• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 … 5 6 7 8 9 10 Dalej »
[29.06.1972] Rusted Wheel | Esme & Laurent

[29.06.1972] Rusted Wheel | Esme & Laurent
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#1
21.11.2023, 22:41  ✶  
I can tell it's summer from the
Size of the bugs that fly through my window
Flying through my window

Umysł człowieka potrafił wędrować na skraj załamania. Na skraj zniszczenia. Tak, tak, jak budowałeś sobie studnie to potem w nią wpadasz, bo chcesz zaczerpnąć wody. A tam - sucho. Pusto. Pozwoliłeś dotrzeć do wodopoju hienom - ciesz się, że zabrały tylko wodę. Mogły też porwać ciebie samego. Ciało przyjmowało suszę i przyjmowało te złamania. Łapało blizny. Brzydkie, ważne, żeby je ukrywać. Okropne niedoskonałości ciała, które musiało być warte z tego wszystkiego najwięcej. A jednak mimo ukrywania ich Laurent nie szukał sposobu, żeby się ich pozbyć. Nie chodził po medykach, po mistrzach eliksirów, nie prosił przyjaciół, czy by mu pomogli. Zatracał zdolność spoglądania sobie w oczy bez odruchu wymiotnego, ale na blizny patrzył z ciekawością. Z jakąś chorobą kiełkującą w jego sercu jak lilia pajęcza, która ulatniała się uczuciem, że mu się to podoba... ta brzydota. Te przecięcia jego gładkiej, miękkiej skóry, o którą tak bardzo dbał latami. Już nie była doskonała. On był niedoskonały. Tak całkowicie zepsuty, laleczka z saskiej porcelany, której już żaden kolekcjoner nie położy na półce kominka. Uważał to za cichą chorobę, bo przecież człowiek nie mógł lubić niedoskonałości. ON nie mógł lubić niedoskonałości, a tym bardziej akceptować siebie niedoskonałego. To był taki jego mały-wielki sekret, jeden z bardzo wielu, jakie ukrywał przed światem. Jeden z wielu, jakie dołączyły do stosów rozsypujących się tak samo jak galeony w jego skrytce Gringotta.

Nokturnowi było bardzo daleko do miejsca przyjaznego, ale dopóki nie zapuszczałeś się za daleko w głąb ciemnych uliczek to potrafił wiele wybaczyć. Wiedział - w końcu parę lat temu bywał tutaj zbyt często. W jednym, konkretnym budynku. Teraz jednak jego nogi nie zbaczały z głównej ulicy. Szedł wyprostowany, jakby był częścią tego miejsca i nie miał się w nim zupełnie czego bać, ale to był tylko pozór. To wyprostowanie było usztywnione jego własnym spięciem. Namaszczona świętym olejem kukiełka, maszyna zdolna do imitowania ruchu mięśni, żeby przejść z punktu w punkt. Nie pokonywał tej drogi pierwszy raz. Chyba jednak żaden poprzedni nie powracał go myślą, żeby dać się temu miejscu zgubić. Pozwolić mu się na nowo pożreć, bo w zasadzie nie było tutaj już co tracić. Złudna, fałszywa myśl - w końcu do stracenia miał wiele. Czarne Ray-Bany na jego nosie chowały czujne oczy. Choć wcale nie musiał specjalnie czuwać. Nikt się nie zbliżał do Laurenta Prewetta i to nie dlatego, że wyglądał jak jeden z Malfoyów, który postanowił odwiedzić to miejsce. Dlatego, że przy jego nodze szła bestia, dla którego to psiaczka kiedyś Esme robił szelki. Maluszka, który miał się narodzić. Teraz ten jarczuk miał prawie metr wzrostu i ważył prawie 90 kilogramów. Stalowe mięśnie drgały przy każdym lekkim kroku, jakie robiło psisko z pestką na czole, spoglądając mądrymi ślepiami na otoczenie - nie z ciekawością, raczej z brakiem zainteresowania tego, co dalekie, a ledwo skupiając na tym, co bliskie. Nie było chętnego do podejścia do chudego blondyna ubranego w czerń. Czerń, w którą Laurent w zasadzie się nie ubierał, bo nawet jak sięgał po ciemne kolory to raczej były to grafity, granaty czy odcienie ciemnej zieleni. Ale dziś - dzisiaj była to czerń. Ubrany w skórę czuł się... dobrze. Tak, w tą samą skórę, o której jeszcze parę lat temu rozmawiali. A która utknęła w jego pamięci tak samo, jak słowa Esme Rowle, które dzwoniły w jego głowie głębokim pragnieniem, by spotkać kogoś, kto mu to powtórzy. I kto nie będzie zawiedziony, kiedy w końcu to uczyni. Jakkolwiek ciężkie nie były niektóre spotkania i konwersacje, jakie między sobą mieli, to Prewett naprawdę przepadał za czasem spędzonym z mężczyzną. Za jego niebanalnością, za tym, jak dawał to dziwne poczucie wolności, jeśli tylko sobie na nie pozwoliłeś. Ale chyba od zawsze i na zawsze gra była podobna, choć... Prewett naprawdę się starał. Schodzić z tonu swoich pozorów, które nosił w koszyku jak Czerwony Kapturek łakocie do babci. Skórzane spodnie podkreślały jego szczupłe, długie nogi, a cienka, skórzana kurtka idealnie leżała na ramionach. Oczywiście, że idealnie, bo tu nie było miejsca na przypadki. W końcu wszystko było szyte na miarę. Rad był, że Esme miał swój sklep już na Horyzontalnej. Wyjście z Notkurna było zbawieniem - nawet jeśli mówiliśmy o tej części Horyzontalnej, która była jak moment zajścia słońca za horyzontem. Tylko ostatnie promienie złudzeniem bezpieczeństwa pieściły ten świat.

Dzwoneczek przy drzwiach w pracowni Esme (o ile takowy był) mógł więc zadzwonić pewnego poranka czerwcowego, by wyprzedzić pojawienie się Laurenta w jego sklepie. Wkroczył on - a zaraz za nim jego piesek.

- Dzień dobry, Esme. - Laurent uśmiechnął się ciepło, przesuwając palcami po okularach przeciwsłonecznych, żeby zsunąć je z nosa. Bo już w środku nie były mu wcale potrzebne. Pokazywał sobą jakieś zadowolenie. Odcięcie od tych koszmarów, jakie szarpały jego życiem, tak jakby powrót na Nokturn wcale nie był tragiczny, a wręcz przeciwnie - pozwalał na to, o czym można było tylko śnić po nocach. Na wolność. Uniósł lekko dłonie, puszczając też drzwi, przez które wpuścił jarczuka, żeby się zaprezentować. Tak, zaprezentować. Bo tym dokładnie był ten gest. - I jak? - To było chyba dziwne, że z jednej rozmowy zapamiętujesz dwa zdania. Jednym jest nie umiem sobie ciebie wyobrazić w skórze, a drugim chcę słyszeć ciebie, Laurenta. Nie może słowo w słowo, ale przekaz był jasny i klarowny. - Jeśli tym cię nie skuszę to już nie wiem, co ma szansę zadziałać. - Czerń kontrastowała z jego jasnymi oczami. Z jasnymi włosami. Z twarzą, która przynosiła światło, żeby reszta go odbiła. I ponoć nie miało znaczenia zupełnego, co powiedzą inni, skoro on poczuł się naprawdę dobrze w tym, co założył. Atrakcyjnie - ot i dobre słowo. Czerń nie była teraz w modzie - raczej kochano kolory, żywe i wyraziste, zresztą Laurent nie potrafiłby się ubierać tylko w czerń. - Siad.- Zwrócił się do jarczuka, który grzecznie usadził swój tyłek na ziemi, kiedy blondyn ruszył w kierunku Esme, wyciągając dłoń na powitanie. Gdyby sala nie była pusta to nie pozwoliłby sobie ani na takie słowa, ani na wcześniejsze gesty.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#2
24.11.2023, 23:21  ✶  
A trick pony
He don't know me
He don't know me at all

Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.

Drewniany próg, wysłużony, wytarty, a wciąż stanowiący swoistą barierę - między światem, a królestwem Esmé. Drzwi były jak portal, który przenosił tylko i wyłącznie ów rzemieślnika w zupełnie inny wymiar. W rzeczywistość, w której czuł się bardziej swojo, niż ryba w wodzie. Czuł się swobodniej niż ptak w przestworzach i Malfoy na Nokturnie. Tutaj on był panem i władcą, chociaż przecież... nasz klient nasz pan. Ta, jasne.

Brzmiało to tak dumnie, wzniośle, lecz co naprawdę zmieniało się? Na pozór nic. Na pozór Esmé tutaj, w przeciwieństwie do całej reszty tego pieprzonego świata, miał cokolwiek do powiedzenia. Jego zdanie się liczyło. Ba! Było najważniejsze, w końcu wykupił ten zatęchły budynek. Ale wcale się nie rządził, wcale nie próbował dawać innym znać, że wkroczyli na tereny, gdzie król w złości zaciska pięść na berle. Król... nie, nie w Żółci, jakkolwiek groźne Esmé chciał sprawiać wrażenie, będąc tylko i aż magicznym rzemieślnikiem od strony Nokturnu. Był tutaj równie narażony na swe dziurawe szczęście, jak gdziekolwiek indziej. Ale tutaj... tutaj czuł się inaczej.

Otoczony swoją pasją, obleczony w nią jak w zbroję, chociaż miał na sobie zwykłą, białą, już spraną koszulę. Nieco pobrudzoną tu i ówdzie, z zakasanymi rękawami, z rozpiętym kołnierzem o jeden guzik za daleko, odsłaniając rąbek niezbyt dumnej klatki piersiowej. Wciąż czuł się nietykalny. Jakby nikt i nic nie było go w stanie dosięgnąć, chociaż potrafił cofnąć się pamięcią do momentów, w których udowodnione mu zostało, że się mylił. Potrafił, ale nie robił tego. Dlaczego miałby? Przyjemnie uczucie bycia swoistym bogiem, nawet jeżeli niczego, nawet jeżeli własnej ułudy, było zbyt słodkie.

Pomieszczenie dzielone było przez ladę, a może bardziej szynkwas - podobny do tego, jaki można było ujrzeć w barach, ale znacznie niższy, dopasowany do potrzeb rzemieślnika. Z lewej strony można było spokojnie przejść, ale z prawej cała lada dosunięta była do ściany. Przy tej samej ścianie, w samym rogu pomieszczenia, znajdowało się biurko, przy którym Esmé najczęściej pracował, gdy jego zamówienie widziało już linie mety. Ostatnie szlify.

Wewnątrz panowała cisza, przerywana trzepotaniem skrzydeł Beksy, który krążył wokół sufitu ganiając upartą muchę. Rowle z niezwykłą uwagą przyglądał się białemu jak kość sygnetowi. Jak kość, bo wykonanemu z kości, z krwistym rubinem w centrum - oszlifowanym perfekcyjnie przez innego wyśmienitego rzemieślnika. W kości również były wyszlifowane i wyrzeźbione wzory. Sygnet nie był jednolitą masą z dziurą na palec, a swoistym szkieletem, wewnątrz którego wiły się ciernie. Co jakiś czas podejmował w rękę pilnik, wyglądający bardziej jak wykałaczka z rączką, niżeli rzeczywiste narzędzie. Bardzo drobny przyrząd wymagał nadludzkiej precyzji, a jednak Esmé korzystał z niego tak, jakby robił to codziennie. Nawet jeżeli tego rodzaju zamówienia miewał rzadko. Bardzo rzadko.

W pracowni nie było dzwonka przy drzwiach. Kiedy była otwarta, to Esmé był za ladą lub przy stoliku na boku, a kiedy była zamknięta... wtedy nie było klientów i dzwonek był tym bardziej zbędny. Laurent mógłby pomyśleć, że jednak ów dzwonek byłby na miejscu - w końcu znany mu rzemieślnik nawet nie drgnął, gdy drzwi do jego przybytku zostały otwarte. Jakby zupełnie nie usłyszał, bo był zbyt zajęty przyglądaniu się sygnetowi i zaraz doszlifowywaniu go. Byłaby to jednak pomyłka. Doskonale słyszał, że ktoś wszedł, ale był teraz zajęty i niewiele rzeczy potrafiło przełamać jego skupienie nad pracą.

Siedział nieco zgięty, nie tak prosto i dumnie, ale słysząc "dzień dobry" zamarł na ułamek sekundy. Nie odwracając wzroku od sygnetu, ułożył go na stoliku, odkładając ostrożnie pilnik obok niego. Podniósł się nieśpiesznie, ściągając okulary, których to używał przy pracy. Szczególnie przy tak szczegółowej pracy na tak filigranowym przedmiocie. Ze swoistą gracją złożył je i odłożył na blat za ladą - od jego strony. Tak, był tam sporej szerokości blat rozciągający się na całej długości szynkwasu. Tutaj najczęściej projektował, robił małe poprawki i trzymał wszelkie projekty, książki, notatki. Było to takie miejsce "na brudno", przeznaczone do wszystkiego i do niczego jednocześnie.

Wiedział kto go odwiedził. Wiedział i nie skrywał drobnego uśmiechu, jakby właśnie na to czekał. Na ten moment. Ale dopiero teraz przeniósł oczy na swoją perłę. Rozchylił usta, zaskoczony, lecz natychmiast je zamknął, uśmiechając się szerzej w zadowoleniu.

- Laurent. - odezwał się półgłosem, tonem wyrażającym satysfakcję, ale z czego? I czy to było w ogóle przywitanie? Stuk, stuk, stuk. Drewniana podłoga oddawała nieśpieszny rytm jego kroków, bo wyszedł Prewettowi na przywitanie, jedynie na moment spoglądając na Jarczuka - bestię, której nie chciał patrzeć w oczy. Nawet tutaj, nawet gdy czuł się nietykalny. To stworzenie słynęło z tego, że szkodziło Czarodziejom. Że sprowadzało ich na ziemię. Że sprawiało, iż wzmocniony magią domek z kart upadał tak, jakby magia była jedynie bajką. Jakże fascynująca kreatura.

Zatrzymał się na krok przed mężczyzną, gdy ten zapytał "i jak?". Obejrzał go od stóp do głów, uważnie, ale nie odezwał się. Nie teraz jeszcze. Podszedł bliżej, stali tuż naprzeciwko siebie, ale Esmé wcale nie patrzył w oczy Laurentowi, nie patrzył nawet na jego twarz. Podążał wzrokiem gdzieś po kurtce, a może jego torsie? By zaraz skierować się ku kołnierzowi, a może jego szyi? I tutaj się zatrzymał, na moment, uśmiechając się szeroko, kiedy mowa była o kuszeniu.

- Ludzie się zmieniają, Laurencie. - mruknął enigmatycznie, jakoby sugerując, że... może już nie jest hetero? A może nie o to mu chodziło? Nie musiał też mówić głośno, byli na tyle blisko siebie, że nawet szept był wystarczający. Te zanikające w ciszy słowa sprowokowały ruch. Obydwie dłonie bezczelnie wsunęły się pod poły kurtki, ale nie znalazły się na ciele Prewetta, nie zamierzał go obłapywać. Przesuwał nimi po podszyciu czarnej skóry, jedynie przypadkiem muskając szorstkimi palcami tors jasnowłosego czarodzieja. Ominął nimi ramiona, by zaraz w kciuki i palce wskazujące chwycić kołnierz - bardzo delikatnie, przesuwając dłonie głębiej, w stronę karku Laurenta, jakby chciał spleść dłonie tuż za jego głową. I na moment zatrzymał się, gdy było blisko, żeby się tak stało. Kciuki się dotykały dokładnie na środku kołnierza - tuż za głową Prewetta. - Ale nie Twoje piękno. - wyszeptał, podnosząc wzrok teraz z kołnierza i szyi na usta, by zaraz spojrzeć prosto w te obłędnie błękitne oczy. Uśmiechnął się niewinnie, delikatnie, puszczając go i odsuwając się jedynie na pół kroku. Czy bawił się jego uczuciami? Nie, bo nie podejrzewał, że jakkolwiek szczególnymi jest obdarzony. I nie wierzył też, że mężczyzna da się złapać w to proste zaklęcie czystej charyzmy i kokieterii. W końcu sam był niezgorszym czarodziejem.
- Nic dziwnego, że nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić. - wiedział, że czarna skóra, w którą obleczony był Laurent wcale nie była przypadkowa. W ich relacji mało rzeczy było przypadkowych. - Nie sposób ludzkim umysłem objąć tego, co boskie. - przechylił głowę na bok, uśmiechając się przyjaźnie. - Doskonale wyglądasz. Kilka lat temu byś mnie skusił. - i nie żartował. Kilka lat temu był skłonny do wielu rzeczy, bo... przecież raz nie zaszkodzi, prawda? Przecież to takie ciekawe. Przecież to tak intrygujące przeżyć coś nowego - niezależnie czy dobrego, czy złego. Ważne, żeby przeżyć. Poczuć.

Esmé nie prezentował się tak zjawiskowo. Wspomniana wcześniej koszula była pobrudzona, niechlujnie noszona i niechlujnie wpasana w ciemnobrązowe, materiałowe spodnie. Eleganckie, ale nie na tyle, by nie nadawały się do pracy. Kończyły się nad kostką, zaś utrzymane były przez jedyny przepiękny element garderoby - skórzany pasek. Jasnobrązowy z klamrą w kolorze mosiądzu, a o kształcie prostokąta, w którym wygrawerowana była ćma. Na stopach, w podobnej barwie co pasek, były buty - nieszczególnie eleganckie, bo już delikatnie poprzecierane, chociaż wyglądały na produkt najwyższej jakości. Zwyczajnie już nadgryzione regularnym użytkowaniem.

- Ale wyrósł. - rzucił, gdy padła komenda, a Jarczuk posłuchał się. Uśmiechnął się sam do siebie. Musiał często słyszeć, że wyglądał tak uroczo, a miał przy sobie taką bestię. Esmé oszczędził sobie ten nadzwyczaj odkrywczy komentarz, chociaż wciąż był tym faktem delikatnie rozbawiony. - Beksa, nie bądź gorszy, pokaż jakąś sztuczkę. - odezwał się, jakby od niechcenia, zadzierając głowę do góry, spoglądając na Smoczoognika, który to wchodził w zasięg jego wzroku, to z niego wychodził, ganiając muchę. Już nie wiedział czy się z nią bawił, czy naprawdę chciał ją zjeść. Jaszczurka jednak zupełnie nie zareagowała na słowa rzemieślnika, który powrócił wzrokiem do Laurenta. - Chyba się wstydzi. - skwitował, jakby miała to być w ogóle prawda. Jakby oboje w tym momencie nie zdawali sobie sprawy, że Beksa nie potrafi sztuczek. Uśmiechnął się sztucznie uprzejmie, specjalnie w ten sposób. Nie próbował udawać, próbował podkreślić swój drobny żarcik. Beksa znał komendę "ogień" i jak się na niego podniosło głos, to przestawał robić to, co robił. I zajmował się czymś innym, czasem czymś gorszym lub lepszym. Czasami też przylatywał na komendę, gdy się go wezwało, ale było to jak loteria. Cofnął się najpierw na krok, później kolejny, aż w końcu się obrócił i podszedł do stojącego w przy lewej ścianie (gdy patrzyło się od wejścia) pomieszczenia stolika. Przy nim przysunięte były dwa skórzane fotele - stare, odrestaurowane przez Esmé i nadzwyczaj wygodne. Chociaż nie prezentujące się już tak wykwitnie, jak niegdyś. Odsunął jeden z nich, wskazując go dłonią.
- Proszę, usiądź. - odezwał się, by samemu na moment wrócić do swojego biurka, z którego zabrał popielniczkę stworzoną z czaszki Tycigryfka. - Czemu zawdzięczam tę wizytę? - zapytał, kładąc popielniczkę na stoliku, ale nie zasiadając jeszcze do niego. Stanął, opierając się bokiem o fotel - ten był ciężki, więc nawet nie drgnął pod niewielką masą ciała czarodzieja. Zaplótł ręce na piersi, ponownie przechylając głowę na bok, tym razem na prawo. - Raczej nie przypadkiem postanowiłeś mnie odwiedzić, widząc szyld mej pracowni, gdy spacerowałeś po Nokturnie i Horyzontalnej. - zwęził spojrzenie, a na koniec uśmiechnął się podejrzanie. - Chociaż Nokturn ci służy, tak twoje miejsce jest gdzie indziej. - ah, zaczynało się. Cały spektakl myśli, niedopowiedzeń, niewyjaśnień. Cała gala słów, które cholera wie co znaczyły, ale były do otwartej interpretacji - bez złych i dobrych odpowiedzi. Bo Esmé nie omieszkał zatrzymać dla siebie to, o co mu naprawdę chodziło. Kluczył w swej nieoczywistości tak teraz, jak i cztery lata temu.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#3
25.11.2023, 00:48  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.11.2023, 00:49 przez Laurent Prewett.)  
Trade a goddess for the goal
For the sweet emotion
The golden ocean

Nie było ważne, w co ubierzesz diament. Diament zawsze pozostawał tak samo piękny. Mogłeś go wyeksponować, mogłeś pokazać jego najlepsze walory, ułożyć na czerwonej, aksamitnej poduszce - wtedy każdy mógł go podziwiać. Tak, wtedy był najlepszy! Albo na smukłej, kobiecej szyi, której uroda diament przyćmiewała. Esme Rowle był tym diamentem dla Laurenta, który mógł nosić przybrudzoną koszulę i fartuch, który miał chronić przed takowymi ubrudzeniami, mógł się pokazać w startych rękawiczkach i z rozczochranym włosem. Przecież w zepsuciu i brudzie też dostrzegało się piękno. Paradoks? Ach, nie. Niekoniecznie. Umorusany błotem kamień szlachetny nie przestanie być kamieniem i nie przestaną się świecić nasze oczy, kiedy na niego spojrzymy. Tak i nie mogły się nie zaświecić oczy Prewetta, który poczuł, jak jego mięśnie się rozluźniają. Że jego chorowita bardziej w ostatnim czasie klatka piersiowa, która coś nie mogła utrzymać jego biednego serca, opuszcza ostatnie toksyny pozostawione za progiem. Dzyń. Faktycznie - nie było tu żadnego dzwoneczka. A mimo to jakoś zadzwoniło (to chyba w sercu) od tego spojrzenia oczu utkwionej w ślicznej twarzy. Czy artyści go zaczepiali na ulicach, żeby go malować? Czy robiono mu fotografie? Czy byli malarze, którzy chwytali charyzmę tego człowieka, żeby chcieć uwiecznić ją na wieki wieków, jak rzeźbę Michała Anioła, bo jak pisała Vasari: „Kto zobaczy tę rzeźbę, nie potrzebuje widzieć innej, dawnej czy w naszych czasach wykonanej przez jakiegokolwiek artystę”. Chwytali go? Z jakiegoś powodu Laurent potrafił powiedzieć, że chyba nie. Nie dlatego, że brakowało mu piękna. Esme zdawał się chować swój magnetyzm, a może miał własny przycisk, który załączał, kiedy widział swoją perłę. Może to była jakaś magia, jakiś taki czar, który posiadali tylko nieliczni. Był taką muchą, którą chciała złapać Beksa, albo tą upierdliwą ćmą o pięknych skrzydłach, która chciała dostać się do płomienia. Mógłby tutaj siedzieć [w pracowni Esme] i oglądać go przy pracy. Jego zręczne dłonie, jego skupiony wyraz twarzy, jego całkowite wyciszenie i ukojenie. Po prostu patrzeć. Cieszyć się i przeklinać jednocześnie tego, który sprowadził na niego błogosławieństwo i klątwę jednocześnie.

