• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[15.04.1957] sweet lover, you should have come over | Ambrosia & Axel

[15.04.1957] sweet lover, you should have come over | Ambrosia & Axel
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#1
31.12.2023, 22:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.12.2023, 23:15 przez Alexander Mulciber.)  
A może powinienem, kurwa, kupić kwiaty? Olśniło go nagle, niemalże w tym samym momencie, w którym poczuł na twarzy promienie jaskrawego, wiosennego słońca: dopiero co wyjrzało zza chmur, i rozświeliło skąpany dotąd w lekkim półmroku zamek, wpadając przez otwarte na oścież okno we wnęce obok szkolnej biblioteki, gdzie Axel od kilku minut stał i palił papierosa, w oczekiwaniu na…

– Kto ci tak mordę poprzestawiał, Mulciber? – zapytał z rozbawieniem kapitan ślizgońskiej drużyny Quidditcha, wychodząc z biblioteki w towarzystwie dwójki kolegów z domu, i z dziewczyną ze Ravenclawu uwieszoną u jego ramienia. Spierdalaj, pomyślał Axel, kiwając mu tylko głową na przywitanie, bo nie miał teraz ani czasu, ani ochoty, by wdawać się w słowne utarczki, ale koledzy przystanęli obok niego, zawsze chętni na pogawędkę.

Wyprostował się mimowolnie, kiedy ponad ramieniem znajomej krukonki złapał ostre spojrzenie przechodzącej obok Ambrosii McKinnon; w jego mętnych oczętach zapaliły się iskierki ekscytacji, kiedy patrzył jak dziewczyna kieruje swoje kroki do biblioteki, i tylko trzymany w rękach, niedogaszony papieros, powstrzymał go przed podążeniem od razu za nią. Chciał za nią zawołać, zatrzymać ją, tak jak planował, i zabrać gdzieś w ustronne miejsce, żeby wreszcie porozmawiali, ale zdecydował natychmiast, że nie, że dopadnie ją jednak pośród regałów – istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że Rosie zwyczajnie go… zignoruje.

Mulciber wzruszył tylko ramionami na wspomnienie siniaka rozlanego na policzku, jakby dopiero przenikliwy wzrok Rosie przypomniał mu o całej tej sprawie… W końcu to ona była wszystkiemu winna, bo wczoraj w nocy nie przyszła na szczyt wieży astronomicznej oglądać razem pełni! Złość na dziewczynę szybko mu minęła – kontemplując księżyc, za towarzysza mając jedynie książki i kilka świec, zrozumiał, że w McKinnon chyba najbardziej podobała mu się jej duma, więc nie mógł się długo gniewać, nawet kiedy odstawiała swoje dziewczęce kaprysy – ale musiał jednak jakoś wyładować negatywne emocje. Resztki jego złości wyparowały dopiero dziś rano, kiedy pobił się na pięści z jakimś przegrywem z klubu pojedynków, którego akurat spotkał w toalecie, a potem spłukał mu głowę w kiblu. Ale co się dzieje w klubie pojedynków, zostaje w klubie pojedynków, więc skierował rozmowę na inne tory, szukając sposobu, by jak najszybciej wyrwać się do Rosie.

– Uważaj na tłuczki. Siedemnasta minuta meczu, lewa flanka. Nie spierdol tego, stawiam na ciebie pieniądze – rzucił z typową dla siebie manierą, z trudem powstrzymując zblazowany uśmieszek cisnący się na usta, bo owszem, zamierzał postawić pieniądze, ale na to, że tłuczek zwali typa z miotły. Bo czy on wiedział, że razem z Ambrosią już pięć razy rozkładali tarota, aby przewidzieć wyniki wszystkich meczy Quidditcha w tym roku, tylko dlatego, że Murtagh był fanatykiem tego bezsensownego sportu? Albo że z Eden i Dianą zdążyli już obsmarować jego dziewczynę, że nowobogacka, desperatka, i w ogóle dno intelektualne, chociaż z Ravenclawu?

Wyrzucił peta przez okno, wcześniej gasząc go o mur, i, wyminąwszy resztę towarzystwa, wszedł do biblioteki.

Ambrosia od kilku dni ostentacyjnie go unikała, co było dość trudne, biorąc pod uwagę ilość przedmiotów, na które wspólnie uczęszczali – podziwiał jej samozaparcie, choć sam nawet już do końca nie pamiętał, o co poszło, ale pewnie zachował się jak skończony dupek, proste – i to, że od czasów niepamiętnych siedzieli razem na swoich ulubionych zajęciach, czyli wróżbiarstwie, będącym zarazem jedynym przedmiotem wartym uwagi poza zaklęciami…
Ale dzisiejsza lekcja wróżbiarstwa akurat go ominęła, bo pielęgniarka opatrywała mu buźkę w skrzydle szpitalnym, więc nie mógł wcześniej skonfrontować się z Rosie.

Na szczęście dar prekognicji powiedział mu, że ta przyjdzie do biblioteki odrabiać pracę domową.

Znalazł ją tam, gdzie spodziewał się ją znaleźć, czyli w dziale transmutacji, pod literką L… Cóż, może nie kupił jej żadnych kwiatów na przeprosiny, ale za to bohatersko, z taką miną, jakby pokazywał jej, gdzie jest przód, a gdzie tył hipogryfa, podał jej książkę, której właśnie szukała, bo ta stała na jednej z wyższych półek, zdecydowanie poza zasięgiem Ambrosii, i w sumie większości hogwarckiej populacji.
Oparł się nonszalancko o regał i zmierzył ją wyzywającym spojrzeniem.

– Daj spokój, Rosie – powiedział cicho, zbliżając się do dziewczyny. Rozejrzał się dyskretnie, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy… A jego wolna ręka mimowolnie spoczęła gdzieś w okolicy jej talii, przyciągając ją jeszcze bliżej. – Czekałem na ciebie wczoraj – szepnął. – Więc? Długo jeszcze nie będziesz się do mnie odzywać, laleczko? – Wciąż nie był pewien, czy to przezwisko ją złościło, czy podobało jej się, kiedy tak do niej mówił, ale chyba przynajmniej wywoływało w dziewczynie jakieś emocje, a teraz wszystko było lepsze od jej wyniosłego milczenia.


@Ambrosia McKinnon


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#2
01.01.2024, 02:35  ✶  
Minęła grupkę osób znajdujących się na korytarzu, strasznie próbując przy tym wyglądać na absolutnie niedostępną i zajętą swoimi sprawami, szczególnie kiedy zza jednego z chłopaków wyjrzała na nią twarz Alexandra. Uniosła brwi, od razu spojrzała na niego groźniej, unosząc przy tym dumnie podbródek, a potem z niezwykłą obojętnością odwróciła wzrok w kierunku gdzie szła, szybko znajdując się drzwiach do biblioteki i znikając za nimi.

