekreśliło wszystko, nie dla mnie.

Spoliczkowała go, ale było widać, że jest tym wszystkim już zmęczona. I jedyne czego chciała, to żeby objął ją mocno i przytulił. Sprawił, że nie mogła już dalej walczyć i żeby jego ciepło rozlało się po jej ciele, uspokajając wszystko to, co wzburzało się w niej na wszystko co mówił.

- Gdybyś na mnie czekał, Loretta by cię przy sobie nie zatrzymała - powiedziała cicho, jakby trochę wstydziła się tych słów, albo była znużona powtarzaniem ich na różne sposoby.

Gdyby to faktycznie miało w czymś pomóc, chętnie zacisnęłaby dłonie na jego gardle i patrząc mu prosto w oczy, patrzyła cierpliwie. Będziesz oddychał wtedy, kiedy ci na to pozwolę, szeptałaby mu cicho, tak żeby czuł jej oddech na swoich ustach. Zostawiłaby mu na szyi ślady, żeby zawsze o niej pamiętał, ale nie zrobiłaby tego by czuł jej ból, ale dlatego że miała poczucie iż gdyby pozwoliła swojej miłości płynąć wartko, ta okazałaby się wręcz dławiącym, uniemożliwiającym złapanie oddechu oddaniem. Jestem twoja, mówiła mu czasem, nawet we Francji powtarzając te słowa, ale gdzieś za nimi zawsze kryło się a ty jesteś mój. Ale on nie zawsze zachowywał się tak, jakby faktycznie należał do niej, a w jej głowie ta akurat wymiana musiała być równowarta. Dlatego gdyby tylko mogła, rozłożyłaby go na części pierwsze, kawałek po kawałku, żeby znaleźć źródło dręczących go problemów. Jego niepewności i lęki, wszystko to co wypaczało jego jestestwo, tylko po to żeby mogła wyciąć to niczym chorobę. Potem poskładałaby go w całość z największą czułością.

- Przestań - syknęła, ale była w tym jakaś rozpacz, szczególnie kiedy uniosła dłonie, żeby zakryć nimi uszy, kiedy on nakręcał chłodno kolejne słowa. Próbowała się odsunąć, odwrócił, ale jego dłonie osadzały ją w miejscu, z czym niespecjalnie próbowała walczyć. Czuła się trochę, jakby próbował z niej szydzić. Mów głośniej, zamilkła, bo słowa więzły jej w gardle. Uderz mnie jeszcze raz, nie miało znaczenia ile razy by go uderzyła, więc czemu miała to robić znowu tylko dlatego, że jej kazał? Przestań płakać, poczuła tylko jak łzy znowu spływają po policzkach. Wmawiaj sobie, że pojechałem do tej jebanej Grecji, oddech zadrżał jej spazmatycznie, bo przecież wierzyła w to przez tyle lat. A on ani razu nie wyprowadził jej z błędu. Bo nie proszę, żebyś odpuściła mnie - tylko żebyś odpuściła samej sobie, jęknęła, czując jak trafia ją szlag. Jak mimowolnie zaciska palce na złotych pasmach włosów, na moment próbując ukierunkować ból wzbierających emocji, zanim w pełni się na tym złapała i odpuściła. Z ociąganiem i sztywno, nie skupiając się do końca na jego słowach, a raczej na samym tonie, który łagodnością podpowiadał jej jak powinna zareagować.

Ale kiedy był teraz taki delikatny, nie mogła spojrzeć mu w oczy. Czuła się jak skończona idiotka, co prawda nie pierwszy i nie ostatni raz w swoim życiu, ale w jakiś sposób zawsze było jej wstyd, kiedy ze swoimi urojeniami zdradzała się akurat przed nim. Przyjęła jego dotyk z ochotą, nawet drobnym gestem twarzy zanurzając się w tej czułości nieco bardziej, tak samo też pozwalając mu poprowadzić się do światła. Ale kiedy poczuła na twarzy promienie, odwróciła twarz w bok, od słońca. Pokręciła głową.
- Nie - jej kąciki ust wygięły się na moment zdradziecko w dół. Położyła dłonie na jego rękach. - Nie spieraj się ze mną, po prostu mi pozwól - rzuciła, jakby bojąc się, że jeśli spróbuje bez słowa zrobić co chciała, to zwyczajnie się jej sprzeniewierzy. Pociągnęła go do siebie, tak by oboje znaleźli się w tych nieśmiałych, ulotnych promieniach słońca, które zaglądały do zaułka. Ustawiła ich bokiem, tak żeby przypadkiem nie kryła się w jego cieniu. Tak, żeby oboje czuli to charakterystyczne ciepło. - Jesteś moim Słońcem. - rzuciła spokojnie, z jakimś echem jeszcze niedawnych wyrzutów, które jednak z każdym kolejnym słowem przestawało pobrzmiewać. - A ja jestem twoim. Jeśli chcesz, żebym cieszyła się jego ciepłem, to tylko jeśli będziesz stał obok mnie. Tylko, jeśli też będziesz w jego świetle, zamiast chować się w cieniu - zajrzała mu w oczy łagodnie, nie będąc jednak w stanie wysilić się na uśmiech.