Laurent miał jeden, tylko jeden kolczyk z piękną perłą zawieszoną na uchu.

Esme nie spoglądał w ślepia bestii, ale bestia spoglądała w niego. Dwie istoty - bo żadna z nich do końca nie należała do tego świata - ugięły panele raju rzemieślnika. I żaden z nich nadziei nie porzucił. Wręcz przeciwnie. Laurent przyszedł tu sądząc, że nie będzie drugiego miejsca, w którym jego umysł zostanie tak mocno pochłonięty przez istotę ludzką. Och, to znaczy... była taka jedna osoba w jego życiu. Tylko, z jakiegoś powodu... chyba wzięła parę piór i tym się zadowoliła. Było coś absolutnie pętającego w tym, że Esme po te pióra nie sięgał. A Laurent bardzo chciał mu to pióro wręczyć. Więc przypatrywał się rozleniwiony jarczuk, który ziewnął, prezentując upiorne zębiska i położył się na ziemi, nie uznając tutaj nikogo i niczego za zagrożenie. Tak by się mogło wydawać. Bo ślepia bestii wcale śpiące nie były. W ciszy śledziły ruchy to istoty latającej pod sufitem, to potem mężczyzny, który zaczął zbliżać się do jego pana. I kiedy blisko był - to podniósł trochę łeb. Tylko tylko. Albo aż tyle. A Laurent? Laurent nie opuścił rąk, a wręcz uniósł je do góry, żeby wsunąć palce we własne włosy, uśmiechając się do swojego magnesu, do tego szaleńca, który chciał mówić o prawdach, a sam żył kłamstwem. Przeświadczeniem, że to faktycznie prawdę chce znać i widzieć. Ale blondyn wiedział. Wystarczyło mu raz pokazać i udowodnić, jak prawda potrafiła być ciężka do udźwignięcia i zniesienia. Opuścił ręce.

Laurent za to bardzo dobrze znosił jego spojrzenie. Więcej niż dobrze. Przesunął nieco głowę w bok, delikatnie ją przechylił, czując dotyk tego spojrzenia na swoim ciele. Czując jego wędrówkę. Widząc, jak te oczy się zatrzymują, to wędrują dalej. Poznawał mapę sobie tylko znanych myśli. I jak zwykle był ciekaw - o czym myśli? To, co malowało się na twarzy Esme nigdy nie było oczywiste. To, co kryło się w jego myślach było jeszcze bardziej wieloznaczne. Drogi, dróżki, te alejki i dzikie ścieżki - chciał poznać je wszystkie i zarazem chciał obrać tylko jedną z nich. Nie kracz jak wrony, kiedy wkraczasz do królestwa Esme. Lepiej śpiewaj tak, jak potrafisz - niekoniecznie najlepiej, niekoniecznie najładniej. Tak, jak tylko masz ochotę.

Ten szept wkroczył pod jego skórę dreszczem. Czy tego oczekiwał? Tego się spodziewał? Nie i nie. Czy to było złe? Ależ skądże. Zamknął swoje powieki, zatrzymując oddech w klatce piersiowej. Esme nie pachniał perfumami. Nie pachniał, jakby dopiero wysunął się z kąpieli. Nosił na sobie zapach specyfików, jakimi się posługiwał i pyłu, który na nim osiadał, kiedy szlifował swoje rękodzieła. Nie był to zapach bardzo intensywny. Nie był to żaden zapach, który by go odstręczał, ale też żaden, który  by go przyciągał. Miał wrażliwy na zapachy nos, ale to - to było zupełnie odrębne od tej bliskości. Nie pełnej. Nie zupełnej, nie tej wyuzdanej, nie tej bezczelnej. Jeśli ktoś miałby się modlić dotykiem - czy tak wyglądałaby ta modlitwa? Bo Laurent czuł się jak Bóg, którego śmiertelnik chciał musnąć krańcem swoich palców. Przecenił go. Esme go zdecydowanie przecenił, bo Laurent był gotów roztopić się pod wpływem tej chwili i gestów. Rozmyć się w powietrzu, albo przesunąć palcami po własnej piersi, żeby zetrzeć odrobinę tego miodu, jaki właśnie toczył się po jego szyi za wędrówką dłoni ciemnowłosego mężczyzny. Odetchnął cicho, tęsknie, kiedy zawieszone słowa, ten czar, został dokończony. Rytuał dopełniony. Jak przyjemnie... Rozchylił powieki, żeby napotkać jego spojrzenie. Kilka lampek wina działało na człowieka tak, jak na Laurenta ta krótka, oszałamiająco krótka chwila. A kiedy pojawił się krok w tył i ręce się cofnęły to nagle zrobiło się chłodno. Selkie zamknął więc na powrót swoje upite rozkoszną obecnością Esme oczy i uśmiechnął się smutno.

- To tylko jedno z wielu moich kłamstw, drogi Esme. Ale przed lustrem bardziej rozkochałem się w prawdzie. - Odnajdywał jakieś pocieszenie i ukojenie w tej niedoskonałości. Tej brzydocie. W swojej zmęczonej twarzy, która wcale nie prezentowała się tak dobrze, w tych bliznach. W tych siwych, pojedynczych włosach, które mimo tak młodego wieku pojawiły się na jego włosach. Tak, brzydota. Perła wśród świń. Diament w błocie. Zaraz jednak zaśmiał się ciepło i rozweselił na następne słowa, jakie tutaj padły, czując, jak te ciemne chmury są przeganiane... albo nie. Nie przeganiane. Oswajane. Łapał je w swoje dłonie, ściągał w dół i oblekał w nie jak w najpiękniejszy kożuch. A to przecież tylko skórzane ubranie. Dotknął dłonią policzka, czerpiąc przyjemność z tych komplementów. Łasy na więcej, łasy na wszystkie. Na peewno? - Jaka szkoda... z biegiem lat oddałbym tym więcej za kilka chwil więcej w twoich ramionach. - I nie żartował. Kilka lat temu był skłonny do wielu rzeczy, bo... w jego życiu dział się absolutny syf. Ale narkotyczne sny woziły go po złych miejscach i złych ludziach. Dziś to wyglądało zgoła inaczej.

Laurent spojrzał na jarczuka, który opuścił znów łeb na swoje łapy, kiedy Esme przestał być tak blisko. Psina tylko zamerdała ogonem na spojrzenie właściciela, który uśmiechnął się do niego, oglądając się za tym nieszczęsnym smoczognikiem Rowle'a, który... no albo nie współpracował z nim, albo sztuczek nie umiał. A wnioskując po tym dziwnym uśmiechu, jakim został obdarzony, chyba oba. Przynajmniej tak mu się wydawało. Czy to dobrze, że ludzie uczyli stworzenia sztuczek? Jak najbardziej - dopóki to była zabawa i zdrowa praca dla tych stworzeń, a nie katorga, męczarnie i bicz nad głową. Niestety większość ludzi lubiła chodzić łatwymi drogami. A inni po prostu byli pozbawieni daru zrozumienia zwierząt. I na to już nie było żadnej rady ani lekarstwa. Akurat Esme był ostatnią osobą, którą by podejrzewał o mini bicz schowany pod ladą na swojego małego pupilka. Ważne, że był na tyle wyszkolony, że mu nie spalił pracowni.

- Mój kuzyn ma hodowlę smoczogników. Wiem, jak je odpowiednio wytresować. Potrzebujesz z Beksą pomocy? - Nie zająłby się tym normalnie teraz... ale do Esme miał więcej niż słabość. Wręcz uważał, że masochistyczną słabość. Bo z nikim tak przyjemnie nie przeżywał własnego, rozstrojonego serca i umysłu, jak z nim. Przeszedł w kierunku fotela, ściągnął skórę i przerzucił ją przez oparcie zanim usiadł, czując nadal wspomnienie dłoni wokół swego ciała. Założył nogę na nogę, wsuwając okulary teraz jednym uchem za koszulę i pozwalając im na niej zawisnąć.

Jeśli ktoś komuś służy, to raczej ja Nocturnowi.

- Ostatnio bardzo często słyszę to, gdzie jest moje miejsce, powinno być, albo wręcz przeciwnie. - Zabawnie było to usłyszeć teraz jeszcze od Esme. - Mógłbym cię zaprosić do siebie, ale byłbym za bardzo zawiedziony wynikiem. - Uśmiechnął się do mężczyzny. Już odzyskał ostrość spojrzenia. Rezon. Choć ciągle był nieco lepki od miodu. - Byłeś pierwszy na mojej liście do pochwalenia się nowym nabytkiem. Uwierzysz? - Właściwie Laurent nie miał nawet pomysłu, komu innemu miałby się pokazać. Bo raczej schowa to cudo, żeby nie przyprawiać o zawał nikogo w swoim środowisku. Albo nie prowokować rodziny bardziej do tego, żeby go zamknęli w wieży jak prawdziwą księżniczkę. - Ale poza tym tak - potrzebuję czegoś do bezpiecznego transportu istot magicznych. Zaklęcia są nietrwałe, przez co przenosiny często są bardzo kłopotliwe i niebezpieczne. - Niechby wściekły hipogryf nagle z wiewióreczki zamienił się z powrotem w hipogryfa. Brrr. - Chociaż to jest pretekst, a nie górna potrzeba.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#4
30.11.2023, 13:01  ✶  
Lover, I don't play to win
But for the thrill until I'm spent

Diament. Jakże szlachetnie, jakże pięknie, jakże wartościowo. Nic, o co Esmé mógłby się posądzić. Nie mógł być diamentem. Diamenty przecież nie miały właściwości magnetycznych, głuptasku. Rowle przesuwał palcem po kartkach grubego atlasu porównań, ścierając kurz z wielu metafor, których mógłby użyć, aby siebie opisać. Instrument? Już prawie, ale dlaczego miałby grać cudzą melodię? Kwiat? Może. Z westchnięciem powiedział sobie "na ten moment wystarczy". Kwiat. Ten, który kwitł w odpowiednim środowisku i usychał w nieodpowiednim. Ten który rozkładał swe płatki szeroko, pięknie, gdy odpowiednio o niego zadbałeś. Gdy dałeś mu możliwości. W innym wypadku odrzucał brudnym brązem wysuszonych liści lub straszył wystającymi kolcami - większymi niżeli sam kwiat.

Nie był lustrem, a jednak odbijał w sobie to, co w niego wpadało. Tak działały jego emocje. Wchodziły czyjeś, a wychodziły te Esmé. Niemalże identyczne, lecz o charakterystycznym wydźwięku, pozostawiającym wiele w granicach wyobraźni. Tak, jakby za każdym razem stawiał na końcu pytajnik. Inni nie mogli ujrzeć w nim tego, co widywał Laurent. W końcu nie było drugiego takiego. Nie było drugiej osoby, która w tę otchłań krzyczałaby te same słowa, by usłyszeć te same odpowiedzi. Nie było zatem dwóch ludzi, którzy doświadczaliby Esmé jednakowo. Rowle był tak zachwycający, jak sobie na to pozwoliłeś. I był tak odrażający, jak mogłeś się tego spodziewać.

I po co mu te pióra? Czy musiał dotykać ognia, by wiedzieć, że jest gorący? Czy musiał skosztować, by się rozkoszować? Laurent nie musiał mu niczego udowadniać. Rzemieślnik wierzył i rzemieślnik tego nie potrzebował. Nie trzeba było wtykać mu piór w dłonie, by przytaknął i odparł "tak, Laurent, jesteś wspaniały". I "tak, Laurent, wspaniałym czynisz moje życie". W końcu pióra czasem były rozdawane w autodestrukcyjnym nawyku, a czasem wyrywane. Cztery lata temu wydawały się być jedynie wyszarpywane. A teraz? Oh, Esmé nie był jasnowidzem i nie czytał nikomu w myślach. Teraz miał się przekonać jak się miały skrzydła Prewetta. Jak wiele lotek rozdał, jak wiele stracił, jak wiele sił musiał wkładać, by unieść się nad ziemię. I czemu dalej jest tutaj, w tym błocie.

Znacznie bardziej wolał schylać się po te pióra, które leżały porzucone. Ktoś się nacieszył, ktoś sobie udowodnił, ktoś zyskał. I teraz ich nie potrzebował. Esmé lubił się po nie schylać i próbować je wetknąć na swoje miejsce. Tak, wetknąć. Czasami na siłę, czasami wywołując ból, a czasami uczucie ulgi. Nie grało to roli, dopóki pióra mogły błyszczeć i zachwycać rzemieślnika. Dopóki mógł patrzeć jak Laurent je rozkłada, stroszy, wznosi się na nich i pikuje w dół, by zaraz się poderwać. Jak Laurent lata. Wolny.

Chwila słodyczy była też chwilą goryczy. Była też chwilą drobnej złości, na którą Rowle sobie nie pozwalał. Nie teraz. W głowie, niczym mantra, zapętlone było pytanie "kto?". Kto ci to zrobił, Laurent? Kto sprawił, że tak niewiele szczerej czułości, nawet jeżeli obleczonej w charyzmę i kokieterię, powodowało tyle emocji? "Kto upodobnił Cię... do mnie?", huh? Niewypowiedziane pytanie. Widział w jego niebieskich oczach tę samą tęsknotę, co w swoich własnych. Za każdym razem, gdy okazano mu trochę ciepła. Czyżby ich role się zmieniły? Czyżby to Rowle teraz ujmował w dłonie poszarpane płótno? Nawet jeżeli, to był mu to dłużny. Nawet jeżeli, to robił to z przyjemnością.

- Chyba nie próbujesz nazwać mnie naiwnym. - mruknął ze swoistym wyrzutem w głosie. - Ah, nie, to ty jesteś naiwny. - odezwał się, wpadając na tę myśl zupełnie niespodziewanie. I tak zabrzmiał, jakby sam jej nie oczekiwał. - Naprawdę uwierzyłeś sobie, że to kłamstwo? - uśmiechnął się przyjaźnie na koniec. Cokolwiek Laurent widział w lustrze, to próbowało go okłamać. Własne odbicie go oszukiwało. Tak jakby jego piękno było tak delikatne. Tak jakby kilka siwych włosów i kilka blizn mogło je zepsuć. Piękno z nimi i pomimo ich. - Niemniej twoje uczucie wydaje się szczere. Cieszy mnie to. Prawda to niezwykle trudna kochanka. - zaśmiał się melodyjnie na koniec, rozkładając ręce na boki. Jakby coś o tym wiedział. Jakby wiedział o tym za dużo.

Rozłożone ręce nie opadały. Wręcz przeciwnie. Esmé uniósł je nieco wyżej i skierował w stronę Prewetta. Milczał, przyglądając mu się uważnie. Może naiwnie uważał, że wobec niego mężczyzna nie kłamie. Najwyżej nie mówi całej prawdy, ale nie kłamie, bo dlaczego miałby? Po co? Wiedział, że mógł być wolny, wiedział że mógł mówić co myśli. Wiedział też, że Rowle niezwykle to ceni. Ceni bardziej, niż najsłodsze w świecie kłamstwo.

- Na co czekasz? - zapytał wręcz rozbawiony trochę. - No chodź. - i kiwnął do niego obiema dłoniami, rozłożonymi szeroko jak ramiona. Gotowe na objęcie. - Nie musisz niczego oddawać. Wystarczy powiedzieć. - może nie było to dokładnie tym, o czym myślał Laurent. Nie takie znalezienie się w ramionach. Ale tylko takie mógł zaoferować Esmé. Chociaż sam nie pamiętał kiedy ktoś go objął. Tak z własnej woli, a nie przez to, że został w to wmanipulowany. Że zrobił to tak, jak Rowle sobie to zaplanował. Wykrzesywał z siebie ciepło, jakiego sam nie zaznawał. - Nie wiem czy przeceniasz mnie, czy traktujesz jak coś, na co pozwolić sobie nie możesz. - bo był przecież tylko rzemieślnikiem. Był przyjacielem. Nawet jeżeli nie widzieli się kilka lat. A jednak Prewett wypowiadał się tak, jakby nie stać go było na to, by uzyskać od Esmé trochę ciepła, trochę wsparcia, trochę nadziei. Mógł tutaj przyjść kilka lat temu lub za kilka lat i po prostu powiedzieć co go boli, czego oczekuje. Nie, kilka lat temu nie mógł tu przyjść. Wtedy mężczyzna nie mógł zapewnić, że to, co otrzyma Laurent, będzie tym, czego oczekiwał. Nadal nie mógł tego zapewnić, więc jedyne co jego perełka mogła stracić, to czas.

Z pustego i Salomon nie naleje, prawda?

Jeżeli Prewett pozwolił sobie wpaść w ramiona Rowle, to został w niego wtulony tak, jakby Esmé chciał go zatopić w sobie. Na moment schować we własnej, zimnej skorupie, by świat jedynie głucho pukał w nią od zewnątrz, upominając się, że hej - Ty również do mnie należysz. Pewny, mocny uścisk, jakby chciał ich serca dosłownie zbliżyć do siebie, przyciskając jedną ręką jego plecy, a drugą potylicę, by zastygnąć w tej pozie na... chwil kilka. Nie wypuściłby go tak łatwo, czując się tak, jakby pochwycił w swe ręce źródło wiecznego życia. Chciał z niego czerpać. Niczym wampir, niczym lód wysysał ciepło z wszystkiego, co dookoła. Ale nic tutaj nie ubywało. Mogło jedynie przybywać. Uczucie było jednak uczuciem - tak czy siak czuł się z tym niewłaściwie. Jakby to on tego potrzebował, a nie na odwrót. Bo może właśnie tak było.

Jeżeli jednak nie. Jeżeli jednak Laurent nie pozwolił sobie, to Rowle nie naciskał. Opuścił ręce, uśmiechając się do niego ciepło. Tego nie mógł uniknąć lub odmówić. Na to był skazany. Nie wyciągał pochopnych wniosków - wszak powodów mogło być wiele. Wiele więcej, niżeli Esmé mógł założyć z góry. To reakcja powiedziałaby mu najwięcej. Ten sygnał, że proszę - oto to, o co prosiłeś. Nieidealne, nieperfekcyjne. Wybrakowane, zniekształcone, ale jednak wciąż to - te ramiona, w które chciał wpaść. Bo nie wszystko było tym, czym się wydawało. Truizm. Wiedza tak powszechna, że ludzie o niej zapominali. Coś tak oczywistego, jak oddychanie - o tym się nie myślało. Ale kiedy pomyślałeś... wtedy nie było już tak prosto.

- Nie. - odparł bez cienia zawahania, nie pozwalając nawet wybrzmieć pytaniu Laurenta. Jakby Prewett właśnie zasugerował coś, z czym nie było w ogóle dyskusji u Esmé. - Beksa jest perfekcyjny. - pierwszy raz dało się usłyszeć w głosie Rowle swoisty jad. Zupełnie jakby był oburzony myślą, że jego Smoczoognik mógłby potrzebować specjalisty. Bardzo wyraźnie i twardo zaznaczył słowo "perfekcyjny", obrzucając w tym momencie Laurenta spojrzeniem ostrym, wręcz atakującym. Jakby coś chciał mu wytknąć. Nie, jakby chciał wetknąć mu szpilę. Ale nie o to chodziło. Nie mogło przecież o to chodzić. To byłoby zbyt banalne, zbyt oczywiste jak na tego przeklętego rzemieślnika.

Klimat spotkania zmienił się błyskawicznie. Jeszcze chwilę temu było tutaj tyle ciepła i czułości, a teraz? A teraz już znów było normalnie. Ciemne oczy Czarodzieja złagodniały, powracając do wyrażania... właściwie niczego konkretnego. To jego słowa i myśli wyrażały najwięcej, sprawiały że drobne gesty, miny, spojrzenia nabierały tak charakterystycznego wydźwięku, jakby naprawdę Esmé był tak niezwykle ekspresywny. Bo, poniekąd, był. Ekspresywny, ale mało ekspresyjny.

Rozplótł ręce z piersi i położył łokieć na oparciu fotela, o który sam opierał się - bokiem. Na zaciśniętej pięści ułożył swój policzek, będąc teraz dziwnie wykrzywionym w bok, ale... widocznie taka pozycja według niego była wygodna. Fotel miał wysokie podparcie, zatem nie musiał się niezwykle gimnastykować.

- To na swój sposób smutne. - odparł, przenosząc wzrok na Jarczuka. Chociaż ich relacja zdecydowanie była nietypowa, może nawet wyjątkowa, może nawet taka, jakiej Laurent potrzebował najbardziej, to wciąż był... nikim szczególnym w jego życiu. Nikim, komu należałoby się chwalić czymkolwiek jako pierwszemu. Niezbyt uprzejmie zignorował ten, poniekąd, komplement. A przynajmniej tak się wydawało. W gruncie rzeczy był zadowolony, bo Prewett wykazywał zrozumienie tej wolności, jaką Esmé oferuje. Że może tutaj przyjść i bez obaw pochwalić się istnym potworem wyspecjalizowanym do radzenia sobie z magią. Tak, jakby do stada owiec wprowadzał wilka. Pokazywał jedną z niewielu metod, które doskonale radziły sobie nawet z najpotężniejszymi czarodziejami. - Jak wiele pozycji zawiera ta lista? - nie patrzył na Laurenta, wciąż przyglądał się magicznemu stworzeniu, ale mimo to uśmiechnął się delikatnie, jakby spodziewał się odpowiedzi. Jarczuk zdecydowanie był fascynującym stworzeniem, jednak Rowle nie potrafił "nacieszyć" się nim. Nawet jeżeli wiedział, że jest doskonale wytresowany, że Prewett nigdy w życiu nie pozwoliłby mu go skrzywdzić, to i tak czuł wobec tej istoty niepokój. Był po prostu wyspecjalizowaną bronią, stworzoną do tego, by go zabić. Nawet jeżeli teraz jedynie obserwował, czujnie pilnując aniołka. A Esmé dałby sobie rękę uciąć, że psowata bestia chroniła nie bram nieba, lecz piekła. Przynajmniej w którejś z mitologii.

Niczym rzucone na niego zaklęcie - słowa o potencjalnym zamówieniu tchnęły w jego oczy błysk innego rodzaju. Wyprostował się też, kończąc tę dziwną, cyrkową pozę. Iskrzące węgielki przeskoczyły z Jarczuka na Laurenta, by zaraz znów na magiczne, według niektórych plugawe, stworzenie. W jego głowie już rozchodziła się mapa myśli, niczym woda wypuszczona w labirynt - wypełniając wszystkie luki, trafiając na pętle i ślepe zaułki, ale jednak wciąż brnąc dalej - ku rozwiązaniu.

- Prawdziwe wyzwanie. - wymruczał wręcz upojonym tonem głosu, mrużąc przy tym oczy. Przymknął je na chwilę, zadzierając brodę do góry i pochylając głowę na bok. Westchnął, lecz brakowało w tym ciężaru. Było to coś lekkiego, rozmarzonego. Nieśpiesznie otworzył swe oczęta, którymi tak bardzo lubił mamić kobiety. - A jaka jest górna potrzeba? - zapytał, ale w głosie słychać było, że wcale nie oczekuje odpowiedzi. Wiedział, że chodziło o coś zupełnie innego. O to samo, o co chodziło cztery lata temu. Ale teraz Laurent nie szukał, bo doskonale wiedział gdzie to znaleźć. Tutaj, od stronu Nokturnu. Ale nie dało się powiedzieć, że na Nokturnie. Wszak Esmé nigdzie nie należał. Do nikąd przynależał.

Zasiadł na fotelu, rozsiadając się na nim wygodnie, jakby zamierzał spędzić tutaj całą noc. Wyciągnął z kieszeni papierośnicę - tę samą co kiedyś. W niemalże identycznym stanie. Wyciągnął z niej jednego papierosa, rzucając skórzany pojemnik na stolik naprzeciwko. Ponownie, po raz kolejny, tak jak kiedyś - zaczął bawić się papierosem, obracając nim w palcach, unosząc teraz wzrok na Laurenta.

