Szukanie siebie samego w szkolnych murach Hogwartu nie było oczywiste - było wręcz jak Biblia. Wszystkie te młode głowy napełnione pragnieniem odnalezienia siebie samego. Potrzebą zrozumienia tego, co tobą prowadzi i dostania tego, czego potrzebujesz. Te pragnienia bywały trywialne, a bywały wyrastające poza to, co profesorowie mogli tutaj zaoferować. Tak tworzyły się konflikty. I tak też rosły między tymi murami legendy.
Laurent legendarnym dzieckiem nie był. W domu Ślizgonów stanowił raczej tego, którym można było popychać na boki, chyba że akurat zakręcił się koło swojego niepokornego kuzyna, Atreusa, i jego paczki złożonej z dzieciaków co najmniej problematycznych. Ten aniołek o wężowych łuskach do nich nie pasował. Mógłby za nimi chodzić, żeby wyglądać jak ostatnia oferma, obijać się o ich nogi i nie wiem, może przynosiłby im co najwyżej soki dyniowe z Wielkiej Sali? Do tego by się nadawał. Wiecznie płonące potrzebą osiągnięcia jak najwięcej oczy nosiły na sobie znamię tego poszukiwania, ale nie odnajdywał go w skrobiący o przemoc świat kuzyna. Nie odnajdowały go też w samotności. Jakoś tak to się nosiła z kąta w kąt jak nosił się on, że nie ważne, jak bardzo się tutaj miotał, czy był obrzydliwie milusi, czy był złośliwy, kończył nie mogąc znaleźć swojego miejsca w tym mało-wielkim świecie, jakim Hogwart dla niego był. Nic dziwnego, skoro jego dziecięca głowa była tak mocno zajęta spełnianiem oczekiwań rodziców, że nie pozostawało w niej wystarczająco miejsca do zajęcia się mocno samym sobą. Marzenia, ambicje, by być idealnym synem i następcą Prewettowskiego tronu. Sądził, że to mu będzie pisane. Przecież był jedynym synem swoich rodziców. Nawet jeśli nie był pierworodnym. Nawet jeśli nie był nawet w pełni ich synem.
Była jednak taka istota w tym zamku, która dawała mu dużo atencji. Bardzo dużo. Której atencji łaknął, która stała się jego guilty pleasure w całym tym wariatkowie, gdzie nie było pewnym i wiadomym, w którą stronę się obrócić, żeby nie zostać osądzonym i jednocześnie na co kierować swoje oczy. Bo Laurentowi zawsze bardziej podobali się chłopcy. Niepoprawność tego odkrycia była w nim taka głęboka, że kierował wzrok ku niewiastom i starał się odnaleźć dokładnie to samo, co widział w chłopięcych oczach. W ich dłoniach, w ich ramionach, całej postawie. Nie znajdował. Delikatne kobietki nie miały w sobie tego uroku, choć to też nie tak, że nie potrafiły go zauroczyć. Adorował je - były jak dzieła sztuki, które wręcz wymagały tego, żeby się do nich pięknie uśmiechać i komplementować. Do których chciało się wyciągać dłonie i złożyć pocałunek na ich usteczkach. Nie do końca to jeszcze rozumiał. Kiedyś przyjdzie mu to pojąć. Ta towarzyszka jednak nie wymagała od niego żadnych słów. Nie wymagała dotyków. Nie trzeba było ciągnąć ją za włosy, jak niektórzy chłopcy robili to z dziewczętami, które się im podobały, nie musiał też się specjalnie starać. Wystarczyło, że był. Wystarczyło, że wiedział, że ona jest gdzieś obok. Raczej się ukrywała, nieśmiała, nie chciała zostać przyłapana na podglądaniu. Ale czasami Laurent się za nią oglądał. I chciał, żeby i ona oglądała się za nim.
Przyuważył ją, jak kryła się za rogiem ściany. Nie patrzył na nią bezpośrednio, ale czuł jej wzrok na sobie. Taki dziwny, który sprawiał, że czuł się taki... potrzebny? Na miejscu? Atrakcyjny. Było przecież coś brzydkiego i brudnego w jej spojrzeniu i w tym, jak wszyscy się uskarżali na to, że podgląda. Ale jakoś Laurent mimo tego, że ich rozumiał, nie potrafił odnaleźć w sobie tego wstydu i poczucia brudu. Wręcz przeciwnie. Odkrywał, że jemu się to podobało. Że dodawało mu to pewności siebie.
Przesunął palcami po swoim krawacie, rozluźniając go, by w końcu miękki pas materiału zupełnie zsunął się z jego szyi. Złożył na blacie i sięgnął palcami do koszuli. Jeden guzik za drugi. Powoli. Pozwolił, żeby biel opadła z jego ramiona na podłogę i sam spojrzał na swoje ramiona i dotknął palcami klatki piersiowej. Był smukły, delikatnej budowy, bladej karnacji. Przesunął rękoma w dół po własnych biodrach, żeby sięgnął palcami do paska od spodni i zacząć do rozpinać. Poczuł sam rumieńce na swoich policzkach. Jakąś taką ekscytację, jakby robił coś złego, ale zupełnie mu się to podobało. Nawet jeśli nie do końca rozumiał. Ściągnął spodnie. I po krótkim zastanowieniu się podniósł to ubranie z ziemi, żeby je również złożyć, żeby się nie pogniotło, zanim pozbawił się też bielizny. Spojrzał na siebie samego w odbiciu lustra, wyginając się to w jedną, to w drugą stronę. To jej się tak bardzo podobało? To ciało? Aniołek - słyszał tyle razy to powiedzenie, że prawie widział te pióra na własnych plecach, kiedy się nieco obrócił.