To był długi dzień. I nie zanosiło się na to, że szybko się skończy.
Brenna miała za sobą też długą noc, poranną wizytę w lesie, szybkie rozesłanie kilku wiadomości, a potem dwie godziny, które spędziła na szybkiej drzemce, by zregenerować chociaż trochę siły. Kiedy się z niej obudziła, czuła się trochę, jakby wstała z grobu, ale i tak miała wyrzuty sumienia, że w ogóle poszła spać, kiedy inni przeszukiwali Knieję. Znała to miejsce, była Brygadzistką, umiała przemieniać się w wilka, powinna siedzieć tam, w puszczy, a nie wypoczywać.
Dlatego znów przewinęła się pod namiotem, meldując, że wchodzi do lasu i prosząc o wskazanie kierunku, w którym nie ruszyło jeszcze zbyt wiele grup. A ponieważ urzędniczka bardzo upierała się, że nie puści tam nikogo samego – dostała do pary Samuela Carrowa. (Powinna mu podziękować, że „się nawinął”, inaczej prawdopodobnie weszłaby do Kniei sama, narażając nie tylko swoją głowę, ale przede wszystkim – spokój, bo potem ta miła pani wszystko notująca pewnie byłaby na nią bardzo wściekła.)
Mdlące uczucie niepokoju wciąż ją prześladowało. Kiedy ostatnio zaglądała do namiotu uzdrowicieli, koło dziesiątej, usłyszała, że na razie ma nie przeszkadzać, nie była więc pewna, co dalej z Mavelle, Patrickiem i Victorią. Udało znaleźć się Norę i Camerona, Brenna trzymała się więc nadziei, że być może niedługo w lesie namierzą także wujka, Idę i innych zaginionych. Spychała to wszystko gdzieś na bok, skupiając się na tym, że las był dziś niebezpieczny i że jej nieuwaga mogła sprawić, że przegapią jakiś trop.
Po lakonicznym przywitaniu, niewiele mówiła. Zwłaszcza jak na siebie. Nie odzywała się, gdy wchodzili pomiędzy pierwsze drzewa, z których część została uszkodzona wichurą, kiedy przechodzili pośród paproci, po miękkim mchu. Knieja Godryka, tak dobrze znana, tak kochana, tego dnia wydawała się jej obca i straszna. W dłoni wciąż trzymała różdżkę, rozglądając się uważnie, szukając zagrożeń, ale i śladów wskazujących na niedawną obecność ludzi. Rano niosło ją do przodu, szukała tropów jako wilk, ale teraz, przynajmniej na razie, pozostawała w ludzkiej postaci – może uspokoiła się dość, by nie pędzić jak wariatka.
Wciąż miała na sobie mundur uwalany ziemią, przypalony na rękawie. Włosy też dalej były rozczochrane i odrobinę przypalone. Poza paroma zadrapaniami Brenna nie była jednak ranna. Wyszła z polany cała i zdrowa. Powinna się z tego cieszyć, a zamiast tego miała tylko wrażenie, że najwyraźniej działała za wolno albo była w złym miejscu o złym czasie, skoro wielu innych skończyło w tak złym stanie.