- O zamówieniu porozmawiamy później. - odezwał się, by nawet Prewett nie zaprzątał sobie głowy tą sprawą. I tak powiedział wystarczająco dużo - potrzebował czegoś do transportu magicznych stworzeń. Czegoś, co nie będzie magiczne, czegoś co po prostu wytrzyma. Trudna sprawa, która wymagała czegoś więcej, niż po prostu kaletnictwa. Wymagała niezwykłego pomysłu, bo "klatka" musiała być niezwykle trwała, lecz jednocześnie poręczna i nie ważąca tonę lub kilka. Musiała być odporna na niezwykłą siłę, na ogromne temperatury, na substancje żrące i szereg innych bardzo specyficznych warunków. Tak, zdecydowanie prawdziwe wyzwanie. - W końcu można dostać ode mnie znacznie więcej, niż coś ze skóry. - zwęził spojrzenie, zadowolony z tych słów. - I wcale nie trzeba płacić. - zaśmiał się lekko, melodyjnie. W końcu nie chciał sugerować, że podchodził tutaj do kogokolwiek jak do klienta. Podchodził do wszystkich jak do ludzi, z którymi miał teraz szczęście lub nieszczęście mieć kontakt. Mógł ograniczyć się jedynie do rzemiosła, gdy osoba naprzeciwko nie spełniała jego "oczekiwań", gdy zwyczajnie nie uważał ją za wartą jego sił czy uwagi. Zdarzało mu się przecież odmawiać wykonania pewnych zamówień tylko dlatego, że kogoś nie lubił. Ot tak, z miejsca. Nie podobało mu się jakim tonem do niego mówiono, jakim spojrzeniem go obrzucano. Dlatego do niczego nie zmuszały go pieniądze, ani niezbyt dumny szyld ogłaszający, że znajduje się tutaj pracownia kaletnicza. Wszystko za tym progiem, w małym królestwie Esmé działo się wedle jego woli. Do niczego nie był zmuszony, do niczego nie czuł się zobowiązany. Mógł oferować dużo. Więcej, niż można było się spodziewać, ale... na to należało na swój sposób zasłużyć. Należało być kimś, z kim Rowle zamierzał wchodzić w interakcje. Laurent, bezsprzecznie, był jednym z takich ludzi.
Wyjątkowy.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#5
30.11.2023, 14:40  ✶  
So kiss me on the mouth and set me free
But please, don't bite

Romantyzował ludzi. Doznania. Historie. Wznosił je na swoich dłoniach jak święty sakrament, żeby potem sprawdzić, jak naprawdę smakują. Były rozczarowujące. Jeśli tylko położyłeś je na języku to uświadamiałeś sobie, jak niedobre było to sławetne Ciało Chrystusowe. To dopiero początek, bo przecież jak dziwną ideą był sam kanibalizm? A gryzienie diamentów? Och, na tym połamałby wszystkie zęby, ale potem i tak powiedziałby, że to tylko i wyłącznie jego wina. No bo kto normalny marzy o tym, żeby zatopić w diamencie kły..? Wulgarność myśli i wyniosłość przekonań o ludzkości i emocjach wcale nie prowadziła ku zbawieniu. To nie była ta kolejka do księdza, żeby w końcu położył ci płatek na języku. Laurent swoje dłonie chciał kłaść na ludzkim ciele i sprawdzać, czy będzie w tym coś świętego. Za każdym razem przekonywał się, że było, by po wyjściu z domu targał nim chłodny, londyński wiatr, albo krople wody skapywały na jasną czuprynę na niezabudowanych drogach. Rozczarowanie było tym większe, im więcej chciałeś uszczknąć z pańskiego stołu. Mea culpa - jesteś żarłoczny, więc potem będzie bolał cię brzuch. Chcesz więcej, więc odczujesz skutki posiadania. Lecz jeśli Esme miałby być instrumentem, to Laurent wolał, by był skrzypkiem. On chciał być jego skrzypcami. Mógł go wyrzeźbić na własną modłę, chociaż wiedział, że modłą Rowle'a byłoby pozostanie sobą samym. Tą osobą, której nawet nie znał, albo przynajmniej nie do końca dawał jej dochodzić do głosu. Kto normalny chciał znać prawdę? Nikt. Każdy chciał instrumentu doskonałego, dopasowanego do jego dłoni, gnącego się tak, jak naciśniesz. Tylko nie ten człowiek, przed którym właśnie stał. On chciał tego instrumentu, który będzie grał sam, albo wręcz wstecznie do dotyku jego palców. Nie rozumiał tego. Przez tyle lat wydawało mu się, że pojął, ale w końcowej myśli odkrywał, że to, czego oczekiwał Esme, było tak skrajnie różne od tego, w czym przyszło mu żyć, że nie był na czysto podstawowym poziomie zrozumieć. Mógł tylko akceptować i z fascynacją chłonąć kolejne kropelki, jakie rosiły czoła nie z chmurnego nieba, a z błogosławieństwa po przyjęciu Ciała Chrystusa.

A jednak, mimo to, było coś, co Esme chciał robić po swojemu. Jak chciał wymuszać na ludziach ich szczerość, jak chciał otwierania ksiąg, żeby tymi palcami jeździć jeśli nie po drewnie, kości czy ludzkiej skórze to chociaż po stronach ksiąg. Kwiaty, zwierzęta, kamienie szlachetne - nic nie miało wystarczająco dużej ilości względem człowieka. Wobec tego, jaką wartość przedstawiała ludzka myśl i emocje. Pióra abraksanów również były piękne, ale te ludzkie? Skrzydła, które kolekcjonować można by było w ramkach, żeby poczuć się, jakby naprawdę świętość na ciebie spadła? Chciał coś tworzyć po swojemu - bo w końcu był artystą. Więc chciał skrzypiec, które będą miały idealne dźwięki. Więc chciał pierścienia, który będzie idealnie pasował na palec. I chciał połamanych i brudnych lotek, żeby móc je wetknąć z powrotem pod skórę. Jak wiele można wyrzeźbić z człowieka? Jak można go zmienić, jak można na niego wpłynąć? Sztuka obdarcia ze skóry, żeby przekonać się, co jest w środku - ale to podobno Laurent rozkładał ludzi na części pierwsze, żeby odkryć, co mają pod skórą. Może różnica była taka, że on rozkładał - ale niczego z tego nie lepił. Okrywał chłodnymi dłońmi, przylegał do pleców, jakby jego oczy mogły szeptać shhh... wszystko będzie dobrze... I było. W tej jednej chwili było. A jeśli choć przez chwilę możemy zanurzyć się w cieple i spokoju to czy nie przychodziła już ta, gdzie Diabła prosimy, by chwilę tę zatrzymać? Niech trwa wiecznie. Nawet jeśli niebezpiecznie było sądzić, że cokolwiek wiecznie mogłoby trwać. Od Laurenta by taka prośba nie padła. W jego miłości do tego, co ulotne, zatrzymanie chwili byłoby chyba największą z kar. Niemożliwość poznawania i doświadczania rzeczy nowych w końcu doprowadziłaby do tego, do czego Esme doprowadzał siebie samego - uschnięcia kwiatu, który nie cieszyłby już nikogo barwnymi płatkami. Więc to naprawdę masochizm. Co innego mogło sprawiać, że nie potrafił się oderwać od Esme i zawsze wracał. Że chciał tych komplementów, jego zapewnień. Że sprawiały, że czuł się stabilniejszy. Właśnie - obrastał w piórka. Nawet jeśli czasem bolało to przybywało mu piór. Nie znał sztuki rzemiosła, ale to, co robił Esme było dobre. Może dlatego apetyt wcale nie malał, a wręcz przeciwnie - chciało się więcej? Znał ten mechanizm działania. Sam się przed tym wzbraniał u innych ludzi, a jednak pozwalał sobie na tą łasość wobec tego człowieka. W tej ciągnącej się grze kokieterii i uśmiechów.

Wszystko to dlatego, że Laurent sobie usilnie wmawiał, że Esme jest Prawdą. To zaś, co Prawda mu mówiła musiało być szczere.

Pytanie odpowiedziało się samo. Zadane z tych kuszących do pocałunków ust, odpowiedziane z tych warg, które potrafiły kąsać i muskać jak płatki róż. Satyna jego emocji teraz opływała jego ciało, paraliżując je, bo jeśli tylko się poruszy to mógł stracić szansę na więcej. Nie, diament nie mógł magnetyzować - a jednak to robił. W świecie magii nie było rzeczy niemożliwych. Tak jak perły nie mogły przyciągać - a jednak we własnych dłoniach Laurent sprawił, że perła przyciągała do siebie perłę. Czy tak trudno sprawić, żeby przyjęła w posiadanie tą najtwardszą substancję znaną na świecie? Drogą, piękną, zachwycającą? Najwyraźniej tak. I jednocześnie - nie.

- Łatwe kochanki mają to do siebie, że nie potrafią zatrzymać na dłużej. - Nie miał problemów, żeby powiedzieć, że był piękny - tak powierzchownie. Wręcz wierzył, że jego powierzchowność jest wartą kochania, bo przecież miał brzydkie, bardzo brzydkie wnętrze. Jeśli ktoś je pokochał to nawet nie potrafił tego pojąć. A kiedy już nawet uwierzył, że jednak trafił się taki głupiec - to ten głupiec go opuścił. Bo jedynym głupcem i naiwnym był tutaj on sam. Z dreszczami na skórze, której nawet palce Esme nie dotknęły, ale ten fantom układał się na nim tak samo jak pościel, którą owijasz się w chłodną, zimową noc. Sięgnął po różdżkę do kieszeni, by przesunąć nią po własnym brzuchu. Krótki ruch rozproszył ułudne zaklęcie pozwalające maskować wszystkie niedoskonałości. Jego przemęczone, podkrążone oczy, zmęczoną skórę, te kilka włosów siwizny, bliznę na nadgarstku po samobójstwie - och, dosłownie samobójstwie. Bo zginął we śnie, który był tak realny, by pozostała blizna. - Bo to kłamstwo. - To nie było tylko wmawianie sobie czegoś, nie zwykły paciorek do diabła na dobranoc. Fakt. Nikt nie chciał oglądać rzeczy brzydkich, nie chciano oglądać rzeczy niedoskonałych. Każdy poszukiwał piękna i perfekcji. Schował różdżkę, zahipnotyzowany tymi rękoma, które otwierały się jak skrzydła ptaka, który sam zaraz wzleci. Mógłby? Potrafiłby? Historia kochała opowieści o chłopcach, którzy tworzyli sobie skrzydła, żeby wzlecieć do słońca. Laurent miał go niemal ochotę zatrzymać i poprosić cicho, żeby nie próbował. W końcu spadniesz. Słońce cię zdradzi, tak jak zdradziło Ikara.

Lecz nie. Te skrzydła nie były dla Esme. Były dla ciebie. Czy może jednak były dla nich obojga? To nie było zaskoczenie - to, co pojawiło się na twojej twarzy. To była jakaś żałość, bo powiedziane zostały słowa, którym towarzyszył blask oczu, a ten blask schodził na uśmiech, uśmiech zaś rozkładał się na uniesionych ramionach. Wszystko tworzyło konspekt piękna, o który chyba nie ośmieliłby się prosić na głos. Tak jak zdradził kiedyś cicho największy sekret, że chcesz być tego warty. Zrobił te dwa kroki ostrożnie i powoli, mając wrażenie, że przyjdzie mu dotknąć najbardziej kruchej istoty na tej ziemi. Najbardziej ulotnego doznania, w którym przyszło mu się rozkochiwać. Że obejmie potrzebę i stanie się jej matką - tylko nie przyjdzie mu mieć więcej dzieci. Miłość potrafiła mieć wiele barw, a pocałunki potrafiły przelewać się przez dotyk, choć wcale nie dotykały ust. Tak jak ty właśnie objąłeś Esme, przylegając do niego tak, jakby na tym świecie nie mogło być bardziej pasującego puzzla. Tak delikatnie, ostrożnie. Odetchnął cicho, z ulgą, zamykając oczy i zamykając już pewnie ręce na jego plecach. Ciepło. Było tak przyjemnie ciepło, że kolejne dreszcze oblały jego ciało. Coś, czego nie szukałeś, ale to znalazłeś. To, czego naprawdę potrzebujesz, chociaż nie sądziłeś, że to otrzymasz. Już kiedyś to odczuł - to katharsis, które teraz go opłynęło. Zmieszało się ich ciepło, nawet jeśli to były te resztki, jakie Esme w sobie posiadał. Ale to nic. Bo w obliczu tego gestu ciepło Laurenta rozlewało się jak strumień, z którego podniesiono kamień, która zmieniała się w rzekę, która zaczynała huczeć wodospadem i rozpryskiwać się na głazach, ciągnąc je za sobą. Moment, kiedy nie tylko pióra obrastały - to skrzydła się otwierały. Coś, na co nie możesz sobie pozwolić. Przecież ten człowiek był kwintesencją wszystkiego, czego nie mógł mieć.

Wcale nie chciał się odsuwać, ale chyba kiedyś wypadało.

- Zazdroszczę mu. - Odparł z delikatnym uśmiechem, nie czując tego ugryzienia na swojej skórze. Obleczony światłem, pobłogosławiony przez Esme - nie mógł tego odczuć. Jadu, szpilki. Wcisnęła się w jego ciało, bo słowo perfekcja była jego klątwą, ale nie potrafił teraz poczuć jej smutku, żalu, bólu i swojej własnej niedoskonałości. Bo w tym momencie czuł się doskonały. Czuł się kompletny. Nawet jeśli to uczucie nie mogło go chronić za długo. - Chciałbym kiedyś usłyszeć te słowa drugi raz. W innym miejscu. W innych ustach. W odniesieniu do innej osoby. - Ale nie w wydaniu tego, co ludzie w nim widzieli. Nie w fałszu. Nie w ułudzie. Chciał być tym paskudnie brzydkim i niedoskonałym sobą i usłyszeć, że nie potrzeba tu zmian od osoby, od której najbardziej zależało mu na tym, by to usłyszeć. Od swojego ojca i matki. Ani jedno ani drugie nigdy nie wypowie jednak tego zdania. A osoba, od której najbardziej pożądał tego gestu - z całym systemem obronnym, jaki się pojawił, nawet nie istniała i była tylko wytworem jego marzeń. Aktualnie miała twarz Kaydena Delacoura.

Laurent opływał teraz tym ciepłem i jego twarz, jego oczy je w sobie nosiły. Mógł je dawkować, ale rozpływał się w doznaniu i wcale nie chciał z niego wynurzać, dopóki nie zostanie potrząśnięty i znów sprowadzony na ziemię.

- Zostałem spisany niebieskim atramentem*. - Uśmiechnął się delikatnie w komentarzu na to, że to smutne. Tak, to smutne. Smutne i powinno go frustrować, ale przecież każdy chciał dobrze, prawda? To nie było zdrowe i powinien się denerwować, powinien wyznaczać granicę. Nie mówić "tak", skoro bywał problem z powiedzeniem "nie". - Ach, to też jest smutne. - Przymknął oczy w wesołym uśmiechu, całkowicie niepasującym do wypowiadanego zdania. - Tylko ciebie. - I nie chodziło o to, że nie posiadał przyjaciół, że brakowało mu kochanków, że miałby komu się chwalić... czymkolwiek innym. Tylko że Laurent nie bardzo zwykł się chwalić. Ze wstydu. A to, co naprawdę na nowo sprawiło, że przeciągał palcami po własnym ciele było tak wstydliwe, że nie pokazałby się w tym nikomu. Co by powiedzieli? Może nawet by zaakceptowali - taka Victoria. Może nawet by się spodobało takiemu Philipowi. Może. Ale wiedział, co by gościło przede wszystkim - to do ciebie nie pasuje. I zaraz po tym brzmiały słowa nawet jego matki, która wprost nazwała go zwykłą kurwą.

- Znaleźć to, czego potrzebuję, a czego nie szukałem. - Nie pamiętał, jak dokładnie wypowiedział tamte słowa parę lat temu, ale jakoś tak to leciało. A przynajmniej sens pozostał - dla niego samego. Nawet jeśli to pytanie nie oczekiwało odpowiedzi to nic - bo on ją miał. Jarczuk przesunął się, kiedy tylko Laurent usiadł, obok swojego pana, doczekując się położenia chudej dłoni na jego wielkim pysku. Odwzajemniał spojrzenie Esme prawie tak, jakby mógł zajrzeć mu do głowy. Do jego myśli. Jakby nie było w nim ani aprobaty, ani wrogości - czysta obserwacja. Kalkulacja zysków i strat. A przecież, koniec końców, był "tylko" psem. Stworzeniem tresowanym do polowań na magiczne istoty, ale Laurent nie tresował go po to. Tresował go po to, by polował na ludzi. Tych samych, których kochał i wobec których był tak naiwny. Tresował go, by ta bestia go ochroniła i jednocześnie niczego nikomu nie zrobiła. Paradoks? Ach, oczywiście. Bo Duma miał chronić, a nie biegać za zwierzyną. Nie miał jednak żadnej smyczy - bo co by ona dała? Gdyby ktoś go sprowokował Laurent i tak by go nie zatrzymał, a smycz mogłaby tylko zrobić krzywdę jemu samemu, gdyby ta stukilowa bestia go pociągnęła za sobą. Ledwo przedwczorajszej nocy Laurent zmywał z tego czarnego, krótkiego futra krew. Szczęki Dumy zmiażdżyły rękę i prawie oderwały ją żywcem od ciała. Jego ofiara z trudem się teleportowała, umykając... śmierci. I takim sposobem jarczuk bronił miejsca, które większość nazywała Rajem. Czy to był jednak prawdziwy Raj? Laurent od dawna tak nie postrzegał New Forest. Chciał się stamtąd wyprowadzić i coraz więcej swojej pracy oddawał innym. Uniezależniał się od tego miejsca. Żeby nie powiedzieć - porzucał je.

- Nie? - Zaśmiał się cicho. - Ależ panie Rowle, dzielimy ze sobą ciągłą inwestycję słów i emocji. Zobacz - jestem tak bezczelny, by tworzyć w tobie lokatę. Najwyraźniej postanowiła mi ona dzisiaj zwrócić oprocentowanie.



*Po polsku tego nie oddam, ale chodzi mi o grę słów, gdzie "blue" w angielskim to kolor, ale też określenie na smutek


○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#6
01.12.2023, 21:43  ✶  

Kłam. Kłam ile sił w płucach i ile śliny w ustach. Kłam ile słów w słowniku, ile dni w roku, ile owadów za oknem. Kłam, ale rób to dla siebie. Nigdy dla innych, nigdy by zyskać w ich oczach, by kupić ich uczucia fałszem. Rób wszystko co niezbędne, ale szczerze. Ze sobą. Z nikim innym. Bądź obrzydliwie transparentny, ale jedynie wobec samego siebie. Nagi, bezbronny, oczywisty. Tak jak kilka lat temu mówił Laurent, nazywając Prawdę chamstwem. Tak, właśnie taki bądź wobec siebie - chamski, bezczelny, bezkompromisowy. I tak, Esmé był smutnym ignorantem.

Był też bogatszy o cztery lata doświadczeń i cztery lata Prawdy. Bezczelnej Prawdy, która szeptała mu po nocy do ucha, że powinien się wstydzić, że powinien być sobą obrzydzony. Trudno było się z nią nie zgodzić, wszak hipokryzja była naprawdę parszywą cechą. Prawda mu przypominała, że nie będzie jego kolejną maską, że kiedyś wyjdzie na jaw i obnaży się, niczym ekshibicjonistka. Bo jak długo mogła znosić powoływanie się na nią, gdy zachowanie rzemieślnika było dalekie od niej?

Esmé musiał dojrzeć do niektórych ideałów przez niego głoszonych. Zrewalidować je. Nie potrafił jednak wyzbyć się swej miłości wobec Prawdy, zatem dlaczego kłamał? Dlaczego udawał? Absurdalne zachowanie jak na kogoś, kto zarzekał się, że Prawda jest najważniejsza. Dalekie od Prawdy byłoby opowiedzenie jak to przemyślał wszystko, jak długo nad tym siedział, aż znalazł swoją odpowiedź, która go satysfakcjonowała. Nie, Prawda była taka, że wpadł na to przypadkiem. Nie była to szczególnie odkrywcza myśl, bo Rowle chociaż miewał swe przebłyski geniuszu i pozornie mogło się wydawać, że w jego głowie znajdują się same złote myśli, to Prawda była nieco inna. Był tylko człowiekiem. Równie głupim i skłonnym do pomyłek, co każdy inny. Nawet mimo swojej nonszalancji czuł się zawstydzony faktem, iż tak długo żył w hipokryzji, gdy Prawda była na wyciągnięcie ręki.

Dlaczego Prawda ma być utwierdzana opinią innych? Dlaczego jej istnienie miało być dyktowane również tym, co myślą inni? Nie, przecież nie takiej Prawdy poszukiwał i nie taką Prawdę kochał. Chirurg a może rzeźnik, ale brutalnie odciął od swej Prawdy tę część, która była niewygodna w obliczu jego światopoglądu.

Ponownie - kłam ile zechcesz, ale nie okłamuj siebie. Kłam o swoim sukcesie, ale nie po to, by samemu poczuć się bardziej spełnionym. Kłam o sobie, ale nie po to, by poczuć się lepiej. Bo wszystko polegało na tym, aby nie zdradzać Prawdy. Jej nie obchodziło co mówisz wobec innych, bo Prawda patrzyła tylko na Ciebie. Patrzyła tak, jak patrzeć mogła tylko najbliższa twemu sercu osoba. Prawdziwa miłość. Zatem nie wolno było się jej wstydzić. Przed samym sobą. Nie wolno było udawać przed samym sobą, że wcale nie jest tak brzydka, tak okrutna, jak była w rzeczywistości. Bo Prawdę nie obchodzili inni. Prawda zakochana była w tobie i tylko tobie. Każdy w końcu miał własną. A zatem jak barbarzyńskim trzeba było być, aby krzywdzić tą jedyną, która bez względu na wszystko uważała ciebie i tylko ciebie za najważniejszego?

Esmé brakowało tego barbarzyństwa.

Nauczył się nie okłamywać siebie. Było to trudniejsze, niżeli nie okłamywanie innych. Nie miał problemu obnażać Prawdy przed innymi, ale sam nie potrafił na nią patrzeć. Wszystko przyszło z czasem. Z czasem, podczas którego czuł się jak śmieć. Przez całe życie miał tylko siebie i tylko Prawdę, a nie potrafił żyć z "nimi" w zgodzie. Sam był tylko fałszem, w który chciał wierzyć. Banalnie rzecz ujmując - całym problemem było źródło kłamstwa i powód ku niemu. Kiedy mówisz, że jesteś bogaty, to nie po to, aby nie czuć się biednym. Kiedy mówisz, że jesteś szczęśliwy to nie po to, aby poczuć się szczęśliwym. Najważniejsze było nie okłamywać siebie oraz nie korzystać z kłamstwa, by łatać swe dziurawe ego poprzez oczy innych. Poprzez ich Prawdę. To byłoby jak zdrada.