Głupio było się do czegoś takiego przyznać, ale zdążyła już zapomnieć, dlaczego w ogóle była na niego zła. Niemniej jednak, nawet jeśli nie byłą w stanie wyraźnie wskazać powodu dla całego tego unikania go i nagminnego odwracania wzroku w zupełnie innym kierunku, to zamierzała się tej postawy trzymać, póki gałgan nie postanowi jej przeprosić. I miała nadzieję, że jak dojdzie co do czego, to się chociaż odrobinę postara.

Tak, kwiaty chyba byłyby dobrym pomysłem.

Nawet jeśli zaraz po ich przyjęciu miałaby użyć ich jako broni przeciwko jego ładnej buzi, która dzisiejszego dnia z jakiegoś powodu wcale nie była już taka przystojna jak zwykle i przez moment nawet się zawahała, kiedy tak kładła książki na blacie jednego z bibliotecznych biurek, czy może nie powinna jednak, ale tylko tym razem, dać sobie spokoju i zapytać go co też takiego się stało.

Nie. Z rozmachem położyła książkę na tworzonym stosie, jakby włożenie w to odrobinę więcej energii miało pomóc jej w przegnaniu tej bezsensownej myśli. Ostatnie czego chciała, to pokazanie mu, że jak tylko mu się coś stanie, to zaraz przybiegnie cała zaaferowana, jak gdyby nigdy nic. Poprzedniego wieczoru nawet myślała o tym, żeby jednak przejść się na dach wieży astronomicznej, oczywiście po to, żeby go zwymyślać, ale kiedy zbliżała się do prowadzących ku górze stopni, zasłona przerzedziła się nieoczekiwanie i to co zobaczyła po drugiej stronie wprawiło ją w tak okropny nastrój, że spędziła kolejna godzinę szlochając ze złości w łazience. Nawet jeśli w tamtym momencie tak samo nie chciała i chciała, żeby to właśnie Mulciber ją pocieszył.

Wyciągała się wzdłuż regału, z niespełnioną nadzieją, ze dosięgnie znajdującą się na górze książkę, która była jej teraz niezwykle potrzebna. Jednocześnie też starała się ignorować fakt, że zna zbliżające się do niej kroki i poznaje ręce, które ostatecznie sięgnęły po wolumin, bohatersko wręczając go jej ostatecznie. Zmierzyła spojrzeniem jego sylwetkę, urywając oględziny gdzieś na wysokości jego obojczyka, słuchając co ma jej do powiedzenia i ważąc w dłoni tomik, tak nagle poręczny i idealnie w niej leżący.
Westchnęła, w innej sytuacji całkiem zadowolona z jego dłoni, która zatrzymała się w okolicy jej talii i przyciągnęła ją nieco do niego. Zrobiła w jego stronę kroczek, może trzy, czując jak powoli owija ją jego zapach, który teraz jednak został całkowicie odsunięty na bok przez jej oddanie sprawie. W końcu też, spojrzała na niego. I tak jak wcześniej, kiedy starała się nie patrzeć na jego twarz, a jednocześnie dumnie unosić podbródek, teraz opuściła lekko brodę, spoglądając na niego z dołu, dużymi, zielonymi oczami, w których kryło się chyba coś na kształt kokieterii.
Chyba, bo tak się mogło Alexowi zdawać, przynajmniej do momentu, kiedy palce Rosie nie zacisnęły się na trzymanej książce mocniej i nie zdzieliła go twardą kładką po głowie. Potem natomiast złapała tomik oburącz i uderzyła go po rękach, a potem po klatce piersiowej, przybierając zacięty wyraz twarzy kobiety, do której aktualnie laleczko niespecjalnie przemawiało.
– Czekałeś, tak? – wysyczała, niezadowolonym szeptem, między jednym, a drugim uderzeniem. Nie były one jednak silne, bo ani nie chciała go teraz faktycznie skrzywdzić, ani nie chciała wywoływać zbyt dużego hałasu i zwracać na siebie uwagi. I tak mieli jakieś absolutne szczęście, że ten akurat dział chwilowo wydawał się zapomniany przez resztę uczniów. – A ja długo mam jeszcze czekać, aż ta twoja niewyparzona gęba przestanie kłapać aroganckie bzdury? – zapytała, groźnie mu się przyglądając i na moment zawieszając broń. Mogła niezbyt pamiętać co właściwie tym razem było kością niezgody między nimi, ale wydawało jej się, że odwołanie akurat do jego głupiego gadania było takim tematem rzeką, że daleko nie mogło to leżeć od prawdy.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#3
02.01.2024, 04:35  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.01.2024, 04:57 przez Alexander Mulciber.)  
W mniemaniu Alexandra, choć Rosie nie pozostawała tak całkiem niewrażliwa wobec jego skromnych afektów, większość czasu niemalże idealnie odgrywała rolę wyniosłej panny… Niemalże. Bo kiedy McKinnon podniosła tę swoją anielską główkę, i łaskawie zaszczyciła go spojrzeniem, miał nieodparte wrażenie, że więcej było w nich ciekawości aniżeli złości; że to ciche westchnienie, które wyrwało się z jej piersi, kiedy ją objął, nie było bynajmniej wyrazem irytacji; wreszcie, sama zbliżyła się do niego, kiedy zgarbił się, oparty o biblioteczną półkę, by trochę zmniejszyć dzielącą ich różnicę wzrostu… Lubił myśleć, że znał jej drobne idiosynkrazje, wiedział, kiedy zaczną drżeć jej dłonie, a kiedy zadrze nosa, nagle odległa; kiedy wybuchnie cienkim śmiechem, i tak dalej.
Nie był na tyle arogancki, by nie dopuszczać do siebie myśli, że może być jej zwyczajnie obojętny, ale też pozostawał na tyle dobrym obserwatorem, by wiedzieć, że przy nim zachowuje się inaczej, zwłaszcza od kiedy zaczęli mieć się ku sobie. Wiedział też, jak normalnie jego twarz działa na dziewczyny w połączeniu z bezwstydną pewnością siebie i kusząco tajemniczą małomównością, choć sam niespecjalnie kwapił się do zapamiętywania imion większość uczennic poza tym wybranym gronem przyjaciół, których cenił i szanował… Nawet nie wiedział, kiedy i ta mała diablica wkradła się do jego serca.

