Nawet jeśli się teraz bała. Nawet jeżeli ręka zatrzęsła się jej, kiedy Murtagh podniósł się z krzesła, to nie był koniec. Do diabła z tym paskudnym piwem i whiskey, ta sytuacja zasługiwała na otwarcie najlepszego szampana, bo dzięki niej obok rozpaczy mogła kwitnąć w niej nadzieja, a kwiaty nadziei pachniały najpiękniej wśród wszystkich kwiatów jej duszy.
W górującym nad nią mężczyźnie każdy dojrzałby potwora, bo on przecież tym potworem był, ale miłość miała to do siebie, że czyniła ludzi ślepymi na te detale. Mógł mieć bardzo ostre pazury, mógł mieć wielkie kły, mógł dyszeć jej nad uchem najgorsze myśli jakie tylko produkowała dusza człowieka tak zepsutego, ale to wciąż był... On. Można było zadać sobie pytanie, czy w tych bajkach, w których monstrum zamienia się w człowieka po pierwszym pocałunku nie chodziło tylko to, że stojąca naprzeciwko niego kobieta uległa swoim uczuciom i spojrzała na niego inaczej?
Wpierw nie odpowiedziała mu nic, dała mu po prostu odejść w kierunku okna i pić. Sama odetchnęła głęboko, po czym wstała, świadomie skracając pomiędzy nimi dystans.
- Bo cię kocham - odpowiedziała mu na pytanie zadane dobrą minutę temu. - Kocham cię i uważam, że mam p'awo sphóbować. Bo jestem moim bhatem. Jesteś ty przynajmniej szczęśliwy? - A później tak po prostu, cholernie nierozważnie objęła go chuderlawymi rękoma i przytuliła do siebie, o ile nie odtrącił jej rąk. A jeżeli ją od siebie odrzucił - zachwiała się niezdarnie, upadając na najbliższy mebel.
a flower of melodrama
in eternal bloom.