- Nie, to nie jest kłamstwo. - mruknął, poszukując więcej zmian, niż kilka drobnych niedoskonałości w dotychczas doskonałej aparycji Laurenta. Rozumiał, że prawdziwym kłamstwem nie jest jego piękno, a to że jego życie jest piękne. Na tyle piękne, że nie widać zmęczenia, nie widać też by kiedykolwiek próbował autodestrukcji. - Twoje piękno nie jest na tyle kruche, by te kilka cech sprawiło, iż jest kłamstwem. - westchnął lekko, sięgając ręką po dłoń Prewetta, lecz nie chwycił jej. Ujął go za nadgarstek licząc, że Jarczuk nie odbierze tego jako atak na swojego Pana. Lewą ręką trzymał go pewnie za te osiem kości. Osiem niczym pętla nieskończoności, którą Laurent spróbował przerwać. Przeciąć. Esmé dwoma palcami - wskazującym i środkowym prawej ręki przesunął po tej bliźnie - delikatnie i czule, jakby wciąż miała boleć. - Twoje kłamstwo to życie o jakie chcesz, by cię podejrzewano. - uniósł w tym momencie jego nadgarstek tak, by sam spojrzał na ślad przeszłości. - Laurent, jesteś piękny właśnie dlatego. - puścił jego rękę, spoglądając na moment na magiczne stworzenie, upewniając się na ile może sobie pozwolić. Doskonale rozumiał, że Prewett wyśmienicie wyszkolił to stworzenie i najpewniej nawet nie drgnie, jeżeli nie dostanie odpowiedniej komendy. A jednak mimo to, wobec tego czworonoga, czuł niepokój. - Jesteś piękny, bo twe zmęczone oczy są dowodem starań. Jesteś piękny, bo te kilka siwych, swoją drogą wręcz niezauważalnie siwych, włosów jest dowodem że ci zależy. Jesteś piękny, bo ta linia jest prawdą. Niepodważalną prawdą, że jesteś wrażliwy i cierpiałeś. A jednak mimo to jesteś tutaj. Mimo to pozwalasz mi nacieszyć się swoim pięknem. - Esmé mówił nadzwyczaj spokojnie, z nauczycielską manierą w głosie, jakby tłumaczył zasady fizyki. Zasady funkcjonowania świata. Mówił też powoli, dając każdemu słowu wybrzmieć, bo mówił teraz o dwóch rodzajach piękna, gdy jego dobry przyjaciel miał na myśli to jedno. A przynajmniej o to jedno dbał, zdając się zapominać o tym drugim. I Esmé czuł się zobowiązany przypomnieć mu o nim.

Aż zadrżał, gdy znaleźli się w swoich objęciach. W jego głowie wojna, w jego sercu pokój. Cicho, już cicho - powtarzał sobie, słysząc w oddali płacz chłopca, który nieustannie szlochał od zimna, od odmrożeń jakich zdążył się nabawić. Amputacja. Tylko pozbawienie kawałka siebie pozwalało na to, by przeżyć. By zimno nie dostało się głębiej. Mimo chaosu w umyśle, w sobie czuł... ład. Porządek na tyle wielki, na tyle perfekcyjny, że entropia wydawała się, nie, nie wydawała się, entropia w tym momencie była fikcją. Wszystko stawało się proste, prostsze. Logiczniejsze. Oczywiste. Niektóre rzeczy stawały się absurdalne, wręcz szalone. Tak, jakby przez moment nie zbliżył ich serca do siebie, a zupełnie się nimi zamienił. Współczuł zatem Laurentowi. Uścisk musiał zostać przerwany.

Milczał. Co miał odpowiedzieć? Łatwo było powiedzieć, że nie powinien szukać aprobaty w oczach innych, bo te oczy były kierowane czynnikami, na jakie nie miał wpływu. I aprobata nie zawsze oznaczała, że było się perfekcyjnym. Jednak mimo tej łatwości nie zamierzał tego oznajmiać - niezależnie czy Prewett był bogaty w tę wiedzę, czy nie. Byłoby to hipokryzją.


Niosę w sobie sprzeczność, niosę ją całą wieczność
Oczy jednej z kobiet przez to robią ze mną co zechcą

Może zdążył wyrosnąć z marzeń, by usłyszeć te słowa zapewniające o jego własnej perfekcji z jej ust. Może już dorósł do tego, że miłość była ślepa. Może już zrozumiał, że to nie on był potworem pochłaniającym ciepło, wyniszczającym innych tak, że jedyną drogą była agresja wobec niego - siłowe oderwanie go od źródła, niczym pijawki z ciała. Może. Może nie.

Teraz i on uśmiechnął się w sposób, jaki nie przystawał do tej sytuacji - zadowolony. Jakoby trzymał za powód do dumy to, że Laurent miał tylko i wyłącznie jego z osób, przed którymi mógł być sobą - ze wszelkimi swymi zawiłościami. Że był jedyną pozycją na tej "liście". Liście, która bardziej stanowiła cel, niżeli listę.

- Niebieski ci pasuje. - zaczął, wpatrując się w jego, a jakże, obłędnie niebieskie oczęta. - Pozwól, że przytoczę nieco historii. - nie czekał na pozwolenie. Można było pomyśleć, że dlatego, iż był u siebie, w swojej pracowni. Nie, Laurent znał go wystarczająco, by wiedzieć, że Esmé robił to, co chciał. I nie oczekiwał na przyzwolenia. - Niebieski, a dokładniej potocznie nazywany "prawdziwy niebieski" był niegdyś najszlachetniejszą barwą, bardziej królewską niż szkarłat. Niektórzy posuwali się do stwierdzenia, że szkarłat symbolizował władzę na ziemi - ludzi, a niebieski symbolizował władzę nad niebiosami - boskość. Arystokracja pragnęła oblekać się w ten kolor. Złoto, które dotychczas było swoistym symbolem bogactwa i władzy, stało w cieniu niebieskiego barwnika wykonanego z Lapis Lazuli. Droższego, niż ten miękki metal. - opowiadał, przestępując z nogi na nogę, nie patrząc nawet na Laurenta, a skupiając się na tym, by powiedzieć to, co chciał bez wchodzenia w zbędne szczegóły. Nie był to moment na zanudzanie historią, bo nie o historie tutaj chodziło. A o metaforę i symbolikę. Na koniec jednak wrócił wzrokiem do Prewetta uśmiechając się nieznacznie. - Można powiedzieć, że niebieski uszlachetnia. - uśmiechnął się szerzej. Oszczędził sobie cisnące mu się na usta wspomnienie o błękitnej krwi - symbolu arystokracji i o dzieciach indygo, czyli bardzo świeżemu terminowi związanego z dopiero krzewiącym się ruchem ideologicznym, a może bardziej kulturowym. To odsunęłoby go od sedna wypowiedzi, od sensu do którego zmierzał, a niektórego nie zamierzał wcale podać na srebrnej tacy. Zresztą, nigdy tak nie robił. Sens, który podawał innym, zawsze był rzucony na ziemię, w błoto. Należało się po niego schylić i, może, nieco ubrudzić. Albo zupełnie zignorować i po nim przejść. O to właśnie chodziło. O ten wybór, który koniec końców leżał po stronie Laurenta.

Zaśmiał się wesoło na wspomnienie słów sprzed czterech lat. Pokiwał głową na boki, niczym rodzic, który wypowiadał słowa "co ja mam z tobą zrobić?" do swej niesfornej pociechy. Kiedyś te słowa miały więcej sensu, gdy Prewett rzeczywiście nie oczekiwał niczego, a otrzymał... rozrzucone puzzle, z których ułożył obrazek, jaki chciał widzieć. Teraz wiedział czego oczekiwać. A przynajmniej tak uważał. O to go podejrzewał Esmé, będąc jednocześnie arogancko zadowolony z tego, że zdążył się zmienić. I że Laurent mógł się rozczarować lub zaskoczyć, ujrzawszy obrazek w połowie ułożony, do którego można było dopasować inne elementy, zmieniając wydźwięk tego, co było już widoczne. Od tamtego spotkania, pierwszego po długiej przerwie od Hogwartu, widywali się sporadycznie i zdecydowanie zbyt krótko. Nie były to rozmowy, które dało się porównać nawet do kilku pierwszych wypowiedzi tej dzisiejszej. Płytkie i ograniczone do spraw biznesowych, nie zostawiając wiele miejsca na metafory.

- Żebyś tylko się nie zawiódł. - rzucił lekko, chociaż była to swoista przestroga, że Esmé koniec końców był rzemieślnikiem i nie mógł niczego gwarantować. On po prostu był sobą. Mówił i mówił, pokazywał się z różnych stron, pokazywał też palcem na innych. To, co zostało "odnalezione" zależało od Laurenta, a nie od niego. Dlatego nie obarczał się żadną zasługą ani winą, jeżeli jego osoba pomoże lub zaszkodzi Prewettowi.

Zwęził spojrzenie, gdy z taką łatwością jego perełka porównała emocje do pieniędzy, zaś samego Czarodzieja do instytucji banku. Nie odwzajemnił rozbawienia, a zachował wręcz nieprzystającą mu powagę, mierząc swym ciemnym spojrzeniem rozmówcę. Uniósł lewą rękę do góry, wystawiając otwartą dłoń, jakby oczekiwał, że zaraz znajdzie się w niej niezbędne mu narzędzie do pracy. Zamiast tego zaraz znalazł się na niej Beksa, który został opuszczony niżej, aby Rowle mógł gładzić jego grzbiet kciukiem, na co sam Smoczoognik reagował... najpierw satysfakcją, a później irytacją, próbując złapać swoją niezbyt groźną paszczą palec rzemieślnika.

- Beksa, ognia. - odezwał się całkiem donośnie, co mogło sugerować swoistą irytację, ale tak naprawdę było jedynym sposobem, żeby jaszczurka zrozumiała komendę. Jedyną, którą pojęła i to zupełnie przypadkiem, bo Esmé w żaden sposób jej nie nagradzał. Nie naciskał też, ale próbował. Aż w końcu stworzenie zrozumiało o co chodzi - będąc zresztą zafascynowane tym jak zwitek tytoniu rozpala się i zaczyna mocno żarzyć, chociaż spadło na niego jedynie kilka iskier. Rzemieślnik włożył w usta papierosa, a Beksa uniósł swój ogonek wyżej, aż w końcu wraz z całą ręką został zbliżony do końca papierosa, rozpalając go. Na moment wykorzystując swe źródło nieszczęść do czegoś pożytecznego. Rowle zaciągnął się dymem, opuszczając Smoczoognika, ale dalej głaszcząc go kciukiem, nim w końcu ułożył go sobie na udzie.
- W tej metaforze byłbym bardziej lichwiarzem. - odezwał się, nie spoglądając na Laurenta, zamiast tego sięgnął po popielniczkę z czaszki Tycigryfka, którą położył na drugim udzie - by po nią nie sięgać za każdym razem, gdy chce strzepnąć popiół. Wydmuchał chmurę w górę, by nie dmuchać Prewettowi w twarz, ale też żeby dym nie wypełniał pomieszczenia. - Swoją drogą, masz tupet, Laurent. - mruknął, podążając wzrokiem za Beksą, który znów poderwał się do lotu. Ale tylko na chwilkę. Zaraz wylądował na czubku głowy rzemieślnika, który najwidoczniej przyzwyczajony był do ryzyka podpalenia włosów, bo nawet nie drgnął. Jakby Smoczoognik wcale tam się nie znajdował. - Wchodzisz do mojego małego królestwa i pierwsze co próbujesz, to kłamstwo. - uśmiechnął się lekko, nie dając zupełnie wskazówek co miał na myśli. O jakim fałszu mówił. - Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. - szyderczy uśmiech zawitał na jego twarzy, lecz na moment - w końcu palił papierosa. Nałóg odzywał się i przypominał, że tak jak wszyscy należeli do świata, tak Esmé należał do nałogu. Oczywiście rzemieślnik, jak to miał w zwyczaju, nie tłumaczył swych myśli. Zamiast tego pozostawiał je do interpretacji, nawet jeżeli błędnej. Było to nadzwyczaj ciekawe co zrozumie Laurent albo inaczej - czego się przestraszy. Jak odbierze te słowa. W ten sposób, w tak banalny sposób, Rowle mógł cieszyć się Prawdą. Bo niczego nie sugerował, niczego nie narzucał, a to od Prewetta zależało co odpowie. Od jego Prawdy.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#7
03.12.2023, 01:15  ✶  

Gdyby te kłamstwa były owadami za oknem, to tego lata zawładnęłyby jego domem. Przecież otwierasz okna latem - tak poznajesz zmianę pory roku. Dostrzegał w tym jednak większą finezję - w zmieniającym się świecie. Nie był zamknięty ścianami Londynu - toczył swoje przeznaczenie po zielonych łąkach i pokrytych śniegiem bezdrożach. Ciągły cykl był bardziej odznaczony w jego kalendarzu, ale wiedziałeś, że już na pewno wiosna, kiedy pojawiały się komary i na pewno to lato, kiedy zaczynały latać muchy. Takie brzydkie, ale bezkompromisowe wyznaczniki, które może pasowałyby nawet do Esme. Laurent powiedziałby, że poznaje wiosnę po pierwszym świergocie skowronka. Po przebiśniegach, które zaczynały wysuwać swoje łodygi, a potem żonkilach, które zamieniały się w małe słoneczka. Nie było w tym wulgarności i brzydoty. Prawda nie była wcale kompromisowa. Wiara w prawdę swoją i prawdę świata - oto była naiwność. Hipokryzja - tak, właśnie. A to ponoć Laurent był tutaj naiwny... ale on chociaż nie okłamywał samego siebie, że te kłamstwa w postaci leniwych owadów w ogrodzie są tak naprawdę prawdami, tylko jego własnymi. To było chyba najsmutniejsze w człowieku, którego przed sobą widział, że był tak szaleńczo zakochany, żeby nie dostrzegać w tym choroby. Prawda się nie odezwie pierwsza, będzie tylko na ciebie oceniająco spoglądać. Zamknąłeś jej usta na wieku wieków, miała opaskę na oczach. Laurent nazwałby ją Kaleką. W ostateczności - bardzo pokrzywdzoną Temidą.

Nie dało się jednak ukryć, że palcem łatwo wytykać i o kłamstwo oskarżać, podczas gdy niektóre przypowieści znamy tylko my sami. I tylko my samym sobie możemy być sędziami i wyznacznikami prawidłowości tego kursu. Przejechałbyś się mugolskim samochodem po ulicach Pokątnej to zobaczyłbyś, ile takich "prawd" może się pojawić, a każda z innej strony, każda inna. Wyceny, oceny, jakbyś był klaczą wystawioną na wybieg, ogierem do wyścigów. Ocenią twoje uzębienie, krok, uśmiech. Wszystko tu było na sprzedaż, Temida również. Rozebraliby ją z godnych szat i zabraliby z dłoni wagę, w końcu nawet pocięli jej kawałki, bo ktoś by pomyślał, że to się sprzeda święta relikwia, wybudujemy z nią kolejny kościół! Tak, w oczach tych przypadkowych przechodniów nie miała znaczenia ta najwyższa z wartości wyznawana przez Esme. Za to miała pełne znaczenie dla Laurenta. To miało znaczenie, co mówili inni, jak na ciebie spoglądali i jak chcieli cię dotykać. To miało całe znaczenie tego świata. Bo potem to jego będą pokazywali. O nim szeptali. Niektóre z tych słów już stawały mu w gardle, kiedy były mu wyrzucane. I cóż? Były prawdami, którymi się dławił i które go zabijały. Jednym z okropnych odkryć było zobaczenie, że w ostatecznym rozrachunku jest też wiele prawd, które samemu sobie wciskasz, a są zaledwie zaślepkami na twoich oczach. Wystarczy podnieść klapy, by zamiast mugolskiego pojazdu dostrzec karocę zaprzęgniętą w abraksany. Prawda zaś była dyktowana słowami wygranych - bo zwyciężonych nikt nie pytał, czy nie mieli racji. Historia tego uczyła, uczyła tego teraźniejszość. To nie Ty decydujesz o prawdzie, dopóki nie wygrasz. A nawet wtedy wystarczy jeden zły występ i prawdą stanie się to, co powiedzą ludzie. Bez znaczenia, jaka będzie naprawdę ta śliczniutka Prawda. Laurent jednak doskonale widział, dlaczego ich doświadczenia były w tym tak odmienne. Esme ruchy nie były śledzone i nie groziła mu utrata wszystkiego, jeśli powie słowo czy dwa za dużo.

Jeśli kłamiesz wszystkich wokół to przestawałeś być kochankiem Prawdy. Zaczynałeś być kochankiem Fałszu.

Nagle ten cały obraz całkowicie skręcał i po przyjrzeniu się już wszystkim wersjom, każdemu kłamstwu i każdej prawdzie, pozostawało stanąć przed sobą samym. Przed lustrem. Okłamywanie samego siebie było najdoskonalszym z kłamstw, a głębokie poznanie swojej osobowości pozwalało działać w tym kierunku... ale pozwalało też tego unikać. We wszystkich turbulencjach, jakie pomięte płótno i rozwalające się na boki ramy obrazu Esme przeszły chciało się aż powiedzieć, że wkroczył do perfekcji. Tylko że perfekcja w ujęciu ludzkiego wnętrza chyba nie istniała. Głównie dlatego, że przechodziła ciągłą zmianę i modulację.

- Koń z blizną na ciele nie jest już wypuszczany na wystawy, by cieszył oczy ludzi. - Zgadzał się ze swoją macochą, że ludzie byli jak konie rozpłodowe w świecie czarodziei czystej krwi. Dobierasz te, które przyniesie ci najwięcej korzyści. Czasem chodzi o geny, czasem o osiągnięcia, innym razem o politykę, ale koniec końców przelewają się za tym pieniądze, kariery i inne układy, jakich pozornie nie widać. Wiedział o tym dużo - jego rodzina była mistrzami powierzchowności. Dlatego tak bardzo nie lubili się z biurem brygadzistów, gdzie rodzina Longbottomów pozostawała nieprzekupna i chętna do zamykania ich kolejnych nielegalnych interesów. Duma leżał spokojnie i obserwował, ale ani myślał się ruszyć, nie kiedy brakowało tu gwałtownych i agresywnych ruchów. Laurent zaś lekko zadrżał i napiął się od tego dotyku. Rany lubiły mieć to do siebie, że bolały. Nawet po zagojeniu. A ta była całkiem świeża. Spojrzał na znamię uniesionej ręki, które było bardzo... ciężkim wspomnieniem. Jak ktoś może chcieć odebrać sobie życie dobrowolnie? Przeciąć tę pętle, nie dążyć do nieskończoności? Nie rozumiał. Jak bardzo trzeba cierpieć, żeby do samobójstwa dążyć? Nie rozumiał, a jednak żałował, że ojciec w ogóle sprowadził go na ten świat. Że jego rodzicielka była taka głupia, żeby związać się z czarodziejem, którzy nie mieli serc we właściwym miejscu i sprowadzali cierpienie. Głupia, głupia Istota Morza. Powinna była się go pozbyć i wracać w odmęty niebieskie. Choć specjalnie dla niej życzyłby, żeby były różowe. Szczęśliwe - nie smutne.

To były głębokie słowa, które wpełzały do jego serca i delikatnie je szturchały. Miłe słowa, które przyprawiały o uśmiech mimo tego, jak długo przypatrywał się swojej bliźnie - na tyle, że spojrzenia Esme słane Dumie mu umykały, bo chyba by zaczął go zapewniać w tym momencie, że stworzenie niczego mu nie zrobi - gdyby tej pewności nie miał to by go tutaj nie zabierał. Ślepia Dumy teraz skupiły się na latającej pod sufitem jaszczurce - był nią chwilowo bardziej zainteresowany, nawet zaczął trochę zamiatać podłogę ogonem.

- Nie ma piękna w cierpieniu, nie wierzę, że ból uszlachetnia. Wierzysz w to? - Ułożył z powrotem rękę na oparciu fotela, zakładając nogę na nogę. Drugą dłonią sięgnął do perłowego kolczyka, lekko go muskając, żeby zaraz przenieść palce na złoty łańcuszek na szyi. - Widzę tam tylko brzydotę. A ta wrażliwość, która brzmi tak słodko, to kamień ciągnący w dół i brzytwa raniąca skórę. - Czy Esme coś o tym wiedział? W całym swoim nieopamiętaniu i jednocześnie bardzo świadomych machinacjach, w tej kontroli bez kontroli, szaleństwie w psychicznym zdrowiu - wiedział? Jakie to upadlające, jak bardzo zgniatało człowieka, kiedy chciałeś żyć w spokoju i dostatku? Czemu sam był tak sponiewierany i gdzie zagubił te emocje, które z roku na rok wyciekały z niego jak woda z niedokręconego kranu w umywalce? - Mam w sobie bardzo wiele goryczy i żalu. Ale nic się nie zmieniło. Nadal niosę to samo pragnienie przez lata. Ciekaw jestem - jak długo jeszcze wytrzymam? - Rzucił to pytanie jakby bardziej pytał siebie samego niż Esme, z którym rozmawiał. Przesunął palcami po własnej linii szczęki. - Ale! - Uśmiechnął się na powrót. Uniósł dłoń z blizną i pokręcił nią znacząco, by wiadomo było, o czym mówi. - Z tym mam związaną całkiem bogatą historię. Bajki jednak opowiadam przy kawie albo chociaż herbacie. - Bo Laurent bajki potrafił opowiadać. Chociaż to nie miała być bajka najlepsza dla dzieci. I Esme mógł to też potraktować, jak tylko chciał - a Laurent był ciekaw, jak właśnie to potraktuje. Jak zaproszenie na jedno z tych? Żądanie, by takową dostać? Machnie ręką i stwierdzi, że nie potrzebuje? Albo jeszcze coś dziwniejszego, czego zupełnie nie wziąłby pod uwagę.

Jaka szkoda, że nie mógł tego serca zachować na kilka chwil dłużej, żeby na pewno je ogrzać. Może to nie przyniosłoby goryczy..?

- Lubię niebieski. - Jakże banalne stwierdzenie wobec tak niebanalnych słów, jakie słyszał od Esme. Które przelewały się przez jego usta i płynęły do niego słodyczą, pochwałami i admiracją. Tylko - czemu? Ciągle było dla niego zagadką, dlaczego akurat Esme szuka tych pięknych słów i układa je w piękne zdania, czemu stymuluje swój mózg - a może ten mózg jest stymulowany? Laurent starał się osiągnąć to drugie, ale ze staraniami bywało różnie. Mężczyzna tak lgnący do piękna, ale nie chcący go dotknąć - Esme był fenomenem. Jak miałby nie chcieć spoglądać na jego reakcje i słuchać kolejnych słów w różnych wydaniach i przy różnych okazjach, skoro za każdym razem dostawała te znaki zapytania, po których przesuwał palcami i potem chciał sprawdzić ich smak na swoim języku. Ale to krótkie zdanie, w obliczu wszystkiego, co zostało powiedziane, miało być jego kropką. Bo lubić można różne rzeczy i na różne sposoby, a tym bardziej kiedy niebieski został przedstawiony w tak wielu znaczeniach wraz z wypowiedzią ciemnowłosego. Nie potrzebował mu dawać przyzwoleń na mówienie i nie potrzebował nawet szukać takich nieprawidłowości. Laurent bardzo lubił, kiedy to druga strona była u sterów. Wystarczyło mu, że miał na głowie kontrolowanie całego interesu - w relacjach towarzyskich chciał przestać się napinać i pilnować. - Ach, Esme... - Zaśmiał się i przekrzywił głowę, żeby oprzeć ją na zgiętej ręce. - Czy ja jestem dla ciebie dziełem sztuki? - Czym było dzieło sztuki? Mogliby na ten temat dalej podywagować. Lecz znów był ciekaw, jak to pytanie zostanie zinterpretowane. Żywa praca mózgu - Esme stworzył tutaj bardzo stabilną przestrzeń, mały azyl bezpieczeństwa - swoim przytuleniem, swoimi słowami, jakby chciał głupiutkiego chłopca upomnieć, o czym zapomina. Miał rację - zapominał. Albo raczej - nie wierzył w to. W piękno swojego wnętrza. Teraz już nawet nie widział piękna swojego ciała, które było zniszczone najgorszą z chorób - życiem. Laurent nie czuł się szlachetny, chociaż miał wiele szlachetnych pobudek. Natomiast bywały momenty, takie jak te, że czuł się królewsko. Czuł się na miejscu - swoim własnym miejscu, jakiekolwiek by ono nie było. Gdzie przypominał sobie pewność siebie płynącą ze swego wyglądu i umiejętności manipulacji. Mógłby być księciem z najwyższej wieży czekającym na... na swojego księcia.

Podstawową zasadą było - daj się zaskoczyć. Przyszedł tutaj i czego oczekiwał? Stymulacji. To jednak było pewne - nie wierzył, żeby Esme, nawet zmieniając się, nie mógł tego zapewnić. Że nie zamierzał tego dać. Już mu to dał, a minęło... no może nie kilka minut, ale parę chwil. Rozłożył więc ręce na boki, kiedy padły słowa o tym, żeby się nie zawiódł. Był tylko człowiekiem - tak samo jak Esme. Nawet w całym tym popierdolonym pokręceniu i porównaniach, nawet w lapisie lazuli, nawet z magiczną perłą robiącą za kolczyk i bestią pod nogami, która pomyliła Piekło z Rajem. Czy Raj z Piekłem..? Była gładkość w tym ruchu. To nie był ruch obojętności i nie był ruch poddaństwa. To nie był ruch pokazujący cokolwiek poza nim samym. Ten ruch, mimo tego, że wyglądał jak otwieranie rąk kogoś, do kogo mierzono z pistoletu, był ruchem człowieka, który nie bał się tej kuli, tego pistoletu, albo tego, kto mierzy. Nie, to nawet nie to, że się nie bał - bo tylko głupcy się nie bali. To był ruch osoby, która wiedziała, że potrafi grać. Dlatego gotowa była podjąć wyzwanie.

- Nie da zyskać wielkich wartości jeśli niczego nie ryzykujesz. - To był niestety fakt. Łatwy zarobek przychodził do ludzi raz na milion. Osoby, które miały majętne rodziny tak miały, ale to inna sprawa. Laurent niczego nie chciał z majątku rodziny, nawet jednego galeona. Tak, z łatwością przyrównywał uczucia do pieniędzy, a raczej - ludzi do pieniędzy. Bo bardzo wiele rzeczy można było kupić, ale akurat nie o to chodziło w tej metaforze. To było dla niego bardzo klarowne - że ludzie między sobą musieli w siebie inwestować, żeby pojawiły się pozytywne emocje zwrotne. Dopóki jednak inwestowałeś sam jeden i nie pojawiała się reakcja to okazywało się, że zostawałeś bankrutem.

Przyglądał się smoczognikowi, tak samo zresztą jak Duma. Te istoty były urocze, naprawdę. I naprawdę niebezpieczne, chociaż wydawały się tylko miniaturkami swoich wielkich kuzynów. Widział już raz popiół, jaki zostawiły krzesając ogień - o jeden raz za dużo. Jak się okazywało Beksa wcale nie był taki nieposłuszny ani nieskory do współpracy. Albo to może jakiś wyjątek od reguły? Nie. Zarówno jeden jak i drugi wiedzieli, co robią. I ufali sobie w tym, co robią. Tkwiło w tym porozumienie, nawet jeśli na bardzo prostym poziomie. Czarodzieje, którzy przygarniali magiczne stworzenia i odpowiednio ich nie wychowywali od małego robili im krzywdę. Wychować można było na różne sposoby, nawet nie chodziło o treningi, sztuczki, komendy. Ze zwierzętami było jak z dziećmi - musisz je przystosować do życia. Inaczej będą zagubione i inni będą wokół nich zagubieni. Należało tylko też uważać na to, żeby w całym procesie nie zrobić im czegoś złego. Sztuka wychowywania była trudna, nie trzeba było być treserem stworzeń ani rodzicem, żeby zdawać sobie z tego sprawę.

- Dotąd wobec mnie nie byłeś. Zobaczę, czy to się zmieniło. - W jego oczach może pobierał duże sumy, ale w oczach Laurenta zyskiwał z naddatkiem sam na tych spotkaniach. Szczęście albo nieszczęście w darze dostał łatwość dopasowania się do sytuacji. Zazwyczaj była to łatwość. Duma szczeknął, kiedy Beksa się poderwał do lotu, unosząc się (choć nadal leżał) i przechylając łeb, kiedy smoczognik usiadł na głowie Esme. Laurent sam śledził ten lot - smoczognik i Esme byli ewidentnie w niemym porozumieniu między sobą, bo doskonale zgrał się ten rozpraszacz ze słowami mężczyzny, które były tak dobrym przecięciem ich dotychczasowej atmosfery rozmowy jak ten głęboki, dudniący szczek jarczuka. Laurent położył dłoń na poziomie serca i z lekkim rozkojarzeniem sięgnął ręką do łba psa, żeby go uspokoić. - Nie wolno. - Pogładził psa po łbie czując, że ten chciał się pobawić z malcem. Z tym, że ten malec nie był przyzwyczajony do obecności jarczuka tak jak reszta smoczogników koło New Forest. - Gdyby brakowało mi tupetu to nie przyszedłbym ubrany w skórę. - Skierował znów oczy na Esme, na ten uśmiech... szyderczy? Ach, to go zakuło, ten krótki grymas, chociaż sam nie wiedział, dlaczego. Nie - wiedział, dlaczego. To ten wyraz twarzy, przez który człowiek wydawał się być absolutnie nikim. - Ja jestem Kłamstwem. Czy nie częścią zabawy jest rozbieranie lalki, żeby zobaczyć, jak wygląda naprawdę? - Czy wiedział, co miał na myśli? Nie do końca. Pomyślał o swoim zaklęciu skrywającym niedoskonałości ciała, bo to było jedyne kłamstwo, ale nawet jeśli nie o to chodziło to właściwie nie było istotne w pierwszym rzucie. Żeby mówić o karze - musi być zbrodnia. Żeby była zbrodnia - musi być ciało. No body - no crime. Przecież jako patomorfolog wiedział o tym najlepiej. - Zaprosiłeś Pana Boga, żeby był twoją ławą przysięgłych w tej rozmowie? Spory przeskok, skoro ostatnio mieliśmy tylko papierosa.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#8
10.01.2024, 13:28  ✶  

Życie wmawiało nieszczęśnikom doznającym go, że istnieją dwie drogi - albo jesteś naiwnym idealistą, albo pokonanym realistą. Optymizm i pesymizm kryły się przed prawdziwymi wartościami, wszak były jedynie barwnikami życia. Sztucznymi smakami. Wolisz, aby twoje cierpienie smakowało jak lukrecje czy może karmel? Jednak Esmé nie pozwalał sobie myśleć, że jest idealistą i zabraniał sobie stania się realistą. Zdecydowanie był za to naiwny, chociaż jego naiwność kryła się w skomplikowanych elementach jego chaotycznego charakteru. We wmawianiu sobie pewnych formułek. Czasem nie musiał sam siebie przekonywać, właściwie częściej naprawdę wierzył w coś, co dla innych byłoby bzdurą dla naiwniaków.

Jak zatem dążyć do ideałów, nie będąc idealistą? Jak nie stać się realistą, widząc jak niepasujące do rzeczywistości były ideały? Jak nie zostać pokonanym przez tę świadomość i jak nie zaślepiać się naiwnością, wierząc w dziurawe postulaty?

Absurdalne? Oczywiście. Niewykonalne? W żadnym wypadku. Oto przed oczyma Laurenta zasiadał wynik tych rozmyślań i jednocześnie odpowiedź na te pytania. Esmé. Dziękujący przypadkowym czynnikom, że został właśnie rzemieślnikiem, bo to rzemiosło nauczyło go pracy z materiałem. Dostosowania go do swoich potrzeb. To samo dało się zrobić z ideałami.

Jakże banalnie było wskazać palcem na kogoś i ocenić go z własnej perspektywy - jesteś idealistą. Albo nie, jesteś realistą. Nie, tak naprawdę jesteś naiwnym hipokrytą. Oh, a może tak naprawdę, naprawdę, jesteś ignorantem? Błogosławieni ci, którzy zrozumieli, że Prawda tkwi w tym, czego nie obejmuje kłamstwo. Najwięcej Prawdy słychać było w ciszy po wypowiedzianym kłamstwie. Albo w absolutnej ciszy, gdy żadne kłamstwo nie było wypowiadane. Prawdy o drugim człowieku nie dało się samemu wypowiedzieć. Nigdy. Żadne zaklęcie nie potrafiło przetłumaczyć zawiłości ludzkiego umysłu, który definiował czym była Prawda. Dziecko nauczone, że dwa plus dwa równa się pięć nie będzie kłamało, nawet gdy przystawi mu się broń do głowy i zapyta jeszcze raz - "jesteś pewien, że nie cztery?". Prawdę miał każdy własną, a część z niej tkwiła właśnie w milczeniu. W rzeczach, o których Esmé nie mówił. O wiele rzeczy nie podejrzewano go chociażby dlatego, że w kwestii mówienia nie miał oporów. Był w końcu tym nonszaltem, który nie dbał o opinię innych. Mówił to, co chciał. Kiedy chciał. W sposób jaki chciał. Aż abstrakcyjnym mogło się wydawać podejrzewanie go, że coś ukrywa.

A jednak.

Nie, nie groziła mu utrata wszystkiego, bo "wszystko" właściwie zawdzięczał samemu sobie. Zresztą jego "wszystko" oznaczało drobny majątek odłożony na czarną godzinę, stertę ubrań, Beksę i pracownię wraz z wyposażeniem. Pozornie. Miał też drugie "wszystko", które było mniej namacalne, lecz było znacznie ważniejsze. Tym wszystkim było poczucie własnej tożsamości, własnej przynależności do tego świata, a nie bycie... po prostu elementem, który powinien zostać usunięty. Niczym ząb, który nie stał w rzędzie, a naprostowanie go nie było możliwe. I nie było w ogóle takiej możliwości, bo w tym rzędzie brakowało już dla niego miejsca.

Jak długo można kochać Prawdę, gdy sama jego egzystencja była kłamstwem? Jak długo dało się wmawiać sobie, że żyje zgodnie z Prawdą, gdy tylko garść ludzi tak naprawdę ją znała? W dodatku grono to było niemile widziane przez samego Esmé. Musiał dostosować swoje ideały do życia które wiódł. Które musiał wieść, aby nie postradać zmysłów, ani nie puścić się tej jednej liny, zdającej się trzymać go przy życiu. Nawet jeżeli zaciskała się na szyi. Jego definicja życia w Prawdzie musiała być inna, bo przecież ideały nie istniały. I zdecydowanie nie istniały dla niego.

Musiał kłamać, ale tylko innych. Nigdy siebie. Z sobą mógł żyć w szczerości i właśnie w tym zakotwiczył swój ideał Prawdy - Prawdy wobec siebie. Bo tylko ona istniała. Tylko ona miała znaczenie i wpływała na nasze życie bezpośrednio. W tym momencie aż prosiło się wytknąć mu, że przecież nie musi. Nic nie musi. Jeżeli chce, to może przestać kłamać i oddać się ogólnopojętej Prawdzie. Wszystko jest jeżeli chce. Poniekąd.

Bo jak żyć Prawdą, gdy samemu było się Fałszem?

Syn nieistniejącej matki i nieistniejącego ojca - zmarłych w niewydarzonych wydarzeniach. Rowle z przypadku, z uwikłania, z przymusu. Pod groźbą wydziedziczenia. Utraty namiastki tożsamości, którą posiadał. Od najmłodszych lat wpajane mu było, że nie może mówić o swej prawdziwej matce, o swej prawdziwej rodzinie. Gdyby nie magia, to już dawno zapomniałby jak wyglądała, ale i tak zdążył zapomnieć jak brzmiała i jak ciepłe były jej ręce. O ojcu, z drugiej strony, chciał zapomnieć. Mimo że żył, to był mu bardziej odległy, niż zmarła mama. Nie musiał zapominać jak brzmiał, w końcu ich relacja nie istniała, nie rozmawiali ze sobą latami, długimi latami. Nie zapominał ciepłego dotyku jego rąk, bo nigdy nie traktował go jak syna i nigdy się na nich nie znalazł. Nigdy za swojej pamięci. Cisnęło się na usta pytanie - dlaczego? Zatem dlaczego nie porzucił bycia Rowle? Skoro Prawda była taka ważna, a "rodzina" tak abstrakcyjna.

To było wszystko co miał. Przynależność gdzieś i do kogoś. Miejsce na świecie. Mógł być indywidualistą, którym zresztą był, ale potrzebował swoistych korzeni, do których mógł wrócić mentalnie, gdy było ciężko. Każdy statek musiał kiedyś zawinąć do portu, by zebrać zapasy i wyruszyć w dalszy rejs. Takie momenty nie zdarzały się często, ale zdarzały się i wychowany w specyficznym otoczeniu Esmé nie wyobrażał sobie świata bez tej mentalnej poduszki. Że chociaż nikt go nie chce, chociaż na tym świecie nie miał nikogo, to przynależał do Rowle. I tego nie mógł mu nikt zarzucić. Niezależnie od Prawdy i Fałszu. Nie był bezpańskim psem na ulicy, który tylko przeszkadzał wszystkim dookoła. Chociaż zdecydowanie przeszkadzał własnej "rodzinie". Nawet jeżeli, to czuli przymus swoistego zadbania o niego. Wiedział, że może nie darzą go uczuciami, nie martwią się o niego, ale pomogą mu, gdy jego sytuacja będzie naprawdę fatalna. Wszystko tylko dlatego, że był Rowle. Wciąż był Rowle. Nie często potrzebował tego oparcia, ale jakże satysfakcjonującym była świadomość, że ta obrzydliwa struktura rodzin magicznych, która groziła mu wydziedziczeniem jednocześnie stanowiła dla niego siatkę bezpieczeństwa. Niczym zakładnik, który w każdej chwili mógł umrzeć, ale bez niego... cóż, kryjący się za nim ludzie byli wystawieni na atak. Ta sama broń która celowała w niego, celowała również w jego "rodzinę". Jedyny sposób, by nie zostać zupełnie pokonanym.

A zatem musiał kłamać. Musiał być realistą, aby móc żyć ideałami. Musiał być hipokrytą, aby móc stać się naiwnym. Bo na tym świecie nie było perfekcji i nie było uniwersalnych prawd. Nie było uniwersalnych metod. Każdy musiał stworzyć swoją własną. Niczym ze szczęściem, które nie było do zdobycia, a do stworzenia. Rzemieślnictwo w tym pomogło - masz materiały, a teraz z nich stwórz. Stwórz coś na swoją miarę, na swój krój. Płaszcz okrzyknięty idealnym nie będzie leżał perfekcyjnie na każdym.

- Jaka szkoda, że nikt nie zapytał konia czy chce być na tej wystawie i czy jego piękno zawsze musi odbijać się w oczach ludzi, dla których jest tylko chwilową atrakcją. - odparł Esmé tonem żartobliwym, jakby to wszystko było tylko jakąś ich dziwną gimnastyką umysłową, w której badali umysł zwierząt. Czarodziej nie kupował tej wizji świata, jaką przedstawiał mu Prewett. Nikt nigdy go nie przekona, że jego wartość była wyznaczana poprzez innych. Nikt. Nigdy.

Podążał wzrokiem za gestami Laurenta. Za jego ręką, która znalazła się na oparciu fotela, za jego nogą, która została założona na drugą nogę, za jego dłonią, która to muskała perłę, to łańcuszek. Zupełnie jakby wcale go nie słuchał, a jedynie obserwował. Ale musiał słuchać, inaczej nie uśmiechnąłby się nieznacznie, gdy zostało zadane mu pytanie, na które natychmiastowo nie odpowiedział. Wiele myśli i słów musiało najpierw wybrzmieć, bo pewne rzeczy się nie zmieniały - Esmé dalej lubił jak Prewett mówił co myślał. Swoistą świętością było to, że właśnie jemu przyszło słuchać tych myśli i z nimi obcować. Niczym stałby się pomazańcem bożym. Albo i nie, bo on nie został wybrany. Ta pozycja wymagała obopólnej zgody.

- Tak, wierzę w to. - mruknął, nawiązując kontakt wzrokowy z Laurentem. - Żywy dowód mam przed oczyma. - dodał, wpatrując się z powagą w przyjaciela. Nie miał zamiaru tłumaczyć, bo nie było czego - to trzeba było samemu zobaczyć. Spojrzeć na cechy podziwiane u innych i zastanowić się - dlaczego? Dlaczego byli tacy piękni? Dlaczego byli tacy wartościowi? Co pchnęło ich do tych zachowań, które teraz podziwialiśmy? Nie zawsze był to ból, ale często był to ból. Czasem czyste cierpienie z powodu wstydu porażki, czasami rozpacz z powodu straty, czasami drażliwe rozczarowanie wynikiem. Ból pewnego rodzaju. Niebieski miał przecież wiele odcieni, prawda?
- Wrażliwość to kamień ciągnący w dół i brzytwa raniąca skórę. Prawdziwie parszywa cecha. - zamknął oczy, pozwalając tym słowom rozpłynąć się w powietrzu i umyśle. Prychnął nagle. - Wrażliwość to kamień szlachetny, który przytłacza nas swą wartością. I tak jak brzytwa - nie służy do ranienia. - wciąż miał zamknięte oczy. - Noś ten kamień z dumą, bo jest piękną ozdobą, jakiej żaden jubiler nie dorówna. I naucz się z niej korzystać, by nie kierować jej w stronę własnej skóry. - otworzył nieśpiesznie oczy, uśmiechając się delikatnie. Doskonale rozumiał co Prewett miał na myśli i ciężko było się z nim nie zgodzić. Wrażliwość była cechą, która utrudniała egzystencję, która generowała często ból. Ale ta sama wrażliwość pozwalała zachwycić się naturalną złożonością pojedynczych płatków śniegu, drobnym gestem życzliwości, tęczą po wichurze. - Cechy to narzędzia, Laurent. Miej w sobie nieco więcej z rzemieślnika, a mniej z sabotażysty. - uśmiechnął się nieco szerzej, przenosząc wzrok na Dumę. Tak, nadal to stworzenie wywoływało w nim niepokój. Nawet kiedy leżało spokojnie na ziemi i z zaciekawieniem przyglądało się Beksie. Esmé nie uważał jednak tego niepokoju za coś złego. Wręcz przeciwnie. Dawno nie czuł tego czegoś, co przypominało mu, że nie chciał umierać, chociaż był na to gotów. Tego prostego zagrożenia, tej bezsilności wobec myśli, że gdyby tylko jarczuk zechciał, gdyby tylko coś mu odbiło, to Rowle nie miał szans przeżyć. Całe szczęście to uczucie było naturalne, zapisane gdzieś w genach Czarodzieja, wszak nawet na sekundę nie zwątpił w tresurę prawdopodobnie najlepszego tresera na świecie - Laurenta.

Gorycz i żal. Uczucia, wbrew pozorom, nie tak obce Esmé. Wciąż je odczuwał, od czasu do czasu, gdy rozkładał na czynniki pierwsze niektóre wydarzenia ze swojego życia. Głównie dwa, które zdefiniowały jego osobę - śmierć matki i rozstanie z ukochaną. I też niósł w sobie pragnienie. Też niósł je od lat. Pragnienie zwykłego szczęścia. I też zastanawiał się co prędzej zginie - on czy ono?

- Doskonale, bo nie zaoferowałem ci ani kawy, ani herbaty. Zatem oszczędź mi bajeczki i powiedz prawdę. - bajki były fikcją, która niosła za sobą morał. Spreparowaną historią, która miała pouczać. Nie to chciał słuchać z ust Laurenta, nie chciał by jego oczy były mydlone i nie chciał patetycznego, moralizującego zakończenia. Chciał zaznać prawdy i wyciągnąć z niej własne wnioski. Domyślał się, że Prewett nie miał zamiaru go kłamać, lecz była to swoista pułapka logiczna, w którą Rowle nie zamierzał wpaść. Nie zamierzał dać przyjacielowi pretekst, by nie podzielił się tą bogatą historią, ani nie zamierzał dać mu pretekst, by ubarwić historię. Za to jasno zaznaczył, że oczekuje szczerości. Tyle i tylko tyle.

Zaśmiał się całkiem wesoło, gdy został posądzony o traktowanie Laurenta jak dzieło sztuki. Teatralnie odwrócił wzrok, gładząc się palcami po brodzie i nawet zaczął nieudolnie gwizdać. Nieudolnie, bo taki był zamiar. Gdyby jakiś śmiałek zechciał go podsłuchiwać, to zdałby sobie sprawę, że rzemieślnik zaskakująco pięknie wygwizduje melodie, gdy jego pracownia jest pusta, a on sam robi coś, co nie zajmuje mu umysłu. Zazwyczaj były to autorskie melodie, będące niczym free jazzowy występ, wszak istniała tutaj jedynie improwizacja i zdecydowanie polirytmiczność.

Ale zaraz spoważniał, nie wracając oczyma do Laurenta. Przestał swe wygłupy, ale palce zostały na brodzie. Już jej nie gładził, by podkreślić że myśli o czymś innym. Teraz po prostu o czymś myślał, co często przejawiał zwężając swe spojrzenie, jakby chciał ograniczyć bodźce z zewnątrz, by umysł mógł pracować wydajniej.

- Bardziej artystą podczas pracy nad swym dziełem. - odparł, powracając myślami i oczyma do Laurenta. - Wielu lubi skupiać się na wynikach pracy, ale niewielu docenia sam proces. - dodał równie poważnym i spokojnym tonem, co wcześniejsze słowa. I jak zwykle - nie tłumaczył ich dalej. W przypadku Prewetta wiedział, że nie musi, że zostanie zrozumiany w ten lub inny sposób. Ten inny mógł być nawet bardziej wartościowy, niż ten, który był w założeniach Esmé.

Cieszyło go, że Laurent rozumie zabawę w relacje, że pojmuje iż nic nie było pewne, a żeby cokolwiek zyskać, należało zaryzykować. Zaryzykować siebie, postawić siebie jako zakład i zobaczyć jak wiele jest do ugrania, jak wiele do zyskania i stracenia. Chociaż w tym przypadku Rowle nie był rywalem, był jak bank, jak krupier przeciwko któremu się grało. Sam nic nie zyskiwał, nic też nie tracił. On tylko prowadził grę, w której to inni mogli spróbować swego szczęścia.

Aż podskoczył na fotelu, gdy bestia zaszczekała. Nerwowo chwycił za popielniczkę, by nie spadła na ziemię, bo naprawdę ją lubił. Chociaż niektórzy uważali barbarzyńskim stworzenie z czaszki tak uroczej istoty jak Tycigryfek akurat popielniczki. Na moment zapomniał o jarczuku, ale ten zdążył o sobie przypomnieć. Uśmiechnął się bardziej sam do siebie, kiwając głową na boki, rozbawiony nieco sobą, a nieco Prewettem, który z nonszalancją przystającą właścicielowi pracowni kaletniczej uspokoił iście piekielnego czworonoga. Było w tym coś fascynującego, czego Esmé nie chciał nazywać po prostu kontrastem, bo im dłużej o tym myślał, tym więcej czynników zdawało się być zaskakujących i nie pasujących do tego stwierdzenia. Nie znał się na magicznych zwierzętach, chociaż był Rowle, ale sporo spekulował na bazie strzępek informacji, które posiadał, a niektóre zmyślił i nawet o tym zapomniał. Podporządkowanie sobie dzikiej istoty wiązało się z hierarchią, w której należało postawić samego siebie nad ów stworzeniem i udowodnić to tak sobie, jak i jemu. Nigdy nie pomyślał, że Laurent nie jest charakterny, ale tę cechę dało się wyrażać na wiele różnych sposobów. Człowiek, który mało mówił o sobie, mało mówił co myślał, bo sobie na to nie pozwalał, który poniekąd obawiał się własnego odbicia w oczach innych był właśnie tym, który wytresował jarczuka - bestię, wobec której arogancki, nonszalancki rzemieślnik czuł respekt i niewytłumaczalny niepokój. Zwierzęciu nie dało się zamydlić oczu słówkami, półprawdami i kłamstwami. Albo było się tym, za kogo się podawało, albo nie. I to, że Duma był potulny jak baranek oznaczało, że Laurent nie był wcale takim Aniołkiem. Nie, bzdura, to stereotypowe ujęcie aniołów. Mógł być twardy, stanowczy, charakterny i być tym Aniołkiem, którego lubił widzieć w nim Esmé. Teraz zaczynał lubić widzieć w nim też przebłyski Diabła, a raczej cech, jakie były z nim utożsamiane. Szczególnie, gdy prezentował się tak zacnie w skórze. Tak... niewłaściwie. Ah, gdyby tylko był kobietą...

- Wybacz Laurent, nie bawiłem się nigdy lalkami. - odparł jakby zupełnie nie zrozumiał co miał Prewett na myśli. Zrobił to oczywiście specjalnie, uśmiechając się przy tym głupkowato. - Ale nie jesteś Kłamstwem. Nie musiałem cię rozbierać, laleczko, by to dostrzec. - dodał półgłosem, poważniejąc, a może po prostu nabierając beznamiętnego wyrazu. Zaciągnął się papierosem i przytrzymał dym w płucach nieco dłużej, wpatrując się w przyjaciela... jak w laleczkę właśnie. Zaraz jednak roześmiał się, całkiem wesoło i pokiwał dłonią z papierosem, chcąc czemuś zaprzeczyć.
- Nie, nie, przepraszam. - odezwał się, wydmuchując dym przy wypowiadaniu tych słów. Chwycił w palce popielniczkę i podniósł się z fotela, robiąc kilka nieśpiesznych kroków w stronę środka pracowni, w której się znajdowali. Beksa wciąż spoczywał na czubku głowy swego pana, walcząc z niesfornym kosmykiem włosów, który zaczepiał go. Chwytał go w swoją niegroźną paszczę i szarpał, jakby chciał zagryźć, ale koniec końców było to co najwyżej urocze zmaganie się. - To miejsce... - mruknął, będąc odwróconym plecami do Laurenta, rozłożył nawet ręce, jakby chciał pokazać jak obszerne jest "to miejsce". W gruncie rzeczy pracownia wcale nie była duża, a wydawała się tym mniejsza, że wypełniona była naprawdę gęsto wyrobami kaletniczymi, ale nie tylko. Westchnął, nie kontynuując słów, ale odwrócił się z zadowolonym uśmiechem. Wręcz teatralnie strzepał popiół do trzymanej w drugiej ręce popielniczki, wciąż przesuwając oczyma po "Skórze i Kościach". - To miejsce, Laurent, jest dla mnie wyjątkowe. Nigdzie nie czuję się tak, jak tutaj. Bóg... wiesz, Bóg raczej nie odpowiedziałby na moje prośby. Nie jestem najgrzeczniejszym chłopczykiem. Stety. - jego ciemne oczy wreszcie spoczęły znów na Laurencie. Przeszedł kilka kroków w bok, stawiając popielniczkę na blacie lady. - Bo widzisz, mój drogi, zbudowałem tutaj Raj. - wypowiedział te słowa z niezaprzeczalny rozsmakowaniem w nich, z nieskrywanym zadowoleniem i dumą. - I wyciągnąłem lekcję z cudzych błędów. Stworzyłem Raj dla siebie, a nie dla innych. - zadarł głowę do góry, wcisnął w usta papierosa, nabierając z niego już ostatki dymu i rozłożył ramiona na boki, by... zakręcić się w piruecie. Raz, drugi, trzeci. Wydmuchując przy tym dym, tworząc z niego w powietrzu spirale. Gwałtownie się zatrzymał, opuszczając głowę, z której nagle zsunął się Beksa, zrzucając na twarz Esmé kosmyki włosów, które niemal ukrywały jego oczy, pozostawiając na widoku głównie usta. Usta z których zaraz został wyciągnięty papieros. I nie, Smoczoognik nie uderzył o ziemię, a poderwał się do lotu nim zdążył w ogóle znaleźć się blisko podłogi, by zaraz pofrunąć bliżej drzwi wejściowych i tam krążyć pozornie bez celu. - Tutaj moja arogancja nie zna granic. Tutaj to ja czuję się Bogiem. Tutaj... ja jestem Bogiem. - czemu miał służyć ten ekscentryczny pokaz? Cholera wie, bo wywinięte w podejrzany uśmiech usta nie wypowiedziały ani słowa więcej. Zamiast tego Rowle odgarnął włosy z twarzy, pociągnął ostatniego bucha z papierosa i zgasił kiepa w popielniczce. Niech Laurent interpretuje to jak zechce. Niech powie teraz co zechce. Może właśnie miał swój moment z Bogiem w cztery oczy? Może po prostu go wyśmieje, bo Esmé za Raj uznał nieco śmierdzącą pracownię od strony Nokturnu. Może wyśmieje jego ego, które wybiło ponad skalę, a był... ot, rzemieślnikiem. Czystej krwi Czarodziejem, ale nie o tym prawił. O tym nigdy nie mówił.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#9
10.01.2024, 17:13  ✶  

Chłopiec, który nosił swoje nazwisko jak brzemię.

Czy może powinienem napisać - mężczyznę?

To była dobra bajka, chociaż wcale nie miała dobrych elementów. Wrzała, plątała się, bulgotała od jadowitych soków wyciśniętych z kłów kobry królewskiej i pływały w tej miksturze rzeczy, których identyfikować nawet nie chcieliśmy. Ale były. Odwracasz wzrok, czy na nie spoglądasz, identyfikujesz je, czy dajesz sobie wmówić, że to po prostu marchewka, tylko przypomina kosteczki tycigryfka (bo czaszkę przypalano regularnie popiołem) - nie ma to w zasadzie znaczenia. A jednak człowiek nie mógł uwierzyć, że jeśli nazwiesz różę gównem to będzie pachniała tak samo. Ania z Zielonego Wzgórza w to nie uwierzyła. Laurent też nie wierzył, że dwa plus dwa przestanie być cztery, nawet jeśli dziecko będzie źle nauczone. Ono nadal będzie kłamać z prostej przyczyny - ponieważ zostało okłamane. Kłamstwo przekazywane z ust do ust zmieniało rzeczywistość. Zamieniało piękny zapach róży w odór. Zmieniało matematykę, nad którą głowiło się tyle mądrych głów, że Laurent mógłby się tylko im kłaniać i ich podziwiać, ale nie miał na to czasu. Był zbyt zajęty wpatrywaniem się w zieloną breję, którą wspólnie nazwali tutaj swoim życiem. Swoimi prawdami i kłamstwami, które bawiły się nimi jak Beksa bawił się kosmykiem włosów. Szkoda? Nie było żadnej. Tylko nikt nie chciał sięgnąć po chochlę i spróbować tego, co znajduje się we wnętrzu. Była taka myśl, że jeśli ktoś już miałby to będzie to właśnie Esme - ten chłopiec, o którym miała być nasza opowieść. Nie Ania, tylko Esme. Nie z Zielonego Wzgórza tylko ze Skóry i Kości. Jeszcze zaglądało tu słońce, bo dym Nokturnu tylko snuł się między nogami i cierpliwie czekał na przekroczenie granicy, żeby pochłonąć nieboszczyków chodzących między żywymi. Tak, ten chłopiec był zdecydowanie bardziej odważny! Nieprzewidywalny, szalony! To on chciał doświadczać, przecinać swoją ułudną breję doznań czymś nowym, żeby móc sobie powiedzieć: oj tak, z całą pewnością jeszcze żyję. To jeszcze nie egzystencja. To po prostu powolne wymieranie. Nikt nam nie obiecał, że Apokalipsa będzie dniem, gdzie meteoryt spadnie z nieba, posłaniec Bestii i jej Dziewicy. Bóg tworzył świat siedem dni, bo siódmego odpoczywał, a na naszym świecie przyszło minąć nam miliony lat, nim wszystko zostało ukształtowane. Ironiczne. Potem mówili nam, że czas wcale nie był jednostką względną. Kto miał rację i kto kłamał? Równie ironiczne było to, że koniec końców nikt nie sięgał po łyżkę. Łatwo zapomnieć, że w tej grze nie było zero-jedynkowości. Esme by na to nie pozwolił. Możesz zanurzyć paluszek. Możesz polizać brzeg kociołka. Możesz zanurzyć dłoń i dać się z niej napić drugiej stronie, albo przynieść szczura, żeby zobaczyć, jak zareaguje na tę magię. Możesz tak wiele, tak niewiele cię ogranicza, że choć wydawałoby się, że Esme gotów był pierwszy spróbować to Laurent jednocześnie byłby niemal zawiedziony, gdyby to zrobił tak po prostu. Napicie się oznaczałoby jednocześnie zakończenie doznań. Postawienie kropki na końcu tej historii. Powiedzenie, że to była dobra zabawa, ale czy naprawdę musimy do niej cokolwiek więcej dokładać? Byłby zawiedziony tak samo jak na reakcję, którą otrzymał, kiedy to jakże cichutkie i gorące jednocześnie pragnienie jego serca wysmyknęło się z jego ust i przyszło mu spotkać się z jeszcze bardziej cichą ścianą. Zimną ścianą. Rzucona piłeczka, która rozbijała się w srebrzysty pył tysiąca szklanych drobin.

Metka na krańcu koszuli "Rowle" powiewała smętnie. Ale chyba kawałek pyłu na niej osiadł.

Ta produkcja była bardzo limitowana. Jednorazowa wręcz. Trafiło się ślepej kurze ziarno - tak byś to określił patrząc na Esme. Trafiło się, bo to było ziarno, które tworzyło plony, ale nie bało się chwastów. Uważało chwasty również za kwiaty. Prawie jak ideał kręgu życia, któremu człowiek chciał uparcie przeszkadzać, w toczeniu do przodu niby wiecznego, a jednak ciągle ulegającego przemianom świata fauny i flory. Zasady były niezmienne. Tylko otoczenie się zmieniało. Dla natury nie miało znaczenia, czy jej ściółka zostanie zasilona truchłem pteranodona czy wiewiórki, którą nakarmił człowiek żołędziem dwie godziny temu. Byłeś więc ślepy, ale ta ślepota wzroczna oddawała tyle innych doświadczeń... ten zapach. Zapach, jaki nosił na skórze i jakim przesiąknięte było jego ubranie. Smród. Fajek, palonego tytoniu. Osiadał mu na włosach, wsiąkał w materiał. Nie lubiłeś tego zapachu, bo przecież wgryzał się w nozdrza. Myślałeś - może ten, w którym się zakochałem, rzuciłby palenie? Tak, klasyczne myślenie. A potem była myśl - a może paliłbym z nim i nie przeszkadzałoby mu tak bardzo? Bardziej realne. Przyszłość miała przynieść ze sobą pytanie, czy uważał się za decyzyjnego, zdecydowanego mężczyznę. Miała też mieć odpowiedź na twoich własnych ustach, że może powinieneś - ale tak nie uważałeś. Miękkość. Kolejne doznanie, które ze sobą przychodziło, bo przecież dotyk był czymś, co najbardziej pobudzało i przypominało, że jest jeszcze życie na tym świecie różniące się od lunatyków, jakich mijasz na ulicy i którzy pewnie też odwiedzają to miejsce. Dzisiaj lunatyków nie było. Jak w sprzeczności do własnego uznania - wstałbyś, przekręcił tabliczkę na "zamknięte" i podyktował własny warunek tego miejsca tylko po to, żeby w tej bezczelności posiadać tego człowieka na wyłączność. Doznawać tej niewulgarnej pornografii słownej, uczuciowej i mentalnej. Liczyć na to, że poczujesz jeszcze drażniący zapach jego skóry i ubrań. Że wypali jeszcze ze dwa papierosy, a może nawet trzecim poczęstuje. Że to wszystko zbuduje wam zamek z piasku, bo nawet jak zmyją go fale to melancholia i żal za nim zbuduje własne wspomnienie. Wspólne wspomnienie. Więc wstajesz. Ten taniec nie jest przecież tak szkaradny, żeby musieć się przed nim kryć, ale jest też obopólną częścią wydarzeń. Koszty przedsięwzięcia? To nie mamona rządziła tym miejscem w danej chwili, choć Mamon mógłby prosić o coś więcej niż tylko galeony. Duma burczy niezadowolony, podnosi się, żeby zejść z butów i przesuwa się parę kroków na bok. Opada ciężko znów na ziemię, ale okręca się. Musi widzieć Esme. Nie ma w basiorze strachu przed nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Nie ma w nim żadnego strachu, który kazałby mu odwrócić przy tym kontakcie ślepia. Są ciągle otworzone, uważne. Czujne. Patrzą. Co zrobi? Skoczy kiedyś? Rzuci się? Rozerwie tętnicę, zanim wyciągnięta zostanie różdżka? Natura człowieka kazała się bać, a natura jarczuka kazała budować podniecające oczekiwanie, żeby ta wystraszona zwierzyna zaczęła uciekać. To pobudzało właśnie instynkt. Strach. Ucieczka. Adrenalina. Nic się jednak nie działo, bo przecież pierwotność tego strachu nie przenikała na tyle, żeby stawiać włoski na karku Esme czy kazać uciekać... prawda?

- Na całe szczęście są takie osoby, przed którymi chce się być najpiękniejszą wersją siebie... takie osoby, które w taki miły sposób pogładzą po szyi, by to piękno docenić. - Wyjrzałeś przez okno pracowni na uliczkę. Nie było widać zbyt wielu przechodniów - to była już ta część świata, w której ludzie pojawiali się rzadziej, jeśli nie szukali dróg prowadzących do ciemniejszej strony miasta. Jego dłoń sięgnęła do tabliczki i obróciła ją na drugą stronę. Stronę zamknięte. Esme był teraz zajęty. Nie miał czasu. A przynajmniej Laurent nie chciał mu dawać tego czasu. Niech się skupi, wysili, będzie - dla niego. W egoistycznym pragnieniu i potrzebie skupienia. W diabelskim pakcie zawartym tego wieczoru, gdy siedzieli nad wiwisekcją zwłok, które rozkwitały jak Eden. Twój Raj - Mój Raj. Najpiękniejszy z tego wszystkiego był myślnik. W końcu to on spotykał te dwa Raje pośrodku.

Obrócił się powoli w kierunku Esme, półprofilem do niego. Tak, właśnie tak. Uważaj, bo ja też bardzo uważam. Niepotrzebne nam są rozproszenia i jednocześnie najbardziej potrzebne są właśnie one. Ta mikstura - no kto ją pierwszy wypije? Albo co jeszcze będzie do niej dołożone? To miejsce - ile jeszcze dziwnych sekretów i zakamarków tu ukryłeś? Jak wiele zmieniło się na półkach, ile zleceń naruszyło skórę twoich dłoni? Cały ty. A Beksa - jaki zwierzak, taki właściciel - znał własne prawa i własne prawdy.

- Czy to nie jest domena sadyzmu? Widzieć piękno tam, gdzie pojawia się zniszczenie? - Było w tym coś patologicznego, ale ból, o ile Laurent go nie lubił, nie zawsze równał się ze zniszczeniem. Obdarte ciuchy fizycznie nie bolały. Nie bolała zdarta tapeta ze ścian. Nie bolały potargane włosy ani niedopiłowane paznokcie. A jednak to wszystko tworzyło otoczenie i zniszczenie człowieka. Jego upadek i odejście od śliczniutkiego światełka z plebanii, do której zostałeś zaproszony na herbatę. - Kiedy stłuczesz wazę przestaje być piękna. Kiedy ją podniesiesz i skleisz złotem staje się piękniejsza, niż była. Sztuką. Dowodem na to, że możesz stać się piękniejszy, choć cię połamano. - Czy do rzemieślnika przemawiały takie metafory? Widział i słyszał o tym w Chinach, które miał okazję odwiedzić. Szalony kraj. Ale ta nauka, którą stamtąd wyniósł, była w istocie cenna i piękna. Gdyby mógł przeciągnąłby złoto przez swoje żyły i podziwiać z westchnieniem satysfakcji. W tym próżnym umiłowaniem do tego, co świeciło.

Człowiek imieniem Rowle, który z taką pasją krążył po głowie Laurenta figurantem szaleńca, co wcale nie oszalał, prezentował sobą mądrość. Pokazywał się ze stron, które zadziwiały, szokowały - i które łapały za serce, zaciskały się na nim i błagalnie prosiły o więcej. Czym sobie na to zasłużył? Nie wiedział. Nie próbował nawet zgadywać, choć było to dla niego nienaturalne i ten stan był zapewne tylko jałowo-chwilowy. Za bardzo szumiał Esme w jego głowie i jak topole na wietrze - szumiały jego słowa. Chciał je spijać jak szampana, skoro już na samym początku Rowle postanowił go upić swoim dotykiem. Lekkie zaskoczenie pojawiło się na jego twarzy, ale zamknięte oczy drugiej strony nie pozwalały tego dojrzeć. Chwila ciszy mówiła sama za siebie. No bo - po co pośpiech, dokąd pośpiech? Już to wiedział, już to czuł - robił kroki tak, jak było mu wygodnie. Esme go do tego przekonał, że warto. Szukał przez to tak nagrody za swoje czyny, jak i przygany. Szukał pochwały i prezentów i szukał też... samego siebie. Ta nauka była dydaktycznie wypchana wartościami dla jego duszy. Nie miał pędzla, nie potrafił pisać wierszy, nie potrafił rzeźbić. Nie potrafił niczego z tego, a tu i teraz czuł się jak wyzwolony artysta, któremu wolno wszystko. Myślnik między dwoma Rajami.

- Wątpię. - To nie było "wątpię", które w swojej twardości miało za zadanie podważyć wypowiedziane słowa. Nie, nie było tym, a było celowo wybrzmianym słowem, które miało swoją kontynuację w wywodzie. Laurent wypowiedział je po to, żeby zobaczyć, reakcję Esme. Chciał zwrotu. Chciał oddania. - Ciągle i nieustannie poddaję pod wątpliwość słowa, które słyszę, a które suną komplementem i dobrą wiarą w moją stronę. "Mówią to szczerze" - mówię sobie. Tak, mówią to szczerze, więc dlaczego nie wierzę? To dość prosty mechanizm. Rozumiem go. To nie tak, że nie wierzę im, ja po prostu nie wierzę sobie samemu. - Jego tragizm pisany był tym, że to zrozumienie wcale nie pomagało mu sobie z tym poradzić. To było, kisło i zbierało sterty tego zgniłego mięsa na stosach. - A potem spotykamy się, mówisz do mnie i nie słyszę tej nędznej próby przekonana "mówi to szczerze". Niczego nie słyszę. Kwiaty gniją i więdną bez światła, zamykają płatki nocą. Uważasz, że jesteś osobą, która pomogłaby róży zakwitnąć? Nie stworzyć ją. Nie wyrzeźbić. Nie wykuć. Zakwitnąć. Bez mocy patrzeć, jak choruje, jak obsiada ją robactwo, nie mogąc na to wpłynąć. Mogąc tylko pomóc jej zakwitnąć. - Bo tak się czuł. Esme wypełniał go czymś, czego potrzebował, czego nie rozumiał, ale co sprawiało, że nowe powietrze napełniało jego płuca. I nagle nawet swąd papierosów, którego nie lubił, nie był taki zły. - Wiesz, gdzie bym się spełnił? Nie w roli rzemieślnika. Spełniłbym się w roli osoby, która mogłaby temu rzemieślnikowi podawać dłuto i stawać przed nim, żeby być jego Różą. - Tak, to była jego próżność, bo przecież każdy miał swoje ciemne strony, a Laurent miał ich bardzo dużo. Tylko nie obnażał ich, bo przecież jakby mógł? Wtedy nie potrafiłby siebie nazwać Kłamstwem. Wtedy może właśnie byłby szczęśliwy? A może byłby nieszczęśliwy jeszcze bardziej, odbijając się od ludzi jak tamta szklanka kuleczka od jednego muru. I to tylko dlatego, że coś zostało źle zrozumiane.

- Niektóre miłości nigdy nie przemijają. - Uśmiechnął się, odbijając wzrokiem od Esme w bok, kiedy ten powiedział o tym, by zmienić bajkę na prawdziwą historię. Tak, bajki zawsze były przekolorowane. Na końcu nich był morał. Laurent lubił bajki. Lubił się nimi otaczać, bo były jak kokon, który pozwalał mu regenerować te skrzydła, zanim budził się czasem w nieswojej rzeczywistości. Przez moment trzymał zamyślony wzrok na ścianie z narzędziami, z których nie rozpoznawał prawie niczego prócz podstawowych i oczywistych młotków, różnego wielkości dłut, jakiegoś śrubokrętu. Wszystko to, co mogła zrobić magia, a co było nietrwałe na tyle, żeby szukać rzemieślników. - Słyszę zew Morza. Jej gniew, jej westchnienia, jej gorączki i jej miłostki. Szepcze, choć nie ma języka. To prawdziwa poezja. Czasem ta poezja zmienia się w prawdziwe wezwanie. - Odbił myślami od wspomnień Perły Morza, tak i odbił wzrokiem z powrotem na twarz Esme. - Być może czytałeś w gazetach o przeklętym statku, który co jakiś czas pojawiał się u wybrzeży. Miałem okazję go odwiedzić, prowadzony tym wezwaniem. Nieumarli, obscurus, potężny poltergeist... - Laurent uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem, trochę z niedowierzaniem, jakby fakty tego doświadczenia przeskakiwały jego głowę jednym susem i wcale doznania z tamtego miejsca go nie dotykały. One były za ścianą. Za tymi drzwiami z napisem "zamknięte". - Statek naprawdę był przeklęty. Na miejscu pojawili się aurorzy i brygadziści, ponieważ sporo osób zaginęło w tamtym miejscu. To stamtąd mam tę bliznę. - Ta, która dyktowała o przecięciu linii życia. I nie tylko tą. Bo na nodze miał świeżo zagojoną bliznę po pazurach inferiusa. - Wmówiłem ludziom, że aby się stamtąd wydostać - muszą umrzeć. Zrobiłem to. Namówiłem czarodziei na to, żeby popełnili samobójstwo. - Laurent mówił to bardzo spokojnym tonem, choć uśmiech trochę zniknął mu z warg. Bo waga tych słów do niego docierała, choć nie było to wdarcie się do jego rzeczywistości na tyle mocne, żeby go zniszczyć. - A potem poprowadziłem ich przez ten statek upierając się, że wiem, co może zniszczyć klątwę. Przez tego poltergeista, pod którym leżeli nasi nieprzytomni przyjaciele. Przez te trupy. Przez obscurusa. Ludzie, którzy popełnili za moim słowem samobójstwo, poszli za mną w głąb tego statku, bo im powiedziałem, że "słyszę głosy w mojej głowie". Wyobrażasz to sobie? - Uśmiech znów wrócił na jego wargi i nawet słychać było śmiech w jego słowach, gdy już pytał o to wyobrażenie. Niedowierzanie zaświeciło w jego oczach. Jakby sam naprawdę nie wierzył w historię, którą przekazuje. - Klątwa została złamana. Szczęśliwe zakończenie zostało wpisane na karty historii. I nawet ona, mimo że nie jest bajką, ma swój morał. - Jaki? Tak prawdę mówiąc Laurent wcale nie ubrał go w słowa. A Esme? Potrafił to ubrać? Bo blondyn był bardzo ciekaw. Tak samo jak tego, co on na to wszystko.

Zaśmiał się cicho, przymykając oczy, kiedy Esme zrobił ten piękny pokaz. Bardzo SUBTELNY, och tak. Bardzo przerysowany.

- Róża i kwitnięcie. - Nawrócił do tego, co mówił, po słowach Esme o artyście doceniającym proces. Tak, tak mu się to skojarzyło. I to mu się podobało jeszcze bardziej niż samo bycie dziełem sztuki. Tak, pakuj tę miłość, to umiłowanie. Wyskrob wszystko, co się da, skoro już odnalazłeś piękno nawet w brzydocie. Jeśli wrażliwość była diamentem - równie ostrym, co brzytwa. Tylko że brzytwa przecież nie musiała sprawiać bólu ani do bólu służyć. Mogła... ratować życie. Otworzyć brzuch, by przeprowadzić operacje, która pozwoli bólu uniknąć i która pozwoli dalej żyć. - Czemu więc nie tworzyć naprawdę? Malować, pisać. Zostawić wszystko, czego się dokonało i, och, śpiewać. Wiesz, jak bardzo kocham śpiewać? - Przechylił głowę spoglądając na Esme. Ciągle stał w tym momencie w tym samym punkcie przy drzwiach. Prawie jakby to on był tym psem, co pilnuje, żeby nikt nie wszedł do domu jego pana. Ogar. Cerber Hadesa. Nie? Anioł Pański. Przecież Michael w swej anielskości dzierżył najbardziej niebezpieczną broń, której bało się nawet Piekło.

- I nie zamierasz spróbować? Jestem prawie zawiedziony. - Przecież to, co nowe, powinno zostać sprawdzone i przebadane. W jakikolwiek sposób. Jak podjęta rękawica. A może nie? Może czasami powinno się powiedzieć stop? Basta? Niebieskie oczy błysnęły czymś ciepłym, co odnalazło odbicie w uśmiechu. Laleczko. - Ciągle nie mogę tego odżałować, ale gdybym się pogodził z tym, że nigdy nie będę mógł ci ulec, chyba byłbym zbyt nieszczęśliwy. - Nie było się czego wstydzić, a przynajmniej nie własnego ciała. Jeśli były przecież dwie rzeczy, których Laurent był pewien, to tego, że ciałem może się chwalić. Drugą rzeczą było to, że był pewien swoich zdolności w kontakcie ze zwierzętami. Lecz rzeczywiście - to, żeby móc dać się pociągnąć Esme było ciągle tlącą się potrzebą w nim drzemiącą. Gaszenie tego... nie wydawało mu się przyjemne. Jawiło się jak pozwolenie na to, żeby świeca się wypalił całkowicie. Zgasła. I pozwoliła, żeby więcej mroku wkradło się do świata. - Nie jestem tylko przed tobą, Esme Rowle. Bo pozwalając mi na to uczysz mnie oddychać. - A przecież to było takie trywialne zajęcie - nawet dziecko, które dopiero wyszło z łona matki potrafiło oddychać. Może trochę płakało, bo bolały pierwsze wdechy, ale potrafiło. On musiał być tego uczony. Problem tego wszystkiego tkwił w tym, że im dalej ta znajomość brnęła, tym Laurent chciał być bliżej, a to wydawało mu się bardzo niebezpieczne. Zawsze mu się takim wydawało. Więc co się stanie, jeśli tego "bliżej" będzie już ponad czarkę i uroni się pierwsza kropelka?

Spojrzał, jak Esme wstaje i ze swoją przezabawną koroną na głowie w postaci Beksy przechadza się po swoim królestwie. Król bez poddanych, król bez berła, ale przynajmniej - Król z Aniołem. Pokaż mi. Rozłożył ręce, jak Ikar w promieniach słońca. To nie będzie lot. To nie będzie skok w przepaść. On przyćmiewał słońce i rzucał cień na świat, bo tu i teraz Sol nie stawiała mu żadnych wyzwań. Była ledwo gwiazdką na niebie, a on był tu i teraz. U siebie. Z całą mocą - u siebie.

- Nic dziwnego więc, że poczułem boskość. - Laurent zrobił dwa kroki w kierunku fotela, ale zarazem były to dwa kroki bliżej Esme, z którego oczu nie spuszczał. Zrobił tylko większy krok nad samym jarczukiem, który był tym w ogóle nieprzejęty. - Stety. - Potwierdził z lekkim rozbawieniem, które bardzo gładko przeszło w dużą dozę zadowolenia, kiedy powłóczystym spojrzeniem śledził te drobne zmiany na mimice Esme, gdy kontynuował o Raju. Laurent podszedł szybszym krokiem do Esme i złapał go w piruecie prawie tak, jakby go zapraszał do tańca. Jakby ten piruet był po prostu puszczoną rolą dla jednej sekundy. Że to tylko moment, bo zaraz rama pojawi się znowu i krok walca zostanie pociągnięty. Ale tak, jak go złapał, żeby spojrzeć w te piękne, ciemne oczy, tak go puścił. - I tak, pomiędzy nami, dobry Boże, jest Ziemia. - Zrobił półkroczek w tył, teraz unosząc ramiona, jakby to on chciał ten świat zaprezentować. - Jak to dobrze, że jesteś Bogiem, który nie nakazuje pacierza zmawiać pod ścianą ani nie namaszcza wodą świętą skroni wchodzących. - Cofał się kolejne kroki, ten pierwszy, trzeci. W czwartym znowu był przy stoliku. - Dzisiaj więc to ty wpuściłeś Węża do Raju. Znów - jaka szkoda, że w tym Raju nie zasadziłeś jabłoni. Ale to może kolejna nauka. Za dużo osób jest gotowa zerwać jabłko. - Za moim drobnymi namowami. Ale tutaj, wiesz, to ja bym je zerwał. Gdybyś tylko mi pozwolił.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#10
14.02.2024, 21:20  ✶  

I choćbym był Bogiem, którym nie jestem
Będę dla świata odległym szelestem.


A zatem niewinne dziecko by zginęło. Drżyjcie, ludzie, oto Idea.

Wiele zależało od natury. Ta jarczuka może i kazała budować mu napięcie, naciskając na wszystkich dookoła równomiernie, czekając aż ktoś się wykruszy i z bycia nikim stanie się kimś więcej - ofiarą. Mechanizm, który musiał działać, bo przecież uwarunkowały go lata ewolucji, a ona przecież nie mogła się mylić, prawda? I nie myliła się. Mechanizm działał w dziesięciu na dziewięć przypadków. Wystarczyła większość, by coś stało się normą, by coś stało się czymś, co będzie oczekiwane od pozostałej reszty. Nawet jeżeli różnica była mniejsza, znacznie mniejsza. Ironicznie działało to równie często na korzyść, co na niekorzyść.

Ewolucja uwarunkowała także mechanizmy obronne, nie tylko te stworzone do ataku. Natura Dumy była zarówno mieczem jak i tarczą. Nie, mieczem i przypomnieniem o mieczu. Muskaniem rękojeści palcami, jakby nie mogąc się doczekać, by z niego skorzystać. Tym entuzjazmem do wyciągnięcia go. Czymś, co ma odstraszać, a nie chronić per se.

Odstraszały też jaskrawe barwy żab czy syczenie węża. Odstraszały obrzydliwe zapachy u roślin i kolce. Ale tutaj, do tego porównania, najlepiej nadawały się papryczki chili. Jedzenie, które miało odstraszać od zjedzenia swym zadającym ból "smakiem", pozbawiając je jakiejkolwiek przydatności. A jednak drobny ułamek społeczeństwa pokochał to cierpienie, uznał je za niezwykle satysfakcjonujące, mimo tego że wcale nie byli na nie odporne. Natura działała, ale mechanizm? Nie. Co więcej, ludzie zaczęli pomagać roślinie w rozwoju tego, co miało ich odstraszyć, by zadać sobie jeszcze więcej bólu i tym samym osiągnąć jeszcze więcej satysfakcji. Tutaj pojawiał się masochizm, o który nie chciał się posądzać Esmé. Tak daleko jeszcze przecież nie zaszedł. A jednak, niczym dziecko zbliżające rękę do ognia, pochłaniał przestrogę, którą emanował czworonóg.

Napięcie było wyczuwalne tak samo, jak jarczuk mógł wyczuć woń strachu oraz niepokoju, jaka dobiegała jego nozdrza ze strony rzemieślnika. Aczkolwiek nie uciekał. Nie był nawet temu bliski. Czułby się zawiedziony stworzeniem, gdyby nie wywoływało w nim właśnie takich emocji, właśnie tego dyskomfortu, który teraz z miłym zaskoczeniem odczuwał. Bo przecież i Duma mógł być narzędziem. Wszystko mogło być narzędziem, gdy rzemieślnik tego chciał. Nie ten konkretny, każdy, ale ten konkretny zdecydowanie tego chciał. I bardzo lubił korzystać z wszystkiego wokół, by tworzyć. Siebie, innych, otoczenie. Czworonóg, jak i jego właściciel, mógł być święcie przekonany, że wykonuje swoją robotę - straszy, wybija z głowy durnowate pomysły, ale też wywołuje presję, by sprowokować. Ale co gdyby znalazł się ktoś, kto chciałby przestraszyć się bardziej? Wpaść na jeszcze głupsze pomysły? Zostać przytłoczonym jeszcze większą presją? Kto czułby to i prosił o więcej, ale tylko po to, by czuć. Bo natura tkwiła w każdym. Była fundamentami świadomości, ale i podświadomości. Niezmienna. Naturalnie Esmé się bał. Świadomie się z tego cieszył. Podświadomie tego potrzebował. Nie było mowy o ucieczce. Chciał tylko przesuwać opuszkiem po ostrzu tego miecza. Jego palce były spracowane, pełne odcisków. Nie tak łatwo było je zranić.

Rowle, jeszcze siedząc wygodnie w fotelu, obserwował Laurenta najpierw nieco niedbale, jakby był bardziej zjawiskiem do poczucia, niż do ujrzenia, ale to zaraz się zmieniło. Z każdym kolejnym krokiem do drzwi, Prewett wyostrzał się w ciemnym spojrzeniu, aż w końcu stał się swoistym celem. Tak, jakby między nim, a rzemieślnikiem istniał tunel i nic dookoła. Było to zupełnie nielogiczne i absurdalne, ale pierwszą myślą Czarodzieja było podejrzenie, że jego perełka chcę znaleźć się znów wśród świń. Że chce po prostu wyjść, przerywając tę rozmowę tu i teraz - nim na dobre się zaczęła. Świadomy strach? Podświadomy szept? Naturalne uwarunkowanie? Bez znaczenia.

Ale jak to? Znaczenie mógł mieć nawet kurz, który zdecydowanie bardziej upodobał sobie stronę "zamknięte" na obracanej tabliczce, a z jakiegoś powodu praktycznie go nie było na stronie "otwarte". I tak, nawet kurz tutaj miał znaczenie, bo wskazywał na prosty fakt - Esmé jej nie obracał. Jego pracownia tkwiła jako wiecznie otwarta. Dlaczego miałby obracać tę tabliczkę? Czemu miało to służyć? Większość swojego czasu spędzał właśnie tutaj, w pracowni, będąc na widoku tak, jak i towar, który był na sprzedaż. Jego obecność była bardziej widoczna, niż durna tabliczka. Jeżeli jednak go nie było, to... ktoś odbił się od zamkniętych drzwi. Obrócona tabliczka nie zmieniała tego, że Rowle nie było. Wszystko różniło się jedynie drobną chwilą, w której ktoś przez moment ma nadzieję, by zaraz ją stracić. Ale to nie obchodziło Czarodzieja. Jego klientelę stanowili głównie ci sami ludzie, wracający po kolejne zamówienie. Oni doskonale wiedzieli, że Skóra i Kości mogą być otwarte kiedykolwiek. Niezależnie od dnia i godziny. Niezależnie od warunków pogodowych, od sytuacji na świecie, od niczego. Esmé mógł być i jedynym sposobem, aby się przekonać, było pokładanie w tym nadziei. Zaryzykowanie. Tak prozaiczna sprawa, z której mężczyzna czerpał jakieś okruchy satysfakcji. W jego sytuacji nawet one były niezbędne. Wszystkie bodźce jakie ugrał były na wagę złota.

Pozwolił mu obrócić tę tabliczkę. Tak, pozwolił, bo Laurent mógł czuć się, jakby tego nie potrzebował, ale nic tutaj, wewnątrz tej pracowni, nie działo się bez przyzwolenia Esmé. Inna sprawa, że nawet nie przyszło mu do głowy zabraniać Prewettowi czegokolwiek. Nieważne jak zuchwały byłby to czyn, tak on mógł go popełnić. Popełnić, by Rowle mógł wyciągnąć konsekwencje. Popełnić, by móc się przekonać do czego doprowadzi. Ceny były wszędzie, chociaż... chociaż tak naprawdę nie. Tak naprawdę należało się przekonać jakie były. Tak samo jak żaden ze sprzedawanych przedmiotów nie miał jej opisanej, a należało o to zapytać właściciela pracowni kaletniczej, który, mógłbyś przysiąc, wymyślał je na nowo za każdym razem. I wedle humorku - różniły się bardziej i mniej drastycznie. Laurent właśnie miał poznać cenę swojej decyzji.

Ale czy ceną można uznać aprobatę? Bardzo mało rzeczy, wykluczając rzemiosło, przynosiło satysfakcję Esmé. Jeszcze mniej ludzi przynosiło mu satysfakcję. Jednak teraz, gdy obserwował jak Prewett zbliża się do drzwi i obraca tabliczkę, to poczuł satysfakcję. Tak, na to liczył. Tego od niego oczekiwał od zawsze. Aż rozsiadł się wygodniej, dając tym samym znać, że cokolwiek ma się tutaj wydarzyć, to jest to zdecydowanie mile widziane. To samo wyrażały jego usta, wywinięte w zaskakująco wyrazisty uśmieszek dumy. Z niego? Z siebie? Na pewno nie z Dumy. Laurent osiągnął swoje, ciemne spojrzenie rzemieślnika wydawało się przyklejone do niego, pokładając cały swój ciężar na drobnym, delikatnym ciele poznaczonym bliznami. Cena tego osiągnięcia właśnie miała o sobie przypominać tak, jak metaliczny smak w ustach przypominał o krwi. Rowle wcześniej był skupiony bardziej umysłem nie tyle na blondynie, co na wszelkich tematach otaczających go. Teraz skupiał i umysł, i spojrzenie na nim.

No, Laurent, tańcz. I wybacz, że mój wzrok uciekał, gdy z gracją stawiałeś pierwsze kroki.

Ta czujność mogła konkurować z tą, jaką odznaczał się jarczuk. Może gęba Czarodzieja nie jeżyła się ostrymi jak brzytwa zębami, może nie wzbudzał strachu, niepokoju, presji. Ale tak czy siak był czujny. Ta czujność przypominała, że teraz każdy błąd będzie widoczny bardziej. I każdy popis będzie oklaskiwany mocniej. Czy mimo tego Laurent będzie w stanie tańczyć swoje? Czy będzie w tym swoboda, czy ucieknie do znanych, aktorskich zachowań, które mogłyby zamaskować jego potknięcia przed wszystkimi, ale nie przed Esmé. Nie przed człowiekiem, który pokazał mu jak tańczyć to, co grało w duszy. I Rowle, obrzydliwie arogancko, był tego świadom.

Uśmiechnął się dosłownie na moment. Na tak krótki moment, że gdy Prewett mrugnął, to grymas ten wydawał się jedynie przywidzeniem. Jakby widział go wtedy, gdy powieki były zamknięte, może bardziej pobudzając umysł do myśli, że rzemieślnik się uśmiechnął, niż że w rzeczywistości tak było.

- Nie. - odparł stanowczo na pytanie niezależnie czy oczekiwano od niego odpowiedzi. Oczekiwania innych nigdy nie miały dla niego znaczenia. - Domeną sadyzmu byłoby, gdybym się skrycie ucieszył na wieść o twoim cierpieniu. - podczas tej wypowiedzi, wybrzmiałej tonem pełnym... niczego, bardzo monotonnym. Jednak im dalej brnął w słowa, tym bardziej jego wzrok zdawał się pokrywać bielmem, chociaż wciąż czujne oczy patrzyły w stronę Laurenta. A jednak teraz zdawały się widzieć coś innego. - I ucieszyłbym się jeszcze bardziej, gdybym sam zadał ten ból, zniszczył tę wazę i zgniótł jej odłamki, by nikt ich nie połączył ze sobą. Nigdy. - z każdym kolejnym słowem jego ton nabierał swoistej iskry, jego głos wybrzmiewał głośniej, ostrzej, chociaż spojrzenie wręcz przeciwnie - wydawało się zupełnie za mgłą, jakby teraz Rowle nie widział niczego, poza swoimi wizjami. Ale nagle to prysło. Wraz z mrugnięciem jego wzrok znów był tak samo ciężki, jak wcześniej. - Nigdy. - powtórzył przez niemalże zaciśnięte zęby, a jego warga aż drgnęła od emocji, którą w sobie poczuł. Pojedyncze słowo wypowiedziane z niespotykanym dotąd u rzemieślnika gniewem. Większym niż jakikolwiek był w stanie zaprezentować cztery lata temu. Kolejny raz dało się wyczuć, jak bardzo lubił dawać słowom wybrzmieć, pozwolić rozmówcy na spacer w zupełnej ciemności, obserwując jak ten niepewnie stawia kroki, a czasami nawet nabiera tempa. By zaraz taką osobę złapać za rękę i zawrócić, bo właśnie stała na krawędzi.
- Ale i pył z tej wazy byłby piękny. Świeża glina bez niego pęka już w trakcie wypalania. A nikt nie chce naprawiać czegoś, co nawet nie zdążyło powstać. - czasami zapominał, że nie każdy musiał posiadać wiedzę rzemieślniczą. Tutaj odnosił się do metody mieszania świeżej, czystej gliny z tą wypaloną w procesie tworzenia naczynia, bo to była sprawdzona technika, dzięki której ceramika nie pękała podczas wypalania jej. Jednak Rowle dobrał te słowa świadomie. W niewiedzy również tkwiła pewna myśl, którą Esmé przekazywał. Prosta sugestia, że czasem można czegoś nie wiedzieć. W tym przypadku Laurent niefortunnie postanowił oblec swe słowa w taką metaforę, która była zbyt znajoma Czarodziejowi. I postanowił to wykorzystać. Nie dało się wiedzieć wszystkiego. Zawsze mogła istnieć wiedza, którą dopiero należało zdobyć.- Czasem nie każdy kawałek wazy musi zostać za pomocą złota przytwierdzony do niej na nowo. Czasem można go skruszyć i sprawić, że inne wazy na tym skorzystają. - te słowa, jak i poprzednie mówił już znów łagodnie, jakby wrócił do swoich zmysłów. Łagodność nawet zaczęła oblekać jego wizerunek, nie tylko brzmienie. Nawet jego oczy przymknęły się lekko, chociaż teraz zdawał się mocniej niż wcześniej wpatrywać w błękit.
- Jeżeli jednak miarą piękna ma być ogrom cierpienia, to chciałbym abyś, Laurent, był prawdziwą szkaradą. - nieco wyprostował się na fotelu, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Nie mrugał nawet. - I naprawdę mam to na myśli. - dodał, starając się podkreślić właśnie wypowiedziane słowa i przedłużając spojrzenie w nowo nastałym milczeniu. Nie potrzebował się zachwycać blondynem. Jakkolwiek ważnym elementem jego życia był, tak nie był niezbędny. Mogło to brzmieć nieczule, ale było to prawdą. Esmé radził sobie w życiu z i bez Laurenta. Zwyczajnie jego egzystencja byłaby... zdecydowanie bardziej jałowa. Jego piękno wykraczało poza ramy, także poza schematy, które znał. Zamykał je w swoim ciele, a rzemieślnika akurat ciało tego mężczyzny najmniej interesowało. Piękna jakim się odznaczał Prewett nie dało się zamknąć w elementach jego urody, w strojach w jakie się oblekał, w biżuterii, którą nosił i muskał palcami. Jego piękno zamykało się w słowach zarówno wypowiedzianych, jak i tych które utknęły w gardle. Jego piękno zamykało się w gestach - tych pewnych, ale również tych pełnych strachu i niepewności. Jego piękno zamykało się w decyzjach - tych podjętych pod wpływem impulsu, tych niepewnych, lecz także tych, do których został zmuszony.

Kąciki ust Rowle nieco uniosły się. Cieszyło go, że umysł nie zapętlał w głowie Laurenta formułki, że przecież rzemieślnik jest szczery, że przecież naprawdę ma te słowa na myśli, że przecież mówi prawdę. Cieszyło go to z czysto egocentrycznego punktu widzenia - oznaczało to, że Prawda którą emanował była wyczuwalna również dla innych. Że jego słowa niosły za sobą tylko to znaczenie, które miał na myśli. Bo na końcu języka miał sam koniec języka. Nic więcej.

- Ludzie nie chcą wiedzieć za kogo sam siebie uważam. Wolą gdy zatrzymuje te myśli dla siebie, by uważać mnie za tego, kogo chcą we mnie widzieć. - czy te słowa brzmiały dla Prewetta znajomo? Posądzał go o identyczne myśli. Właściwie, miał wrażenie, że tę myśl dzielą na pół. Ale była tutaj istotna różnica. - Nie, Laurent, nie wydaje mi się, żebym pomógł jej zakwitnąć. - mruknął, uśmiechając się szerzej, wręcz cwaniacko. Nie, nie chodziło o to, że pysznił się swoją, nomen-omen, wadą. Pysznił się tym, że mimo tego, iż ludzie nie chcieli słyszeć za kogo uważa sam siebie, to on i tak mówił. Bez zawahania. Tańczył swoje, a ty, obserwatorze, jeżeli brzydzisz się widokiem tego tańca, to odwróć wzrok. Bo zatrzymać muzyki i tak nie możesz, a dopóki muzyka gra, dopóty bal trwa.

Dodatkowym elementem zadowolenia był prosty fakt, który potwierdzał się raz za razem, że może ludzie nie chcieli słyszeć co o sobie myśli Esmé, ale właśnie o ten temat Prewett pytał już niejednokrotnie. Pytał dokładnie - za kogo się uważał. To bardzo istotne, bo takie pytanie znacząco różniło się od tego, co uważał na jakiś temat. Było zdecydowanie bardziej dogłębne i intymne. I nawet lepiej, że tylko blondyn był na tyle ciekaw. Że był na tyle piękny, aby zadawać takie pytania. Nikt inny nie zasługiwał na te odpowiedzi. Nikt tak, jak Laurent.

- Uważam, że jestem osobą, która te najpiękniejsze kwiaty podszczypuje, szarpie krańce liści i płatków, sprawdzając jak wiele warte jest to piękno. Jak wiele z niego jest prawdą, a jak wiele tylko fikcją, która rozmywa się w zetknięciu z rzeczywistością. Ze mną. Z prawdą. - zadarł głowę wyżej, ale tak jak i wcześniej - nie uciekał wzrokiem nigdzie na bok. Odkąd tabliczka została obrócona, odtąd ciemne spojrzenie Czarodzieja było na wyłączność Prewetta. - Uważam, że jestem osobą, która schyla się po zadeptany kwiat, by pomóc mu się podnieść, by delikatnymi ruchami rozprostować płatki, wygładzić liście, by znów mogły chwytać życiodajne promienie słońca. - zmrużył oczy, zaciskając na moment wargi, jakby coś cisnęło mu się na usta. A jednak jedynie uśmiechnął się, bardzo powoli, jakby ten grymas miał trudność z pojawieniem się. - Rozumiesz, Laurent? Jestem osobą, która udowadnia światu, że ten gówno wie na temat Prawdy. Że myli się. Że jego prawdy są fałszem, który utwierdza mnogość innego fałszu. Kłamstwo powtórzone sto razy nie staje się prawdą. Ale i to kłamstwo zostało powtórzone sto razy. - i prychnął. Raz, drugi, aż w końcu zaśmiał się lekko, melodyjnie, będąc delikatnie zażenowany, że to wszystko wybrzmiało tak patetycznie. Ale tak musiało wybrzmieć, bo nie od niego zależało jaka była definicja patosu. Od niego zależało tylko to, co myślał i jak ubierał to w słowa.

Nie wierzył, że blondyn spełniłby się jako Róża. Ale rozumiał, że właśnie tak teraz uważał. Rozumiał, że wolałby być obiektem, w którym ktoś rzeźbił, niżeli samym artystą. I nie byle ktoś. W końcu to Prewett podawał dłuto, więc to on wybierał artystę. On też wybierał wizję, ale wciąż... była to cudza wizja. Wciąż ktoś oddzielałby elementy Laurenta od niego samego, by dopasować go do swoich standardów piękna. Czy nie właśnie to samo zachowanie sprawiało, że cierpiał? Właśnie to, że to dłuto tak chętnie oddawał innym? Nawet jeżeli Esmé byłby najodpowiedniejszą osobą, która gwarantowała, że na tym procesie tworzenia Prewett jedynie zyska, to nie powinien tego robić. Nie on. Nikt. Tylko Laurent. Tylko i wyłącznie on.

- Zdecyduj się wreszcie. - burknął jakby sfrustrowany, ale żadna taka emocja nie pojawiła się na jego twarzy, a jedynie była ledwo wyczuwalna w tonie głosu. - Kim jesteś w końcu? Kłamstwem, koniem czy różą? - pytanie retoryczne wybrzmiało, bo był to drobny żart, ale zwracający uwagę na pewien mechanizm. Laurent rzadko był Laurentem. Tylko tu i teraz był właśnie nim. - Nie Laurent, nie spełniłbyś się w ten sposób. Nieważne jak wprawny byłby artysta, tak zraniłby cię. Nie jesteś po prostu materiałem, w którym ktoś ma rzeźbić. Jesteś materiałem, artystą, wizją i widownią - tak procesu jak i efektu. Jesteś jedyną widownią, która ma znaczenie, jedyną która jest wewnątrz budynku podczas wernisażu. I musisz być gotów, że produkt twoich starań nie zachwyci każdego, bo nie istniało coś takiego, jak uniwersalne piękno. - czy mówił mu co ma myśleć? Poniekąd. Nie miało znaczenia czy blondyn zacznie to myśleć, czy nie. Znaczenie miało tylko to, że Esmé przekazał swoje myśli tak, jak je czuł. Że Prewett je otrzymał i teraz od niego samego zależało co uczyni. Bo Rowle nie oczekiwał zmian, Rowle dawał narzędzia i pokazywał jak to powinno wyglądać według niego.
- Niestety. - westchnął w odpowiedzi na miłość, która nie przemija. Nie miał nic więcej do dodania, ale też nie zamierzał dodawać cokolwiek do tego. Teraz zamienił się w słuch, bo właśnie zaczynała się snuć historia, która poruszyła piedestałem, na którym stał Laurent w wyobrażeniach rzemieślnika. Nim jednak do tego doszło, Prewett zadbał o odpowiednie wprowadzenie. Słusznie, bo chociaż zakładał, że Czarodziej przeczytał o tym w gazetach, zresztą właściwie, to jednak dodał kilka słów więcej. Esmé z rzadka czytał gazety, gdy naprawdę nie miał lepszego zajęcia w swojej pracowni. Zazwyczaj podczas przerw, gdy raczył się kawą i papierosem, jako zajęcie kolejnego organu, by i on walczył z pustką. Ale pustka jaka biła z gazet czasem go przerastała. Nieistotne wydarzenia ludzi, którzy byli dla niego nieistotni. Co do jego życia wnosiła wieść o kolejnych dokonaniach celebrytów? Co wnosił fakt, że dowiedział się o makabrycznym, niewyjaśnionym morderstwie? Co to zmieniało w jego nieustannej potyczce z marazmem? Nic. Historie wyczytywane z gazet nie były w stanie dotknąć jego duszy, bo nie miał z nimi żadnej relacji. Mówiły o ludziach, którzy nie spojrzeliby nawet na niego. Mówiły o ofiarach, których nie miał szans nigdy uratować. Mówiły o wydarzeniach, wobec których pozostawał bezsilny. Czemu to miało służyć?

Najpierw uniósł jedynie brew w reakcji na słowa, że blizna na nadgarstku pochodzi z Perły Morza. Intrygujące, proszące się o dedukcję i zadanie pytania. Nie spodziewał się, że właśnie tam Laurent usiłował popełnić samobójstwo. Nie spodziewał się tym bardziej, że odniósł sukces w tych staraniach. Tym bardziej szokująca była informacja, że nie tylko on tego dokonał - a całe tłumy zebranych na przeklętej łajbie. Rowle teraz wyglądał na naprawdę zaskoczonego, rozchylił aż usta, początkowo nie wiedząc co myśleć o tak... brawurowym wyznaniu. Pozwolił sobie skupić się tylko i wyłącznie na blondynie, usilnie odwracając własną uwagę od emocji, które zaczynały w nim iskrzyć. Chciał dać im naturalnie zapłonąć lub zgasnąć. Pozwolić im zrobić ze sobą to, co chciały. Nie tak jak zwykle - wyciskać z nich wszystko, ostatnie ciepło, zanim zgasną na dobre. Słuchał dalej. Słuchał i... wierzył. Mimo całego zaskoczenia, mimo tej zmiany klimatu Esmé nawet na moment nie zawahał się w myśli, że przecież Laurent nie był do tego zdolny. Był. Wiedział, że był. Co innego wiedzieć, a co innego przekonać się.

Zbiorowe samobójstwo pod przewodnictwem Anioła. Cóż za... farsa. Spojrzenie rzemieślnika przez całą tę opowieść wyrażało... zaskoczenie i dezorientację. Jakby został wybity z rytmu, jakby nie wiedział co o tym myśleć. Ale wiedział, bo myśl była jaśniejsza niż cokolwiek w tej ukrytej w półmroku pracowni. Z jednej strony zdziwienie, że Prewett był w stanie zasugerować taki plan, zasugerować śmierć. Ale z drugiej strony była logika, która zbierała wszystkie strzępki informacji o blondynie do kupy, by wyciągnąć z nich niemniej zaskakujący wniosek - tak, ten człowiek był w stanie. Ten człowiek był w stanie osiągnąć wszystko, korzystając z najbardziej brawurowych metod tylko dlatego, że w nie wierzył sam. Miał ogromną moc, która drzemała w nim uśpiona. Sam powiedział - nie wierzył sobie. Inni zawsze mu wierzyli, ale nie on sobie. Wystarczyło... uwierzyć w siebie. Co za banał.

Spojrzenie Rowle nagle się zmieniło. Zupełnie tak, jakby wcześniej puszczone było luzem, powiewało na wietrze drobnych emocji, przypominając latawiec, oddalając się od samego właściciela. Ale nagle linka się skończyła, coś nim szarpnęło i zaraz złapało za gardło, przypominając, że może było wolne, ale to był tylko pozór. Koniec końców - wciąż służyło Esmé. Ciemne oczy wyrażały teraz... nic, jak zresztą często, ale za to sam rzemieślnik się uśmiechnął szeroko, a następnie roześmiał. Głośno, jak na niego bardzo głośno. Pochylił się na fotelu, przecierając ręką twarz, wciąż śmiejąc się, jakby próbował powoli uspokoić się.

- I naprawdę myślisz, że problem tkwi w tobie? - zapytał wręcz z oburzeniem w głosie. Nie interesowały go morały. Nie pamiętał żadnej bajki, którą czytała mu matka. Nie pamiętał też, żeby kiedykolwiek ktokolwiek inny czytał mu jakąkolwiek. Morały też miały to do siebie, że próbowały przedstawiać uniwersalną prawdę. Coś, co w każdym wypadku miało działać, a posługiwało się tylko jednym przypadkiem, aby to udowodnić. Laurent mógł uznać to za lekceważące, ale Czarodziej od razu skupił się znów na nim, a nie na morale jaki płynął z tej historii. Nawet jeżeli miał on odnosić się do samego Prewetta. Jeżeli chciał szerszego spojrzenia, to mógł nie odwracać tamtej tabliczki. Teraz, tutaj, znaczenie miał tylko blondyn. Nikt i nic więcej. - Laurent, nie muszę być na przeklętym statku, by na twoje życzenie rozpruć sobie żyły. Wystarczy, że byś poprosił. - jak bardzo szokujące były te słowa? Oh, to miało się okazać. Szokujące były nawet dla samego Rowle. Człowieka, który nie chciał się zabić, ale jednocześnie pragnął śmierci. Chciał żyć, ale równe mocno chciał umrzeć. Był ciekaw tych emocji, ah... tych wrażeń, które szarpałyby nim tuż przed cięciem. Czy zdołałby to zrobić? Czy miałby żal do Laurenta? Czy poczułby ulgę? A co jak już życie uciekałoby z niego? Czy wtedy zrozumiałby Prawdę? Czy stałaby się dla niego mniej zawiła? Co by sobie uświadomił? Samobójstwo nigdy nie interesowało go jako sposób, by zakończyć swoje zmagania z życiem. Samobójstwo zawsze interesowało go tak, jak interesował go nowy narkotyk, który zaraz mógł znaleźć się w jego krwioobiegu. Jak kobieta, której śliny i potu miał zaraz skosztować. Jak nowy materiał, z którego zaraz miał stworzyć nowy projekt. Wiedział, że to wszystko bladnie w obliczu śmierci. Ta uczta byłaby czymś, czemu nie mogłaby dorównać żadna inna. Nigdy. Uczta warta życia.

Ale zwracał też uwagę na coś innego. Na to gdzie tkwił problem. Nie w tym, że Laurent pociągnął za sobą tłumy ludzi do absurdalnej decyzji. Nie w tym, że niczym naprawdę wiedzeni mądrością Anioła nawet nie zakwestionowali jego brawury. Że nie zawahali się przed śmiercią. Problem tkwił w ludziach. Jeżeli na swojej drodze napotykałeś drzewo, to nie ścinałeś je, a omijałeś. Nikt nie musiał się zmieniać, dopóki nikt nie wymuszał interakcji.

Nieco bardziej niepokojącym było spostrzeżenie, że... podoba mu się ta moc. Że w absurdalny sposób pociągającym był fakt, że Laurent zdołał przekonać ludzi, którzy przecież nie chcieli umierać, by jednak umarli. Esmé jasno mówił - wystarczy, że poprosi. Deklarował gotowość w każdej chwili. Ale oni? Przecież właśnie śmierci chcieli uniknąć. Jakże wspaniały musiał być ten pokaz. Jakże piękny musiał być Prewett w tamtych chwilach.

- Żałuję, że mnie nie było na tym statku. - żałował też, że nie mógł z nieskrywaną chęcią dać mu się zabić w ten niebezpośredni sposób. I żałował, że nie mógł zostać przez niego uratowanym. - To musiało być wyjątkowe. - problemy tkwiły w każdym. Każdy posiadał mroczne elementy swojej duszy. Rowle nie ukrywał się ze swoimi fascynacjami, chociaż wielu źle je interpretowało. Szaleniec? Tak, ale nie dla samego faktu bycia szaleńcem. Rzemieślnik był gotowy do najbardziej szalonych decyzji, byleby tylko czuć. Byleby tylko przeżyć coś, co sprawi, że poczuje. Bo tak naprawdę teraz, w tym stanie, czuł się bardziej martwy, niż martwi byli zebrani na statku zaraz po rozpruciu żył. Zatem teraz, gdy Laurent objawił mu swoje dokonania, teraz te ciemne oczy skupione tylko na blondynie iskrzyły. Tliły się czystą fascynacją. Jak węgle, które zaczynały się rozpalać. Możliwe że wiecznym płomieniem.

Czemu nie śpiewał? Tak bardzo lubił to robić, a Esmé wciąż nie miał okazji usłyszeć jego śpiewu. Kaletnik, to oczywiste, kochał swoje rzemiosło i podczas pracy dało się go zaobserwować codziennie. Oddawał się temu jak tylko miał ochotę, zresztą właśnie z tego powodu ich relacja została odnowiona cztery lata temu. Zatem czemu nie śpiewał? Przecież to było oczywiste, że powinien. Że skoro w jego głowie grała muzyka, jego ciało tańczyło ten rytm, to i usta mogłyby nieść pieśń. Oczywistym też było dlaczego, ale zostało to powiedziane nieco później - bo nie pozwalał sobie. Ta swoboda była zarezerwowana, przynajmniej na razie, tylko dla nędznego człowieka, jakim był Rowle. Człowieka, który był dumny ze swej nędzy, który nie obawiał się jej pokazać.

Nie przeoczył informacji o oddawaniu się. Teraz nie potrafił przeoczyć żadnej z informacji i bodźców, jakimi emanował Laurent. Blondyn stał przy drzwiach, ale równie dobrze mógłby być tuż obok, tuż naprzeciwko w wypełnionym bielą pomieszczeniu. Żeby Czarodziej widział tylko jego. Żeby nic innego nie wchodziło w zasięg jego spojrzenia. W zasięg jego umysłu. Na razie przemilczał te słowa, jako że... był świadomy ich relacji. Właśnie dlatego pozwalał sobie na gesty, które stawiały pewne rzeczy pod znakiem zapytania. Właśnie dlatego pozwalał siebie smakować jedynie muśnięciami ust. Właśnie dlatego nie stawiał między nimi ściany, która miałaby definitywnie wyznaczyć granicę, której przekroczenie miało być nierealne. Niemożliwe. Specjalnie sam zbliżał się do krawędzi, by na niej zatańczyć. Ale tancerzem był wyśmienitym. Nie potykał się, chociaż niektóre wymachy i wykroki wydawały się właśnie pomyłkami. Nigdy nie były. Krawędź była równie bezpieczna, co ląd głębiej. Ale znacznie ciekawiej było tańczyć tuż nad przepaścią, znacznie bardziej wyraziste były emocje, jakie z niej dobiegały. I zawsze istniało ryzyko, że mógłby zostać ku niej popchnięty lub, co gorsza, w nią pociągnięty.

Piruet, w którym został pochwycony. Obdarzył Laurenta spojrzeniem pełnym aprobaty. "Tak, właśnie tak" - zdawał się wypowiadać oczyma. Tańcz, Laurent. Tańcz to, co w duszy ci grało. Esmé uśmiechnął się lekko, gdy Prewett wspomniał o tym, co ich dzieliło. I w reakcji na to, jak przyjął bez żadnego "ale" arogancką wizję kaletnika, jako Boga. Nie pozwolił mu się oddalić. Blondyn odsuwał się o pół kroku, o krok, kolejny i następny. A Rowle zbliżał się o pół kroku, o krok, kolejny i następny, nie przerywając kontaktu wzrokowego, nie pozwalając by dystans między nimi się powiększył. Myślałeś, laleczko, że taniec się zakończył? Daremne. Taniec trwał w rytm niesłyszalnej muzyki, chociaż słyszalny był rytmiczny trzepot skrzydełek Beksy, który jak w transie krążył już nie nad drzwiami, a nad głową Prewetta, zataczając kręgi, tworząc teraz nie koronę, którą nosił rzemieślnik, a aureolę, która wisiała nad głową Laurenta.

Esmé zbliżył się o jeszcze pół kroku. Ich usta znalazły się niebezpiecznie blisko. Czysty przypadek mógłby je spotkać, ale oboje wiedzieli, że przypadek ich nie spotka. Przypadki nie istniały. Jak dobrze, że do smrodu fajek blondyn powoli się przyzwyczajał, bo teraz był znacznie intensywniejszy - tak z ubrań i włosów Rowle, jak i z jego oddechu przenikniętego na wskroś obrzydliwym tytoniem. Z zadziornym, cwaniackim uśmieszkiem, którego teraz nawet nie dało się dostrzec, bo twarze były zbyt blisko, wpatrywał się w błękit oczu. Jego ręce swobodnie opadały wzdłuż ciała, przynajmniej na razie, bo zaraz jedna została ostrożnie uniesiona i delikatnie oparta na lewym barku perełki.

- Ziemia? - powtórzył za nim, ale tonem pełnym niezrozumienia, tonem wyrażającym pytanie odnośnie tematu, który powinien być oczywisty. - A mógłbym przysiąc, że jedynie oddech. - wyszeptał, na moment zerkając w dół, jakby chciał dostrzec jego usta. Bezskutecznie. Wrócił spojrzeniem i jeszcze chwilę po prostu trwał w tej pozycji. Jasnym było, że kaletnik woli kobiety, ale to co wolał kaletnik nie musiało wpływać na Laurenta. To czy to szanował, czy nie zależało od niego. Nie musiał tego robić, mógł schwycić Esmé za fraki i pociągnąć w przepaść razem ze sobą i... Rowle by po prostu zareagował. Cena. Co było cenniejsze? Granice które wyznaczał, czy emocje związane z ich przekraczaniem? - Najstraszniejszy jest człowiek, który nie ma nic do stracenia. - dodał półgłosem, nie rozwijając tej dosyć losowej myśli, wręcz nie pasującej do poprzednich słów. Ale rzemieślnik doskonale wiedział co miał na myśli. I zaraz się odsunął, o te pół kroku, będąc wciąż nie dalej, niż na wyciągnięcie ręki, lecz swoją zabrał z ramienia blondyna.
- Już zapomniałeś? - zaczął, przechylając głowę na bok. Uniósł dłoń, która nieśpiesznie, zewnętrzną dłonią zbliżyła się do policzka Laurenta. Musnął go delikatnie, by ten nie odczuł nawet jak szorstkie były jego ręce, jak spracowane i twarde. Dlatego właśnie nie zrobił tego wewnętrzną częścią, jakby uważał, że to płótno mogłoby się porwać, gdyby był nieostrożny. I wciąż patrzył w te obłędnie błękitne zwierciadła duszy. - To co dla jednych jest spełnieniem marzeń, dla drugich może być koszmarem. - wyszeptał, uśmiechając się coraz szerzej, nabierając... na swój sposób niepokojącego wyrazu twarzy. Tak, jakby wszystko, oprócz ust wyrażało coś innego, niż radość, którą przecież grymas uśmiechu miał wyrażać.

Zabrał rękę i odwrócił się plecami do Prewetta. Zaraz ruszył w kierunku gabloty, której górna część była przeszklona, prezentując różne wyroby kaletnicze - głównie portfele, paski, bransolety. Dolna część była zasłonięta i to właśnie tam sięgnął. Do materiałów, które nie były na wystawie.

- Węże powinny uważać. To co dla mnie jest Rajem, dla nich mogłoby być Piekłem. - nie patrzył na blondyna, zamiast tego szukał czegoś i słychać było jak mnogość różnych przedmiotów jest przesuwana, jak tłucze się o drewniane półki i ścianki. Beksa, jakby podłapując następujący harmider, zaczął poskrzekiwać i przestał już zataczać kółka. Teraz latał nad ich głowami zupełnie jak porażony, chociaż nie był to żaden efekt mający cokolwiek podkreślić. Po prostu ganiał muchę, którą mógł już dawno pochwycić. Ale czemu by się nią nie pobawić?

W końcu rzemieślnik się podniósł z kucającej pozycji i zamknął drzwi gabloty. Odwrócił się, patrząc na... trzymany w ręce pas do spodni. Pas, wykonany z wężowej skóry. Wciąż zapatrzony w nią zaczął zbliżać się do ściany, którą wcześniej obserwował Laurent, rozpoznając może garść z zamieszczonych na niej narzędzi. Rowle przesuwał palcami po swoim dziele, zachowując zupełnie beznamiętny wyraz twarzy.

- Nigdy nie lubiłem wężowej skóry. - mruknął i uniósł głowę, od razu sięgając po... nożyce zawieszone tuż obok niego. Bez milisekundy zawahania chwycił je, a następnie w ich ostrza włożył pas w połowie, by silnym, zdecydowanym ruchem przeciąć go w pół. Obie części upadły na ziemię, a uderzenie klamry o drewniane deski wytrąciło z równowagi Beksę. Smoczoognik zawisł w powietrzu na chwilę, pozwalając musze na ucieczkę gdzieś... w kąt pracowni. Gdzieś, gdzie będzie przynajmniej tymczasowo bezpieczna. - Aż dziwne, że nie zrobiłem tego wcześniej. - wypowiedział te słowa jakby do siebie, z wyrazistą nonszalancją w tonie, mając wciąż opuszczoną głowę. Ale w końcu spojrzał na Laurenta i chwilę milczał, przyglądając się mu. Nie, wpatrując się w niego. W końcu zrobił krok, nieśpiesznie zbliżał się do niego, w ręce wciąż dzierżąc nożyczki, którymi właśnie rozpłatał węża. W jego Raju to on ustanawiał zasady. On stworzył pas, on go schował, on go znalazł i zniszczył. Zmarnował żywot stworzenia, który przecież kiedyś uświęcił tworząc z niego prawdziwe dzieło. Tylko dlatego, że sam go nie lubił.

Znalazł się blisko, lewa ręka, pusta, powędrowała znów w kierunku... nie ramienia, a szyi, nie dotykając jej jednak. Zatrzymując się tuż obok. Zaraz, z drugiej strony, do tego samego karku powędrowały nożyce. Kaletnik nie przedstawiał teraz sobą żadnej emocji, co najwyżej skupienie na... czymś co musiało znajdować się na szyi Prewetta albo tuż obok niej. Tak, tuż obok. Nie zamierzał go skrzywdzić, a jedynie chwycił w palce lewej ręki jego kołnierz, nieco odchylając go do tyłu, by za pomocą nożyc w drugiej ręce... uciąć odstającą nić, która wypruła się ze szwu. Coś, co zauważył już wcześniej, gdy przywitał blondyna. Zaraz przesunął palcem po tym kołnierzu, upewniając się, że nie ma teraz ostrych elementów, które by drażniły tę delikatną skórę. Skórę, która zdecydowanie nie była skórą węża.

- Nie musisz się z niczym godzić. I nie musisz sięgać rękoma do jabłoni. - odezwał się, odsuwając i chowając do tylnej kieszeni spodni trzymane narzędzie. Jakby miało być w gotowości. - Jabłoń na ciebie nie zasługuje, powinieneś celować wyżej. Powinieneś wystawiać swe ręce w stronę Boga, jeżeli naprawdę tego pragniesz. - ponownie się odsunął, ale teraz bardziej w stronę stolika, o który oparł się tyłkiem. - Istotne jest to, żebyś zawsze był gotów ponieść konsekwencje. Żebyś pamiętał że to... wszystko może trwać, jeżeli chcesz. Jeżeli jesteś gotów na to, że prędzej czy później zostaniesz zraniony. Jeżeli nie... - tutaj westchnął, przenosząc wzrok na Beksę, który teraz krążył bliżej różnego rodzaju zakamarków pracowni, by znaleźć zagubioną muchę. - ...to powiedz to. - wrócił spojrzeniem do blondyna, teraz nieco smutnym, pełnym... swoistej melancholii. - Nie chciałbym, aby mój Anioł krwawił. - i uśmiechnął się krzywo. Ze smutkiem.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Laurent Prewett (17100), Esmé Rowle (17347)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa