Umysł człowieka potrafił wędrować na skraj załamania. Na skraj zniszczenia. Tak, tak, jak budowałeś sobie studnie to potem w nią wpadasz, bo chcesz zaczerpnąć wody. A tam - sucho. Pusto. Pozwoliłeś dotrzeć do wodopoju hienom - ciesz się, że zabrały tylko wodę. Mogły też porwać ciebie samego. Ciało przyjmowało suszę i przyjmowało te złamania. Łapało blizny. Brzydkie, ważne, żeby je ukrywać. Okropne niedoskonałości ciała, które musiało być warte z tego wszystkiego najwięcej. A jednak mimo ukrywania ich Laurent nie szukał sposobu, żeby się ich pozbyć. Nie chodził po medykach, po mistrzach eliksirów, nie prosił przyjaciół, czy by mu pomogli. Zatracał zdolność spoglądania sobie w oczy bez odruchu wymiotnego, ale na blizny patrzył z ciekawością. Z jakąś chorobą kiełkującą w jego sercu jak lilia pajęcza, która ulatniała się uczuciem, że mu się to podoba... ta brzydota. Te przecięcia jego gładkiej, miękkiej skóry, o którą tak bardzo dbał latami. Już nie była doskonała. On był niedoskonały. Tak całkowicie zepsuty, laleczka z saskiej porcelany, której już żaden kolekcjoner nie położy na półce kominka. Uważał to za cichą chorobę, bo przecież człowiek nie mógł lubić niedoskonałości. ON nie mógł lubić niedoskonałości, a tym bardziej akceptować siebie niedoskonałego. To był taki jego mały-wielki sekret, jeden z bardzo wielu, jakie ukrywał przed światem. Jeden z wielu, jakie dołączyły do stosów rozsypujących się tak samo jak galeony w jego skrytce Gringotta.
Nokturnowi było bardzo daleko do miejsca przyjaznego, ale dopóki nie zapuszczałeś się za daleko w głąb ciemnych uliczek to potrafił wiele wybaczyć. Wiedział - w końcu parę lat temu bywał tutaj zbyt często. W jednym, konkretnym budynku. Teraz jednak jego nogi nie zbaczały z głównej ulicy. Szedł wyprostowany, jakby był częścią tego miejsca i nie miał się w nim zupełnie czego bać, ale to był tylko pozór. To wyprostowanie było usztywnione jego własnym spięciem. Namaszczona świętym olejem kukiełka, maszyna zdolna do imitowania ruchu mięśni, żeby przejść z punktu w punkt. Nie pokonywał tej drogi pierwszy raz. Chyba jednak żaden poprzedni nie powracał go myślą, żeby dać się temu miejscu zgubić. Pozwolić mu się na nowo pożreć, bo w zasadzie nie było tutaj już co tracić. Złudna, fałszywa myśl - w końcu do stracenia miał wiele. Czarne Ray-Bany na jego nosie chowały czujne oczy. Choć wcale nie musiał specjalnie czuwać. Nikt się nie zbliżał do Laurenta Prewetta i to nie dlatego, że wyglądał jak jeden z Malfoyów, który postanowił odwiedzić to miejsce. Dlatego, że przy jego nodze szła bestia, dla którego to psiaczka kiedyś Esme robił szelki. Maluszka, który miał się narodzić. Teraz ten jarczuk miał prawie metr wzrostu i ważył prawie 90 kilogramów. Stalowe mięśnie drgały przy każdym lekkim kroku, jakie robiło psisko z pestką na czole, spoglądając mądrymi ślepiami na otoczenie - nie z ciekawością, raczej z brakiem zainteresowania tego, co dalekie, a ledwo skupiając na tym, co bliskie. Nie było chętnego do podejścia do chudego blondyna ubranego w czerń. Czerń, w którą Laurent w zasadzie się nie ubierał, bo nawet jak sięgał po ciemne kolory to raczej były to grafity, granaty czy odcienie ciemnej zieleni. Ale dziś - dzisiaj była to czerń. Ubrany w skórę czuł się... dobrze. Tak, w tą samą skórę, o której jeszcze parę lat temu rozmawiali. A która utknęła w jego pamięci tak samo, jak słowa Esme Rowle, które dzwoniły w jego głowie głębokim pragnieniem, by spotkać kogoś, kto mu to powtórzy. I kto nie będzie zawiedziony, kiedy w końcu to uczyni. Jakkolwiek ciężkie nie były niektóre spotkania i konwersacje, jakie między sobą mieli, to Prewett naprawdę przepadał za czasem spędzonym z mężczyzną. Za jego niebanalnością, za tym, jak dawał to dziwne poczucie wolności, jeśli tylko sobie na nie pozwoliłeś. Ale chyba od zawsze i na zawsze gra była podobna, choć... Prewett naprawdę się starał. Schodzić z tonu swoich pozorów, które nosił w koszyku jak Czerwony Kapturek łakocie do babci. Skórzane spodnie podkreślały jego szczupłe, długie nogi, a cienka, skórzana kurtka idealnie leżała na ramionach. Oczywiście, że idealnie, bo tu nie było miejsca na przypadki. W końcu wszystko było szyte na miarę. Rad był, że Esme miał swój sklep już na Horyzontalnej. Wyjście z Notkurna było zbawieniem - nawet jeśli mówiliśmy o tej części Horyzontalnej, która była jak moment zajścia słońca za horyzontem. Tylko ostatnie promienie złudzeniem bezpieczeństwa pieściły ten świat.
Dzwoneczek przy drzwiach w pracowni Esme (o ile takowy był) mógł więc zadzwonić pewnego poranka czerwcowego, by wyprzedzić pojawienie się Laurenta w jego sklepie. Wkroczył on - a zaraz za nim jego piesek.
- Dzień dobry, Esme. - Laurent uśmiechnął się ciepło, przesuwając palcami po okularach przeciwsłonecznych, żeby zsunąć je z nosa. Bo już w środku nie były mu wcale potrzebne. Pokazywał sobą jakieś zadowolenie. Odcięcie od tych koszmarów, jakie szarpały jego życiem, tak jakby powrót na Nokturn wcale nie był tragiczny, a wręcz przeciwnie - pozwalał na to, o czym można było tylko śnić po nocach. Na wolność. Uniósł lekko dłonie, puszczając też drzwi, przez które wpuścił jarczuka, żeby się zaprezentować. Tak, zaprezentować. Bo tym dokładnie był ten gest. - I jak? - To było chyba dziwne, że z jednej rozmowy zapamiętujesz dwa zdania. Jednym jest nie umiem sobie ciebie wyobrazić w skórze, a drugim chcę słyszeć ciebie, Laurenta. Nie może słowo w słowo, ale przekaz był jasny i klarowny. - Jeśli tym cię nie skuszę to już nie wiem, co ma szansę zadziałać. - Czerń kontrastowała z jego jasnymi oczami. Z jasnymi włosami. Z twarzą, która przynosiła światło, żeby reszta go odbiła. I ponoć nie miało znaczenia zupełnego, co powiedzą inni, skoro on poczuł się naprawdę dobrze w tym, co założył. Atrakcyjnie - ot i dobre słowo. Czerń nie była teraz w modzie - raczej kochano kolory, żywe i wyraziste, zresztą Laurent nie potrafiłby się ubierać tylko w czerń. - Siad.- Zwrócił się do jarczuka, który grzecznie usadził swój tyłek na ziemi, kiedy blondyn ruszył w kierunku Esme, wyciągając dłoń na powitanie. Gdyby sala nie była pusta to nie pozwoliłby sobie ani na takie słowa, ani na wcześniejsze gesty.