Nie było karocy, nie było powitalnego chóru. Laurent nie zapowiadał się na konkretną godzinę i nawet nie oczekiwał żadnych fanfar. Byłoby to dla niego niekomfortowe i nieoczekiwane. To nie tak, że nie zjawiał się tutaj od paru lat wcale. Zjawiał. Częściej dla Pandory, niż rzeczywiście dla rodziny samej w sobie. A i z nią wolał się spotykać poza Keswick. Dom - czym był w zasadzie dom rodzinny? Cegłami i zaprawą, która je łączy? Ziemią, na której się rodzisz? Laurent by powiedział, że to ludzie, z którymi żyjesz, dom ten tworzyli. Ci, którzy są ci bliscy. Na przestrzeni ostatnich lat Florence Bulstrode, jego kuzynka, była mu bliższa niż sam Edward. I czy to było zdrowe, czy tak być powinno? Pewnie nie. Patrząc jednak na ten dom, nawet wiedząc o tym, że przecież Edward nigdy nie chciał źle, nie potrafił myśleć o tym miejscu jak o tym, który był domem. Przytłaczał go. Swoimi dumnymi wieżyczkami, równiutko wystrzyżonym trawnikiem i monumentalnością formy. Swoim pięknem i wymuskaniem. W przeciągu tych ostatnich lat podjął jednak sporo niewłaściwych decyzji. Kiedy to się w zasadzie zaczęło? Kiedy zaczął coraz bardziej oddalać się od krwi, która sprowadziła go na ten świat? Może wtedy, kiedy po raz pierwszy zamiast karnie przyjmować ruganie Aydayi jej odpyskował? Kiedy dotarło do niego, że nie ważne, jak bardzo będzie się starał nigdy nie spełni wszystkich oczekiwań tej kobiety. Zawsze będzie jej solą w oku, nawet jeśli naprawdę widział, wiedział, że się starała. Że tak naprawdę go kochała, że nie chciała dla niego źle. W końcu zgodziła się go przygarnąć. Zadbała o niego. Tak samo jak zrobił to jego ojciec. Tylko że niektóre decyzje ciągnęły się za człowiekiem przez całe jego życie. I tak samo, jak Aydaya nigdy nie przestanie czuć ukłucia patrząc na niego, tak on nigdy nie zmieni tego, że nie był dumnym dziedzicem nazwiska swojej familii. Był po prostu błędem. Był błędem, który powstał, dlatego postanowiono się nim jakoś zająć. W ostateczności. W absolutnej ostateczności, bo kogoś dotknęły wyrzuty sumienia, żeby chłopiec o niebieskich jak morze oczach odziedziczonych po matce, nie skończył w sierocińcu. Albo gorzej.
- Dziękuję, Michaelu. - Zwrócił się do rumaka, wyjątkowo osiodłanego. Tylko ze względu na to, że miał ze sobą kilka rzeczy, planując tutaj zostać na... na parę dni. Żeby nie przebywać samemu ze sobą w ciszy New Forest. Zmęczone oczy wzniósł na służącego, który podbiegł, żeby przejąć konia i skinął głową w jego stronę, informując, by przenieść jego rzeczy do... do jego pokoju. Tego, który ciągle stał, który był sprzątany i zadbany, żeby kiedy pojawiał się na świętach czy uroczystościach synuś mógł z niego skorzystać. Laurent ściągnął rękawice z dłoni i poprawił chustę na szyi, kierując się po stopniach do wnętrza posiadłości. Wizyty takie jak ta z jakiegoś powodu różniły się dla niego od wizyt świątecznych. Były bardziej intymne? Prywatne? Chore, przecież to nadal był jego dom, dom jego rodziców. Ojca.
Spodziewał się tego, że zaraz Edward zostanie powiadomiony o jego przybyciu. Jeśli nie przez służbę to chociażby przez skrzaty kręcące się zawsze po zamku. I naprawdę się cieszył, kiedy go zobaczył. Tak samo zjawiskowego jak zawsze - wyprostowanego, z uśmiechem na ustach, błyskającego swoimi jasnymi, przenikliwymi oczyma, które wydawały się czytać w duszy człowieka jak w najlepszej książce. Książce, którą zaraz podda ocenie. Laurent sam się uśmiechnął. Edward nie należał do ludzi, którzy z czasem tracili na urodzie - on z czasem tylko zyskiwał. Starzał się jak dobre wino, choć sam blondyn nigdy nie potrafił ocenić, czy to była kwestia rzeczywiście jego aparycji, czy może jednak charakteru, który nosił jak zbroję i miecz. Ta jego pewność siebie... chyba Philip mu go trochę przypominał pod tym względem.
- Dzień dobry, ojcze. - Przywitał się wychodząc mężczyźnie na spotkanie. - Cieszę się, że cię widzę. Mam nadzieję, że moja obecność nie stanowi problemu..? - Spodziewał się odpowiedzi, zawsze była taka sama. I nie wiedział, czy czuje się winny, bo tak rzadko tutaj przebywał, czy może dlatego, że pokazywał się w ogóle, wprowadzając swoją osobą zamieszanie do tego miejsca.