she was a gentle
sort of horror
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#9
19.05.2024, 23:59  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.05.2024, 03:57 przez Alexander Mulciber.)  
Mulciber myślał, że wyjeżdżając z kraju, będzie w stanie zapomnieć o problemach: odwlec w czasie nieuchronne zderzenie się z rzeczywistością - tak, jak gdyby znajoma ziemia pod stopami miała mu pozwolić stać pewniej na nogach, a fizyczny dystans, jaki dzielił go od Anglii, niczym magiczna bariera mógł obronić go przed klątwą, która powinna spaść na niego po tym, czego się dopuścił - i chociaż próbował szukać zapomnienia w snach i alkoholu, prawda była równie bezlitosna co żar francuskiego słońca. Uciekał przed przyszłością, wzdragał się przed zmierzeniem z teraźniejszością, a przeszłość... Przeszłość nie chciała wypuścić go ze swych słodkich objęć, prosząc tylko o to, by kochał ją - w ich Francji.

Alexander Mulciber był tchórzem.

Jego tchórzostwo było czymś nieoczywistym na pierwszy rzut oka. Niemal niezauważalny defekt, głęboko skryty pod wściekłością pokrywającą go niczym druga skóra. Wolałby umrzeć, niż pokazać swoją słabość światu.

Myślisz, że potem nie rzuciłby mi tego twojego kłamstwa w twarz? Jego spojrzenie było zimne, zdecydowane, ale złagodniało, kiedy usłyszał, jak łamie się jej głos. Och, Rosie. Oczywiście, że tak by było - Donald prędzej czy później dowiedziałby się o wszystkim - ale nie zamierzał przyznawać się do tego głośno. Nie chciał nawet w myślach dywagować o rzeczywistości, w której Rosie dosięgłaby jakaś realna krzywda z ręki jego brata.

Zmrużył lekko oczy, jakby z lekkim sceptycyzmem, na który nie poważyłby się jeszcze kilka miesięcy temu. Ale teraz? Teraz był innym człowiekiem.

Nadal był tchórzem - co do tego nie miał wątpliwości - ale przestał się bać.

- Wtedy rzuciłbym mu klątwą w plecy. - Nie spodziewał się, jak wiele mrocznej satysfakcji sprawi mu wypowiedzenie tych słów na głos. Zrobiłem to, pomyślał, a kącik jego ust drgnął mimowolnie, jak do uśmiechu, i zrobiłbym to jeszcze raz. Być może brat Alexa nie zginął tamtego pamiętnego wieczoru - czy można zabić samego Diabła?, przemknęło mu przez głowę - ale umarł wtedy jego strach.

Gdyby wiedział o rozterkach Rosie, o tym, że podświadomie wciąż wini siebie za całe to zamieszanie, zapewne by się roześmiał. Ona znajdowała sadystyczną przyjemność w przypominaniu mu o przeszłych grzeszkach, on, w masochistycznym pielęgnowaniu nienawiści do samego siebie. Gdyby wybaczyła mu zbyt szybko, nie byłaby tą samą Ambrosią, która zakopała jego - i swoje? - serce w greckiej ziemi. Co na to powiesz, Rosie? Wciąż jednak idealizowała go w swojej głowie. Wiedział o tym. Wiedział po sposobie, w jakim zwykła na niego patrzyć, dotykać, po tym, jak nawet teraz reagowała na jego słowa. Kiedyś mu to pochlebiało. Teraz napawało go dziwnym smutkiem, może nawet lekkim wstydem, że nie spełnił tych oczekiwań.

Masz w sobie tyle złości, powiedziała mu kiedyś matka, bez mrugania patrząc w płomienie kominka, z których kształtów zawsze lubiła wróżyć; te same słowa powtórzyła mu potem tiara przydziału, dodając z rozmysłem: zastanawiam się, czy to największy z twoich problemów, czy może ich rozwiązanie.

Pozwolił Rosie, by go spoliczkowała, choć jej intencje były dosyć oczywiste dla jasnowidza. Skrzywił się, mimowolnie, odwracając na chwilę twarz, nie do końca przygotowany na nieprzyjemne, piekące wrażenie, potęgowane przez skryte pod zaklęciami siniaki na twarzy.

Myślałem, że nie wszystko da się rozwiązać pięściami, mógł jej powiedzieć - tym specjalnym, aroganckim tonem, którego nie cierpiała, i który kochała zarazem - rzucić prosto w jej słodką buźkę tymi samymi słowami, jakich wcześniej użyła w stosunku do niego.
Mógł złapać jej dłoń, tak szczupłą i kruchą w jego dłoni, zamknąć ją w zdecydowanym uścisku, zanim jeszcze kobieta zdołałaby podnieść rękę.
Nie zrobił tego.

Pomyślał, że może właśnie czegoś takiego potrzebowali.

To było niemal jak katharsis: on wolał agresywną pieszczotę Rosie niż wspomnienie pięści pierdolonego Lestrange'a i jego koleżki, ona zaś - musiała znaleźć upust dla targających nią emocji.

Alex dobrze znał to uczucie.

Towarzyszyło mu podczas każdego pojedynku, każdej bójki, kiedy z zimną satysfakcją kopał, okładał przeciwnika pięściami, parował jego ciosy, i w odwecie zaraz walił na oślep. Walka mogła się skończyć tylko na dwa sposoby: albo absolutną kapitulacją przeciwnika... albo utratą przez Alexa przytomności. Nieważne, w jakim stanie by się znalazł - czy zmuszony byłby czołgać się po ziemi, z krwią zalewającą mu oczy, czy, połamany, wyłby z bólu, a może zmuszony byłby wypluć własne zęby - Alex nigdy nie poddawał się, dopóki nie uzyskał satysfakcji.

Ambrosia była uparta, ale na inny sposób niż Alexander. Teraz jednak pomyślał, że w niczym nie różni się od niego w tej materii. Musiała coś uderzyć, żeby coś poczuć. Mulciber zastanawiał się - zadziwiająco opanowany - czy to on sprawił, że obudził się w niej ten nagły pociąg do przemocy. Czy to on wytrącił ją z równowagi, czy ta wściekłość sięgała głębiej? Kogo chciała tym ukarać? Nie wierzył, że jej nienawiść była wymierzona w jego osobę. Może był naiwny - w końcu przez lata żył wyidealizowanym obrazem Ambrosii - ale dobrze znał słabość, jaką wobec niego żywiła.

- Teraz jestem tutaj - powtórzył tylko, tępo, głucho. Nie wiem, co mam ci powiedzieć, miał ochotę wyznać, ale znów się powstrzymał. Nie rozmawiał o Lorettcie z Ambrosią, a z Ambrosią o Lorettcie. To nie zdrada żony była granicą, jaką wahał się przekroczyć - jakże mały byłby to grzech, w porównaniu z bratobójstwem, pomyślał, niemalże nie odczułby jego ciężaru na swym sumieniu! - nie, Alex gotów był odrzucić swoje egoistyczne pragnienia tylko przez wzgląd na twarde przekonanie o słuszności podjętych przezeń decyzji.

Jesteś moim Słońcem, a ja jestem twoim.

Czuł, że serce zaczyna mu szybciej kołatać w piersi.

- Zderzenie dwóch słońc. Co za zjawisko. Żaden jasnowidz nie przewidział, że twój upór doprowadzi do zniszczenia jakiejś galaktyki? Zaraz się okaże, że moje życie leży w gruzach, bo nie czytam „Astrolabium”. - Teraz to on walczył ze sobą, z trudem pokrywając wciąż jeszcze słyszalne wzburzenie w swoim głosie - cichym i z lekka drżącym - zwyczajową butą. Nigdy się nie nauczysz, prawda, maleńka?, pomyślał z goryczą, ocierając łzy z policzków Rosie, czule, w skupieniu, które odmalowało się także na jego twarzy, ściagniętej w dziwnym wyrazie determinacji. Ja nie jestem lepszy. W końcu, jak to mawiają, starego psa nowych sztuczek nie nauczysz.

Popełniasz błąd, Rosie. Nie był dobrym człowiekiem, ale wciąż może lepszym, niż myślała. Nie chciał pociągnąć jej na dno - choć sam nie potrafił przecież zostawić jej w spokoju, długo używał tej wymówki, starając się odsunąć McKinnon na bezpieczną odległość - bo nieważne, jak bardzo chciał ją mieć, Alexander kochał Ambrosię na tyle, by móc pozwolić jej odejść.

Popełniasz błąd, a ja nie potrafię -- nie, ja nie chcę cię przed tym powstrzymywać, pomyślał chłodno, wpatrując się w jej znękaną twarz. Piękną twarz, która tak często objawiała się w jego snach. Chciał szczęścia Rosie, owszem, ale chciał też stać z nią wiecznie w promieniach gasnącego, letniego słońca, i nie czuć, że zatruwa ją swoją ciemnością. Chciał, aby ułożyła sobie życie na nowo, nieważne, że myśl o kimś innym u jej boku była mu wstrętna. Chciał, żeby o nim zapomniała - chciał też, by zawsze patrzyła na niego z miłością. Chciał, żeby przestała płakać. Chciał widzieć ją nagą. Chciał, żeby ręce Rosie, teraz nieśmiało opierające się na jego pożądliwych dłoniach, sunęły po jego ciele. Chciał obudzić się rano obok niej, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

Nie, Alexander Mulciber nie był dobrym człowiekiem. Ale próbował, dla niej.

To byłoby takie proste - ulec jej życzeniom. Ale on wiedział lepiej, jaka przyszłość czeka Ambrosię u jego boku. Poczuł jej przedsmak widząc wieniec siniaków na szyi kobiety.

- Chodź, Rosie - poprosił. - Nie musimy się chować po ślepych zaułkach i bocznych uliczkach. - Pokręcił tylko głową. Nie potrafił spełnić próśb Ambrosii, ale nie śmiał odrzucił jej czułości. - Chciałem ci podziękować za Francję, a nie przeżywać ją kolejny raz.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#10
20.06.2024, 00:33  ✶  
Uśmiechnęła się do niego, ale był to uśmiech dziwnie szorstki. Jemu wyraźnie ta deklaracja się podobała, ale ona nie był pewna jak właściwie czuła się w momencie, kiedy przyznawał się takiego tchórzostwa. Było w tym coś absolutnie niesatysfakcjonującego, w tym że byłby zdolny do czegoś takiego. Że wolał wycelować zaklęciem w plecy Donalda, zamiast z pełną satysfakcją patrzeć mu prosto w oczy, kiedy ten uświadamia sobie że brat się od niego jednoznacznie odwraca. Ona sama nie raz wyobrażała sobie, jak wreszcie odbija sobie na Lestrange'u wszelkie krzywdy, które je wyrządził. Nie ważne jednak, jak bardzo zastraszona się wydawała, jak bardzo wymęczona i obawiająca się jego zemsty, zawsze patrzyła mu w tych wizjach w oczy. Oczy, które zawsze spodziewały się zdrady z jej strony, ale zawsze przekładały ją na przyszłość. Karmiłaby się jego rozczarowaniem, ale nie wobec jej zachowania, a w stosunku do niego samego, ze tak karygodnie zaniedbał swoje bezpieczeństwo.

Kiedyś się bała i nie tylko limbo. Kiedyś strach przenikał ją na wskroś i był jedynym, co w danej chwili było w stanie zawładnąć jej ciałem, ale z biegiem czasu nauczyła się zastępować ślepe przerażenie czymś o wiele bardziej produktywnym. Złością. Wtedy, kiedy powinna się bać, wchodziła w stan chłodnej, równomiernie palącej złości, którą czasem chowała sobie na później, jakby z rozmysłem chcąc kumulować jej efekt.

Nie tracił niczego w jej oczach wobec tej rewelacji, ale z drugiej strony niczego też nie zyskiwał. Szalka zachwytu nad jego osobą stała w równowadze do wszystkich rzeczy, które mogła mu mieć do tej pory do zarzucenia. Ale domyślała się, że nawet jeśli coś znowu dołożyć by po stronie jego licznych wad, waga i tak by nie drgnęła, przyblokowana miłością, którą do niego czuła.

- Zniszczenie galaktyki, tak? - uśmiechnęła się słabo, ale już o wiele cieplej. - To było surrealistyczne, acz miłe. Bo z tobą i dla ciebie, byłabym w stanie zniszczyć wszystko - sięgnęła dłonią do jego twarzy, w jakimś zamyśleniu poprawiając palcami kosmyk włosów, który nawet nie zgubił się czy opadł na czoło. Ale potrzebowała czymś na moment się zająć, rozważając w głowie wagę tego, co właśnie powiedziała. Niby była tego zawsze świadoma, ale z pewnym zdziwieniem przyjmowała fakt, że pod koniec dnia jej lojalność pozostawała niezachwiana. Z jednej strony była przekonana o tak wielu rzeczach, a inne, niby te oczywiste, umykały jej i okazywały się trudne do sprecyzowania.

Ambrosia, naznaczona imieniem, które odnosiło się do samej istoty tego, co czyniło bogów nieśmiertelnymi. Ambrosia - niszczycielka światów. Zabawne.

Teraz sama otarła swoje łzy, a raczej ich resztki, osuszając policzki dłońmi.
- Chodźmy - kiwnęła do niego głową, na powrót wsuwając swoją dłoń pod jego ramię, kiedy ruszyli do wyjścia z alejki. - Ale jak właściwie chciałbyś mi za nią podziękować? - albo raczej dlaczego.


she was a gentle
sort of horror
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (8798), Ambrosia McKinnon (6247)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa