Znalezienie prezentu dla Brenny Longbottom było nie lada wyzwaniem. I nawet nie dlatego, że nie miał pojęcia, co mógłby jej dać, albo że w ogóle potrzebował. W końcu to nie tak, że łączyła ich jakaś wielka zażyłość. Jak na razie spotykali się doraźnie tylko przez to, że... że coś się działo. Coś wybuchało, coś było burzone. I tak oto - siup! Ich drogi się krzyżowały. Bo to zawsze musiało być skrzyżowanie, nigdy nie mogła być prosta. Życie Laurenta od czasu Beltane w ogóle proste nie było. Więc? ten prezent? O co chodzi, w czym problem? Ano w tym, że Laurent doskonale wiedział, co jej dać. Co CHCIAŁ jej powierzyć, głównie przez to, że zawdzięczał jej życie. Gdyby nie ona to... sam nie wiedział, jakby to się miało skończyć. Tymczasem był, oddychał, miał się naprawdę dobrze. Zniknęły już nawet sińce z szyi prawie całkowicie i gdyby się uprzeć mógłby zrezygnować z tej cienkiej chustki - atłasu wyszywanego kwiatami, biało-niebieskiej. Ciemny granat przechodził w coraz jaśniejszy i w końcu stawał się bielą. Bo i w tych kolorach przyszedł odwiedzić kuźnię Hjalmara. W bardzo, ale to bardzo konkretnym celu.
Jego poruszanie się po tym miejscu nie było do końca opanowane. Owszem, odwiedzał jubilera, miał jednego, za którego pracami przepadał, ale w Little Hangleeton, nie tutaj. Zresztą u samego Hjalmara, w towarzystwie którego Pandora spędzała ostatnio zaskakująco dużo czasu, nigdy też nie był. Chyba nawet nie mógł powiedzieć, żeby przebywał z nim dłużej sam na sam. Ta przelotna znajomość pozwoliła zweryfikować jedną bardzo istotną kwestią - pomijając to, że Laurent był bardzo zainteresowany osobą, która kręciła się wokół jej siostrzyczki. Co prawda on nie miał takiego syndromu obrońcy jak Pandora czy ich ojciec - Edward - ale nie znaczyło to, że się nie martwił, albo że nie chciał poznać ludzi, z którymi ta się zadawała. Zresztą... krąg tych znajomości coraz bardziej zaczynał się zawężać. Szybko się odkrywało, że w tym świecie prawie każdy znał każdego i wszystko było połączone nićmi powiązań. Sznurkami, za które chcesz, albo musisz, pociągać, jeśli chciałeś i zamierzałeś cokolwiek osiągnąć. Tak jak teraz Laurent zamierzał osiągnąć prezent doskonały dla osoby, która nigdy nie potrzebowała rycerza. Ona potrzebował miecza. Najlepiej takiego, żeby naprawdę jej się przysłużył, a nie tylko wisiał na ścianie nad kominkiem.
Miał pewną swoją wizję - tylko musiał ją zweryfikować z możliwościami. Mieć wizję - to jedno. Możliwości? Drugie. Nie miał do czynienia z kowalstwem poza podkuwaniem koni czy naprawą wozów dla abraxanów. Małe to doświadczenie. A na pewno nigdy w życiu nie myślał o zbrojach, mieczach i... innych strasznych narzędziach. Obrzydzenie przemocą wiązało się też z tym, że narzędzia do przemocy służące również nie napawały go wielką miłością. Ale tutaj miało być inaczej. Owszem, miecz krzywdził i zabijał. Ale ten miecz miał przede wszystkim chronić. Szczególnie, że trafiał do odpowiednich rąk.
- Dzień dobry..? Przepraszam, czy trafiłem do kuźni państwa Nordgersim? - Odezwał się, nie widząc nikogo na zewnątrz, ale drzwi były pootwierane, brzmiało, jakby ktoś się tłukł w środku... to był taki niezręczny moment, gdy nie wiesz, czy stawać w progu, czy może jednak czekać? Odezwać się, pukać? Zawsze wolał zawołać, niż pchać się prosto pod otworzone drzwi. Nigdy nie było wiadomo, czy akurat domu nie pilnował jakiś pies... O, na przykład taki, który stał obok samego Laurenta. Wielki, przypominający dobermana pomiot piekielny pieszczotliwie zwany psem. Jarczuk z pestką na czole, którego szpiczaste uszy były teraz skierowane na dom, włącznie z uniesioną głową. Laurent nie zamierzał przyjeżdżać do Doliny Godryka samemu. Nie kiedy było tutaj teraz tak niebezpiecznie.