– Mhm, skończony dupek ze mnie – rzucił nonszalancko, nie do końca chyba jednak wykazując skruchę, jaką powinien prezentować w obliczu tych wszystkich zarzutów, jakie postawiła przed nim Ambrosia – …Myślałem, że właśnie to we mnie lubisz. – Obdarzył ją jednym ze swoich rzadkich uśmiechów, tak jakby to, co właśnie powiedział, nie było w tej sytuacji najbardziej arogancką bzdurą, jaką mógł wymyślić, tylko jednym z ich prywatnych żartów, opatrzonych wymownym spojrzeniem, które dla postronnych było równie zrozumiałe, co zasady gry w pokera za pomocą talii do tarota (tak, wymyślili własne zasady, kiedy nudzili się na jakiejś lekcji). Ale zamiast czekać na jakąś, niewątpliwie ciętą ripostę Rosie, uprzedził ją, cwany uśmieszek dalej igrający w jego oczach – Ale poprawię się. Daj, poniosę ci książki.
Zanim Rosie zdążyła zaprotestować na jego arcygentlemańską ofertę pomocy, chwycił za trzymane przez nią tomiszcze, i schował za plecami, jak gdyby nigdy nic. Musiał się jakoś bronić, bo ta wariatka przed chwilą zaczęła go okładać książką, a kolejna wizyta w skrzydle szpitalnym jednego dnia byłaby ujmą na jego męskim honorze, czy coś... Spoważniał przy tym, jakby traktował całą tę propozycję z powagą nieprzystającą do zawartej w niej ironii – wyglądał, jakby kompletnie nie obchodziło go, że jeszcze przez chwilę się z nią droczył, jakby wcale nie rzucił przed momentem najtańszym uczniackim tekstem, na jaki można było wyrwać co najwyżej jakąś szkolną kujonkę – wyglądał, jakby szukał jakichś słów, wahał się, co powiedzieć… Tylko jego wzrok mówił bardzo bezpośrednio, że oczekuje się znaleźć ku temu jakąś podpowiedź na dnie zielonych ocząt Ambrosii.

Czy powinien spytać, dlaczego nie przyszła? Nie wydawało mu się to najrozsądniejszym pomysłem. Dziewczyna zapewne sprzeda mu jakąś wymówkę, która kompletnie rozminie się z prawdą, a choć nie miał nic przeciwko takim flirciarskim gierkom, za dużo już padło pomiędzy nimi szczerych słów, by teraz wracać do takiej śmiesznej zabawy w kotka i myszkę.
– Skoro tak wolisz, następnym razem możemy… Pomilczeć.

Bo oczekiwał, nie, on wiedział, że będzie następny raz, i wcale nie dlatego, że miał to cholerne trzecie oko, które w relacjach międzyludzkich bardziej przeszkadzało niż pomagało – no chyba że ta relacja opierała się na wymienianie ciosów na deskach klubu pojedynków, albo odbijaniu słownej piłeczki – bo Rosie nie była jakąś tam przewodniczącą kółka debat, którą chciał przegadać na riposty, tylko…
No właśnie, kim?

Już dawno przestał nazywać ją tylko koleżanką: była kimś więcej po tych wszystkich wspólnych rozmowach w ulubionym kącie pokoju wspólnego, kiedy Alexander pierwszy raz odkrył, że potrafi przegadać pół nocy tak, że buzia mu się nie zamykała, i następnego dnia stwierdził, że boli go szczęka. Nie mógłby też nazwać jej przyjaciółką: miał swoje zaufane grono przyjaciół, miał Murtagha i Eden, z którymi spędzał większość wolnych chwil, chociaż musiał w tym celu złazić aż do ślizgońskich lochów, ale te relacje, choć głębokie, wyglądały po prostu inaczej; jasne, wszyscy byli trochę dziwni, ale z takimi właśnie ludźmi nawiązywał przyjaźnie – niecodziennymi, innymi, wybijającymi się ponad przeciętność – kiedy zaś myślał o Ambrosii, oprócz oczywistej fascynacji, czuł także jakąś dziwną poufałość, jak gdyby znali się całe życie, może i wcześniej. Myślał wtedy, że jest chyba jedyną osobą na całym świecie, która go rozumie; taką, która zmaga się z podobnymi problemami, co i on… No to może po prostu dziewczyna? Wciąż pamiętał w końcu jak miękkie były jej usta skąpane w blasku księżyca, wtedy, kiedy całowali się po raz pierwszy.

Nie padły między nimi żadne deklaracje. Nie wspominali o tym. Ale czy musieli? Przygarniał ją ramieniem, kiedy siedzieli razem w wielkiej sali; ona opowiadała mu swoje sny, on mówił jej, że ostatnio wziął kwas, i chyba przeniósł się do innego wymiaru, a wtedy odpowiadała, że chyba zostawił w tym innym wymiarze resztki rozumu; dawał jej wróżyć ze swoich kart tarota, choć był przesądny, i zwykle nie pozwalał nikomu dotykać swojej talii; ona dawała mu swoje notatki z zielarstwa… Miał ochotę przewrócić oczami, kiedy myślał o tych wszystkich obrzydliwie słodkich momentach, a z drugiej strony, dziwne ciepło rozlewało się wtedy w jego piersi, tak jak wtedy, kiedy Rosie podała mu filiżankę z wyjątkowo dobrą herbatą, którą zaparzyła na wróżbiarstwie – a on upił trochę, ale dokładnie w tym miejscu, gdzie odcisnął się jej błyszczyk.
Popatrzył na nią wyczekująco.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#4
02.01.2024, 05:47  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.01.2024, 06:32 przez Ambrosia McKinnon.)  
Bardzo chciała myśleć, ze ta jej mina wyniosłej panny wynikała z tego, jak to dobrze się ze sobą czuła. Napatrzyła się na tego typu pozy, chociażby na szkolnych korytarzach, bo zatrważająca ilość ślizgonek opanowała podobne pozy wręcz do perfekcji. Wyglądały wtedy nieziemsko i, cholera, była w stanie uwierzyć że były paniami nie tylko każdej dziewczyńskiej łazienki czy dormitorium, ale też własnego życia.
Ona natomiast, cóż... jej fasada wcale nie powstawała dlatego, że chciała wyglądać lepiej, albo rozpościerać dookoła siebie tę kuszącą aurę chłodu i tajemniczości, która pociągała niektórych. W jej życiu zwyczajnie było zbyt wiele rzeczy nad którymi nie miała kontroli i których nie był w stanie zrozumieć absolutnie nikt inny. Nie przychodził jej do głowy nikt, kogo mogłaby podejrzewać o zmaganie się z okazjonalnym spoglądaniem do limba.
Może dlatego właśnie tak strasznie lubiła jego towarzystwo i jednocześnie tak okropnie się przed nim czasem wzdrygała. Alexander w swoim darze widział przekleństwo, a przez to nie mogła oprzeć się myśli, że zwyczajnie rozumiał. Naturalnie jednak, czasem przypisywała mu o wiele większe umiejętności poznawcze, niż zdawał się przejawiać, ale po pewnym czasie nie była już pewna czy wynikało to z potrzeby posiadania bratniej duszy, czy ze zwykłej, narastającej sympatii. O ile sympatią, tylko sympatią, można było nazwać to, co działo się między nimi. Ale Ambrosia wcale nie chciała nadawać im jakiejkolwiek oficjalnej nazwy. Wzbraniała się od tego, w szczególności przed sama sobą, zwyczajnie wystraszona ze jeśli nazwać to czymkolwiek poważniejszym, to wszystko zaraz legnie w gruzach.

Tupnęła nóżką i aż głupio było się przyznać do tego, że w ogóle to zrobiła, bo była to domena głównie małych dziewczynek, niezmiernie niezadowolonych ze swojego życia, ale taka właśnie w tym momencie była, niezadowolona, szczególnie kiedy postanowił odpowiedzieć jej w tak nonszalancki sposób, ale z drugiej strony to nie mogła spodziewać się po nim niczego innego. Ale na wszystko co święte, jak ona kochała ten jego uśmiech! Znaczy absolutnie nie-kochała, ale niezmiernie przypadał on jej do gustu, bo czuła się wtedy trochę specjalna. Jakby mieli swój tajny kod, którym się porozumiewali (bo przecież mieli, ale wiadomo, każdy czasem wątpił w takie rzeczy).
- Nic w tobie nie lubię aktualnie - żachnęła się urażona jego nieskończoną głupotą, ale nie tak jadowicie i wyniośle, jak to się jej zdarzało czasem. Może nieco bardziej teatralnie i na pokaz, akurat żeby jej tę książkę z dłoni zgrabnie wysupłać. - Nie, chwila - próbowała ją jeszcze złapać, pisnąwszy w sposób osoby, która bardzo stara się pozostać cicho, bo przecież wciąż byli w bibliotece, ale z drugiej strony ciężko jej było w ten sposób się zachować. Wyciągnęła ręce, w naturalny sposób obierając drogę najbardziej w tym wszystkim chyba nieporęczną. Oparła się o niego, przytulając niemal cały ciałem, kiedy jedna z rąk wyciągnęła się w stronę skradzionego tomiku. Niestety jednak, Alexander posiadał ręce długie jak jakiś demimoz, więc była to próba z góry skazana na przegraną. Nie zmieniało to jednak faktu, ze jeśli tylko spróbował tę jakże świetna pozycję przemieścić jeszcze dalej poza zasięg jej dłoni, to oplotła go niczym bluszcz, próbując chociaż odrobinę ograniczyć jego ruchy. Chyba nawet próbowała się z nim nieco siłować, kiedy w pewnym momencie oplotła jego ramię rękoma. - Oddawaj, liczę do trzech - zadarła na niego głowę, zaglądając mu w oczy spod zmarszczonych groźnie brwi. - Raz - rzuciła niemal natychmiast, ostrzegawczo, jednocześnie wciąż trochę próbując mu tę rękę sprowadzić nieco niżej, w zasięg jej własnych, o wiele za krótkich rączek.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#5
03.01.2024, 17:52  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.01.2024, 19:13 przez Alexander Mulciber.)  
Axel był bogatym, zblazowanym dzieciakiem, którego nonszalancki styl bycia nie był pozą, próbą ukrycia jakiejś słabości, czy w ogóle świadomym wyborem - on po prostu był nieodwołalnie sobą, i niczego nigdy nie udawał... No, prawie niczego, bo mimowolnie napiął mięśnie ramienia, kiedy poczuł jak opiera się na nim drobna rączka Ambrosii. Choć ten odruch napełnił go pewnym zażenowaniem wobec własnej osoby (nie był przecież jakimś jebanym miotlarzem, żeby imponować dziewczynom, a zwłaszcza takiej dziewczynie jak Rosie, muskulaturą, on wolał bajerować typiarki na swój prophet magic shit, achhh, no tak, a mógł jej powiedzieć, że zobaczył wczoraj jej imię zapisane w gwiazdach, no taka okazja przepadła, no!), nie zamierzał tego teraz roztrząsać w głowie. Nie kiedy Rosie przylegała do niego całym niemalże ciałem, jakby jeszcze parę chwil temu nie okładała go tą cholerną książką, tylko przytulała się do jego ramienia podczas spaceru po szkolnych błoniach.
Może i potrafiła zgrywać zimną z dystansu, ale w takich chwilach, Alex czuł się jak wtedy, przed biblioteką, kiedy promienie słońce nagle padły mu na twarz.

Wykorzystał sytuację, i zatarasował jej drogę ucieczki, obracając ich tak, że teraz Rosie miała za plecami regał, a on niewinnie zasłaniał ich przed niepowołanymi oczami, które mogłyby zajrzeć do działu transmutacji i znaleźć tam... Inną dziedzinę magii.
Na przykład uroki.
Miłosne.

A że w miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone, Alex postanowił wypróbować pomysł, który właśnie wpadł mu do głowy. Musiał tylko troszkę nagiąć prawdę, i udać, że to kolejna z jego wizji...
- Po cholerę piszesz w ogóle ten esej? - spytał, ze szczerą ciekawością w głosie. Musiał w końcu porządnie sprzedać swoje małe kłamstewko.

Sam nie był orłem z transmutacji - głównie dlatego, że wcale się do niej nie przykładał, nie widząc możliwości praktycznego wykorzystania tej dziedziny magii w swoim życiu - trudno mu zresztą przychodziło traktować na poważnie przedmiot, na którym uczyli ich, jak zmieniać igły w zapałki, i na odwrót.
Chociaż jego umysł był przecież otwarty na wszelkiego rodzaju ezoteryczne zawirowania w ściegu mojr na kanwie przeznaczenia (tutaj potrzebna była igła), kiedy medytował pośród duszących oparów zapachowych świec i wonnych kadzideł (tutaj potrzebne były zapałki), czasami potrafił być zaskakującym ignorantem i patrzeć na świat z tak beznadziejnie racjonalnego punktu widzenia jak teraz.

Czasem aż Murtagh przecierał oczy, kiedy Axel porzucał ton tajemniczego, niedostępnego jasnowidza, wiecznie poszukującego wiedzy, i stwierdzał po prostu: ten przedmiot to gówno. W umyśle Mulcibera, analogia transmutacyjna dalej szła już prosto: nawet jak zawiniesz gówno w sreberko, to dalej pozostaje ono gównem, i żadna magia nie zmieni go w twoich ustach w czekoladową żabę.

Na szczęście, miał zaufanego człowieka od czarnej roboty: podczas czytania tarota wyjawił takiemu jednemu zapalonemu do transmutacji chłopaczkowi z roku niżej, że ta gryfonka, do której po cichu wzdychał, rzeczywiście pała do niego uczuciem, i od tej pory, dzieciak sprawdzał jego wątpliwej jakości prace domowe - albo wręcz odrabiał je za niego. Równie dobrze będzie mógł napisać drugi esej dla Ambrosii, pft, pomyślał Alex, i uśmiechnął się protekcjonalnie do uwieszonej na nim dziewczyny.

To było całkiem słodkie, że nie tylko on potrafił znajdować wymówki, by być bliżej niej, niżby to było konieczne.

- Przecież w terminie oddawania prac nauczyciel daruje wszystkim, bo akurat będą jego imieniny.

Tak naprawdę to chuja wiedział, jak się nazywał belfer od transmutacji, i kiedy właściwie mija termin oddania esejów.

Nie pamiętał nawet, jaki był temat pracy domowej.

Ale patrzył na Rosie z tym aroganckim błyskiem w oku, którego tak nie cierpiała, więc liczył, że to wystarczy, by odwrócić jej uwagę od bieżącego problemu. Ani na chwilę nie opuścił ręki niżej. Był za bardzo ciekawy jej reakcji.

A zwłaszcza tego, czy jeszcze raz tupnie nóżką.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#6
03.01.2024, 20:32  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.01.2024, 20:54 przez Ambrosia McKinnon.)  
Zazdrościła mu czasem tego, jak zblazowany potrafił być w życiu codziennym i chyba tez była to jedna z tych rzeczy, które naprawdę ją w nim pociągały. Chciałaby zachowywać się w podobny sposób, ale zawsze podejrzewała, że byłoby to możliwe tylko i wyłącznie, jeśli miałaby zagwarantowany inny, lepszy, start w życiu. Może gdyby przyszła na świat w jakiejś czystokrwistej rodzinie, a do tego nie będąc dziewczyna, to posiadałaby odpowiednie pokłady arogancji, zamiast przeklętej zdolności i nazwiska, które większości wcale nie kojarzyło się dobrze. Zdążyła nasłuchać się paru ciekawych historii, w których powtarzano że McKinnonowie biora sobie za zony te swoje martwe dziwki, tak samo jak i słyszała jaka to czeka ją świetlana kariera w burdelu jej ojca.

Nie dało się nie poczuć, jak Alexander napina mięśnie pod wpływem obłapiających go rąk, ale prawdę powiedziawszy to Rosie pomyślała sobie, ze tak się pręży żeby odeprzeć jej ataki, bo jeszcze trochę i zaczęłaby skakać po nim niczym małpa. W sumie był taki wysoki, że pewnie miało się to prawo chociaż odrobinę udać, nie mówiąc już tez o tym, że McKinnon czasem zapominała, jak słaba fizycznie była.

Nie miała jednak szans wykazać i się pokazać Mulciberowi w pełni, jaka to potrafi być gibka, bo ten chyba wszystko sobie zdążył już odpowiednio przemyśleć, albo zwyczajnie miał jakąś wielką wizję odnośnie tego, jak właściwie tę całą sytuacją rozegrać.
- Dwa - powiedziała, wcale już nie taka pewna, kiedy przycisnął ją do wypełnionymi książkami półek, albo raczej to ona sama do nich przylgnęła, zaskoczona nagłą zmianą pozycji, nawet nie zwracając na to, że jakieś wyjątkowa twarda oprawa wbijała jej się na wysokości łopatki. Próbowała jednak być przy tym tak samo butna, podtrzymując groźną minę, chociaż głos jej pobrzmiewał trochę jakby cieniej, jakby się nad czymś właśnie bardzo rozmarzyła.

Może faktycznie powinni się zastanowić nad tym, czy nie zmienić okupowanego działu na jakiś bardziej pasujący do sytuacji? Uroki brzmiały całkiem przekonująco, chociaż ona osobiście podejrzewała, ze gdyby ktoś posługiwał się tworzonymi przez nich właśnie wytycznymi, to zostaliby skatalogowani jako pozycja w dziale zakazanym.

- Bo nikt go nie napisze za mnie - fuknęła na niego, wywracając przy tym oczami, jakby była to najprostsza odpowiedź pod słońcem. On jej przecież tego za nią nie napisze, a przynajmniej nie własnymi rękami. A w ogóle, to jakby zapomniał, to była na niego obrażona, wiec absolutnie nie mogła go wcześniej poprosić o to, żeby wyciągnął od kogoś taki esej dla niej. Pewnie gdyby znała odrobinę swojej przyszłości, to sarknęłaby sobie, ze po to jej ten esej, żeby w przyszłości wydłużać zęby liderowi kultu, który bardzo chciał uchodzić na tych swoich przebierankach za wampira. Cholera, gdyby Axel kiedyś jej powiedział, ze miał taka wizję, to by chyba pierwszy raz w życiu wyśmiała to, czego się dopatrzył.
Wciąż tez trzymała na nim swoje dłonie, jedną opierając gdzieś na wysokości jego żeber, a drugą na ramieniu i mnąc mu przy tym koszule, kiedy palce zacisnęły się na materiale, bo się chyba nawet trochę zmęczyła tym podskakiwaniem (a może zwyczajnie dotarło do niej nagle, jak bezwstydnie go obłapia i zrobiło się jej nagle jakoś cieplej).
To tez nawet nie było tak, że jakoś wstydziła się tej ich bliskości. Nie miała problemu, by czasem na korytarzu wcisnąć mu się pod rękę, kiedy się tego najmniej spodziewał, jak gdyby nigdy nic przywierając do niego i dzieląc się czyś niezwykle ważnym. Tak samo nie miała nic przeciwko, kiedy przyciągał ja do siebie ramieniem na stołówce, albo kiedy się zwyczajnie o cos przepychali, tak jak teraz. Czasem jednak, wystarczyło jej spojrzeć w te niebieskie oczy, żeby beztroska zabawa zmieniła się na cichą nadzieje, że zaraz pokaże jej, jak bardzo mu na niej zależy.

Miała jednak do wykonania misję i nie mogła tak zwyczajnie się zapatrywać, ani ulegać jego wdziękom. Pomógł jej w tym niewątpliwie ten protekcjonalny uśmieszek, na który sobie pozwolił, a na który skrzywiła się z niesmakiem i trochę tak, jakby właśnie podjęła pewną bardzo ważną decyzję, dla rozwoju sytuacji w jakiej się znaleźli.
Potrząsnęła głową, jakby powiedział głupotę, odwracając spojrzenie gdzieś w bok. Po prawdzie to nie wiedziała czy tez mówił prawdę, czy sobie tylko cos wymyślał, bo mu się akurat bardzo przyjemnie dzisiaj opowiadało głupoty i kłamało.
- Trzy. - zawyrokowała ze złośliwym błyskiem w oku.

Nie posiadała utartego zdania na temat swojego wzrostu, bo czasem był niezwykle nieporęczny (szczególnie kiedy obracało się w towarzystwie cholernego giganta), ale biorąc pod uwagę standardy wyglądu, ogólnie podobało się jej, że była taka mała i drobna i w ogóle poręczna. Czasem dzięki temu stawała się złośliwym chochlikiem w pełnym tego słowa znaczeniu.
Alexander mógł sobie przewidzieć, że będzie tego dnia odrabiała prace domową w bibliotece na dziale transmutacji i pod literką L, ale prawdę powiedziawszy, czasem miała wrażenie, że nie dostrzegał rzeczy naprawdę ważnych. Na przykład momentu, kiedy jego prawie/chyba/może/bez-etykiet dziewczyna, gryzie go w klatę w suta. Nie było to mocne, ale Rosie liczyła na shock value popełnianej zbrodni. Może właściwie powinna to nazwać niewinnym skubnięciem, bo zrobić mu krzywdę, tak naprawdę, to nigdy przecież nie chciała. Musiała też przyznać, że kiedy cofnęła głowę, bardzo podobał się jej fakt, ze na bieli koszuli różowiła się teraz pieczątka po przyłożonych do niej ustach, a które zwykła pociągać pomadką w delikatnym kolorze, podkreślającym jej naturalna urodę.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#7
06.01.2024, 00:12  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.01.2024, 00:24 przez Alexander Mulciber.)  
- Dam ci odpisać - zaproponował łaskawie, ani na chwilę nie tracąc rezonu, choć dotyk Ambrosii był szalenie rozpraszający. Ton Alexa był lekki, niefrasobliwy wręcz, ale jego oczy były skupione na twarzy Rosie; po samej ostrości jego spojrzenia łatwo było się domyślić, że po głowie chodzi mu coś kompletnie innego niż praca domowa z transmutacji. Debilko, przecież oddałbym ci swój własny esej, pomyślał, po trosze z czułością, a po trosze z irytacją. Tak jakby zależało mi na ocenach...

...Tak jakby nie rozważał już wielokrotnie, czy nie rzucić całej tej śmiesznej szkoły w diabły, i nie czekając na świadectwo i zdanie egzaminów, oddać się w termin do jakiegoś wróżbity, pod którego okiem mógłby w spokoju zgłębiać sekrety przeznaczenia - bo w ten sposób nauczyłby się przecież o wiele więcej, zamiast tracić czas na jakąś taką transmutację, na przykład - z drugiej strony, zdał już SUMy, mógł też zdać OWuTeMy. Trochę głupio byłoby być gorszym od pierwszego lepszego oszołoma, który nie dostał na egzaminie trolla z wróżbiarstwa tylko dlatego, że po spojrzeniu w szklaną kulę stwierdził, że jutro będzie mgła, a z czytania tarota został zwolniony, bo przyniósł opinię z poradni psychologiczno-pedagogicznej, że ma dysleksję i daltonizm... Zresztą, wciąż miał w pamięci to spojrzenie Ambrosii, kiedy powiedział jej, że w sumie to może rzuci tę szkołę w cholerę.

Więc tego że nie zależy mu wcale na tym zasranym eseju z transmutacji nie zamierzał mówić głośno. Po pierwsze dlatego, że lubił popisywać się przed Rosie swoją elokwencją irytować dziewczynę, która zresztą zaskakująco łatwo dała się prowokować takimi drobnymi uszczypliwościami, i spędzała w jego bliskim towarzystwie długie godziny, kiedy próbowała udowodnić wyższość swojej racji i to, jaki ty jesteś głupi, Mulciber; po drugie, od "nie zależy mi na ocenach" łatwo było przeskoczyć do "o wiele bardziej zależy mi na tobie", a Alex nie do końca jeszcze wiedział, jak czuł się z tymi słowami na języku.

Zresztą, w jej uszach brzmiałoby to pewnie jak kolejne "aroganckie bzdury" z jego bogatego repertuaru bullshitu. Zwłaszcza, że w takiej niepozornej, małej Rosie tkwiły zaskakujące pokłady cichej determinacji - może nie nazwałby tego ambicją, a raczej jakąś dziwną intensywnością - a Mulciberowi podobało się w niej właśnie to, że była jakaś. Jak na kogoś tak przyzwyczajonego do stania na uboczu szkolnej hierarchii, nawykłego do dotrzymywania towarzystwa samej sobie, Ambrosia miała wyjątkową zdolność mówienia Alexandrowi w twarz rzeczy, których nikt inny by mu nie powiedział - poniekąd dlatego, że nikt inny tak wiele o nim po prostu nie wiedział.

Taka wiedza tajemna rzeczywiście nadawała się tylko do działu ksiąg zakazanych.

Jak kiedyś ją spytał - tym swoim jadowicie beznamiętnym tonem, który Rosie znała do tej pory w jego wydaniu tylko w odniesieniu do innych ludzi - tknięty jakimś dzikim pragnieniem udowodnienia czegoś (jej, a może i sobie), jak często stawia mu tarota, kiedy on nie widzi? jak często pyta o niego karty zamknięta sama w sypialni? jak często - skoro tyle o nim wie, hm?, nie odzywała się przez dobry miesiąc.
Ale Mulciber mógłby przysiąc, że odbiegła wtedy od niego tylko dlatego, żeby nie zobaczył rumieńca na jej policzkach... I czegoś innego niż gniew na dnie jej oczu.

Dlatego Arcykapłanka z jego ulubionej talii tarota patrzyła na niego zielonymi oczami Ambrosii. Tak samo wiedząca, tak samo intensywna... Zaklinała go spojrzeniem, które było dumne i dobitne, pełne zdecydowania, ale i dziwnej łagodności zarazem; ta zresztą przydawała jej wyniosłym rysom szlachetności.

Miała zielone oczy: takie same, jak młode liście na szczytach drzew, pnące się ku słońcu, zalewającemu - zdawałoby się, że wystarczająco już podmokły - las rosnący niepodal jego domu rodzinnego; oczy Ambrosii były jak rzęsa przy brzegach jeziora skrytego w sercu tego lasu, a ich kolor - był zarazem kolorem wodnej toni jeziora, w którym to oboje zanurzyli się podczas tych ostatnich wakacji, szukając wytchnienia od upału... Nie mógł teraz chodzić w to miejsce nie myśląc o McKinnon.

Tak samo, nie mógł nie widzieć jej, kiedy kolejny raz wyciągał Arcykapłankę.

To moja karta, i moja talia, buntował się Alex, za każdym razem, kiedy stawiał ją jako patronkę rozkładu. Ulubiona karta jego matki; symbol daru, od wieków krążącego we krwi jej i zarazem jego przodków, i wreszcie, osobisty anioł stróż Mulcibera: on chciał widzieć w Arcykapłance samego siebie, władającego wiedzą tajemną, z pełną kontrolą nad przypadłym mu darem prekognicji, z tym fragmentem księżyca, który leżał u stóp kapłanki, nie bez powodu nazywanej przez niektórych Panią Księżyca... Ale przeklętej Ambrosii nie wystarczyło, że wyciągał jej zawsze Słońce, kiedy czytali sobie dla zabawy, nie, ona musiała mącić mu w głowie i dostawać też Księżyc, który w jego głowie symbolizował ich nocne rozmowy na wieży astronomicznej.

A Alex? Och, on był tylko psem wyjącym do Księżyca - na tej jednej, jedynej karcie Wielkich Arkan, gdzie nie było widać żadnych ludzi.

Może karty miały rację. W końcu Mulciber nie chciał, by krępowały go poplątane nici powiązań. Nie chcę znać przyszłości innych ludzi, tylko żyć swoją własną, jak często mówił Rosie, kiedy oboje byli zdołowani i w sumie, mogli gadać tylko o ciążących na nich klątwach, bo nagle świat dookoła stawał się nie do zniesienia.

Ale dzisiaj nie chciała rozmawiać, chyba, że powinni uznać gryzienie za jakąś ich nową formę komunikacji. I ona miała czelność mówić mu, że ma wściekliznę, po tym jak napierdalał się z Alastorem Moodym?

Nawet klub pojedynków nie przygotowywał na takie starcia, jak to. Mulciber mrugnął odrobinę za szybko. Zanotował z rozdrażnieniem fakt, że Rosie odsunęła się nieco i przestała mu gnieść (już i tak pogniecioną) koszulę, że zabrała te drobne dłonie, które tak ładnie pasowały na jego torsie, i to nie tak, że wzięła się za rozpinanie guzików, czy coś takiego!; nie, ona wykonała pełen odwrót - momentalnie cofnęła główkę - jakby... Przestraszyła się własnego popisu.
Interesujące.

Wykorzystał to, że już nie próbuje się po nim wspinać, i jak gdyby nigdy nic, gwałtownie wrzucił trzymaną książkę z powrotem na najbliższą wolną półkę gdzieś na wysokości jej głowy, nie patrząc nawet, gdzie ją odstawia; tylko po to, by jedną rękę zapleść w jej włosach, niebezpiecznie blisko szyi, a drugą, znów chwycić ją nieco niżej talii.

Pozwolił wybrzmieć tej chwili ciszy, przerywanej tylko ich oddechami i szelestem przewracanych kart książek gdzieś daleko w tle.

- Rozbrajasz mnie czasem, McKinnon - stwierdził zdawkowym tonem, który zawsze pojawiał się w jego głosie, gdy wróżył, i trafiał na coś, czego sens nie do końca rozumiał.

A potem ją pocałował, chociaż musiał się przy tym potężnie schylić, ale regał objuczony ciężarem starych tomiszczy wytrzymał, kiedy się o niego oparł, tą samą ręką, która jeszcze chwilę wcześniej zbłądziła z jej talii nieco niżej. Nie chciał przeginać. Nie dzisiaj.
Jej włosy załaskotały go w nos, kiedy odwróciła gwałtownie twarz, zaraz po tym jak ugryzł ją w wargę, niespodziewanie kończąc ich pocałunek; ale on zmusił ją, żeby znowu patrzyła na niego. Jego kciuk czule potarł jej lekko rozchylone usta.
- To teraz popraw szminkę - powiedział cicho, próbując przypomnieć sercu jak powinno bić - ...I licz od nowa.

Pożałował tego, co powiedział, bo jak tak na nią patrzył, czuł tylko mętlik w głowie - milion różnych możliwości, pędzących wartkim strumieniem podświadomości, milion różnych scenariuszy, co jeszcze może się stać - ale pewny mógł być tylko jednego: już za późno, by to cofnąć.

Musi ją spytać, jakie zasrane kwiaty lubi najbardziej.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#8
06.01.2024, 02:26  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.01.2024, 02:46 przez Ambrosia McKinnon.)  
- Łaskawy pan - sarknęła w odpowiedzi, marszcząc przy tym nos, na którym zaczęły pojawiać się wyraźniejsze piegi, wywoływane wiosennym słońcem. Odpowiadała przy tym na jego zafiksowane na niej spojrzenie bez większego problemu, nawet jeśli odrobinę, ale tylko odrobinę czuła się chyba przez niego speszona. Bo kiedy tak na nią patrzył, nie chciała się do tego przyznać, ale czas zatrzymywał się, albo nawet cały świat dookoła nich znikał. Jakaś część niej chciała, żeby było tak częściej. Tylko oni i nic więcej. No, może rozkładane przez nich karty, ale gdyby byli sami, to może wszystko byłoby prostsze. Nie musieliby się nikomu tłumaczyć z tego, co było między nimi.

Troszkę mu zazdrościła. W sumie to zazdrościła w życiu często i w różny sposób, ale w tym wypadku chodziło o to, jak bardzo wydawało mu się nie zależeć. Nie podejrzewała go o to, że chodziło mu po głowie, by zwyczajnie dać sobie spokój i wyjechać gdzieś, do jakiegoś wróżbity. A może zwyczajnie jej ta opcja nie przeszkadzała? Przynajmniej nie na początku, bo potem zapytałaby a co ze mną? Była w niej pewnego rodzaju desperacja, która nie pozwalała jej tak zwyczajnie odpowiedzieć sobie samej z pełnym przekonaniem, że postanowiłaby zostać, albo ruszyć za nim i nie przejmować się niczym. Czuła się czasem zwyczajnie głupia, tym bardziej że wszyscy zdawali się pojmować krukonów jako tych najmądrzejszych, podczas gdy jej oceny świadczyły o czymś zupełnie innym. Było jej ciężko i tym ciężej, że zdawało się jej iż nawet oboje odbierali swoje umiejętności jako klątwę, to Axel radził sobie z nimi o wiele lepiej.

Ile ona czasu w swoim życiu straciła na tym, żeby udowodnić mu, że nie ma racji. I nawet jeśli początkowo wynikało to z zawistnej chęci faktycznego dania mu do zrozumienia, że jest głupi, w pewnym momencie przerodziło się w to zwyczajną zabawę. W sposób na spędzanie czasu, kiedy zamiast wywrócić na niego oczami i iść dalej, jak to czasem miała w zwyczaju, zaczynała mu mówić, co o nim myśli. Ale nie mówiła mu wtedy wszystkiego. Nie mogła, bo to znaczyłoby przyznanie się przed samą sobą, że sprawy miały się zupełnie inaczej niż mogło się jej wydawać. Że zależało jej bardzo, a może i trochę za bardzo. A o tym nie mógł absolutnie wiedzieć.

Może faktycznie, gdyby sam zadeklarował jej wreszcie swoje uczucia, to uśmiechnęłaby się kpiąco, biorąc to w pierwszym odruchu za zwykły żart. Potem zmarszczyłaby brwi i spytałaby go, czy to tak na poważnie, czy w tym ostatnim papierosie który wypalił, to nie znajdowało się coś więcej. A potem by mu kazała to powtórzyć jeszcze dwa razy, bo przecież do trzech razy sztuka i jak przy ostatnim by się nie rozmyślił, to może faktycznie miał to na myśli.

Ale między nimi zawsze panowała w tej kwestii cisza. Jej zdaniem pełna zrozumienia, bo przecież oboje mieli te same rozterki, ale też i pełna wyczekiwania, bo co jeśli któreś by się wreszcie przełamało i to zmieniłoby absolutnie wszystko?

Kiedy spytał ją kiedyś o to, czy przekłada karty myśląc o nim, chyba bardziej uderzył ją ten jego ton, niż samo pytanie. Było w nim coś, co jej się nie podobało, ale co też zmuszało ją do uświadomienia sobie, że Alexander chyba nie był aż tak głupi jak czasem udawał i może jednak patrzył na plątaninę nici, którymi byli splątani.

Kiedyś wyczytała w jakiejś książce, że w niektórych kulturach wierzono, że istniało coś takiego jak czerwona nić przeznaczenia. Praktycznie znaczyło to tyle, że niektórzy byli nią ze sobą połączeni i zwyczajnie przeznaczeni sobie przez los. Czasem więc, kiedy brało ją na samotność bardziej jak zwykle, patrzyła na swój mały palec, gdzie niż powinna być obwiązana i zastanawiała się, czy Mulciber widzi, jak prowadzi do niego.

Zaraz potem potrząsała głową i powtarzała sobie, że to tylko bajki.

Prawda była taka, że robiła dokładnie to, co jej zarzucał. Siadała na łóżku, przetasowując karty i często podświadomie szukając Kochanków, zanim zaczęła je wykładać. Wymieniła kiedyś tę kartę, kiedy któregoś razu stawiali sobie dla zabicia nudy karty, swoją wsuwając do jego talii, a jego do swojej i tak już zostało. Dzięki temu, a może przez to, nie mogła tak naprawdę nigdy o nim zapomnieć, kiedy sięgała po talię. Tak samo jak skazywała go na to, by on nigdy nie zapomniał o niej.

Kiedy rozkładała karty, dostawała szału, kiedy jej palce trafiały na Pustelnika. Nie chciała widzieć go jako patrona swoich rozkładów, bo nawet jeśli specjalnie szukała Kochanków, to Pustelnik przychodził do niej całkiem nieproszony. Stał samotnie, z dziwnie błękitnymi oczami, w których widziała mądrość, która gdzieś tam głęboko kryła się w Aleksandrze. Szedł przez mroki swojej nieświadomości, w drodze do poznania samego siebie, z unoszącym się nad nim ksieżycem.

No właśnie, Księżyc.

Karta, którą łapczywie wręcz zagarniała dla siebie, czując z nią niezwykłą wręcz więź. Nakazywała jej tak intuicja, której z resztą ta karta patronowała, ale gdzieś w swojej głowie Ambrosia zwyczajnie utożsamiała siebie samą z księżycową nocą pełną gwiazd. Z momentami, kiedy nie wszystko dawało się dostrzec w pełni.

I naturalnie z momentami, kiedy byli na tej przeklętej wieży astronomicznej, licząc gwiazdy i pocałunki.

Niezmiernie zabawne mogło wydawać się, że w podobny sposób reagowali na wyciągane Słońce, które uśmiechało się do nich przyjemnie, a mimo to McKinnon z przekąsem myślała, że może powinna zacząć nazywać go swoim Słońcem. Ale tak jak siebie poetycko interpretowała jako księżyc, tak Alexander był dla niej słońcem, w którego cieple grzała się i nabierała siły.

Była też jeszcze jednak karta, którą wyciągała z myślą o nim, ale nigdy przed nikim nie przyznałaby się do tego, że był jej Światem.

Nie powiedziałaby, że przestaszyła się własnego popisu. Może była ostrożna? Nie wiedziała, co właściwie powinna zrobić zalej, bo była tu tylko po to, żeby wywołac u niego jakąś reakcję. Może faktycznie sprowokować go, do oddania tej książki, ale gdyby teraz by ją jej wręczył to zwyczajnie czułaby się absurdalnie rozczarowana.

Spojrzała na niego, ze spojrzeniem które wypełniało zainteresowanie, oceniając co też takiego mogło mu w tym momencie przechodzić przez głowę, szczególnie że ten wolumin postanowił wrzucić w pierwsze lepsze wolne miejsce na półce. Poczuła na sobie jego ręce i ciepło zaraz rozlało się po całym jej ciele. Cisza jednak trwała odrobinę za długo, a może tylko jej się wydawało? Może serce, które nagle zaczęło trzepotać, nagle poruszone dziwną satysfakcją, a potem niepokojem, zaczęło wyliczać jakieś własne sekundy, zupełnie niezgodne z tykaniem zegara. Zarumieniła się lekko, czując jak złość wzbiera gdzieś w jej środku. No zrób coś wreszcie! Krzyczała na niego i już nawet zacisnęła dłonie w pięści, gotowa zgarnąć te swoje książki się stąd wynieść, bo nie będzie robić przecież z siebie idiotki.

Ale potem się odezwał i Rosie pomyślała, że oto stała się dla niego jedną z zagadek, które rozgryzał z namysłem, kiedy wyciągał karty. I bardzo się jej to podobało.

Czasem kiedy ją całował, zmuszała go do tego, by zapracował na to całym sobą. By całkowicie zniżył się do jej poziomu. Kiedy ich usta się zetknęły, przez moment wahała się, czy nie była przypadkiem jeszcze na niego zbytnio obrażona, ale wreszcie wyciągnęła się, wspinając na palce, z pewną łapczywością angażując się w ten akt.

A kiedy się od niej odsunął, tonęła w jego oczach. Na moment zmarszczyła nos, a kąciki ust wykrzywiły się lekkim uśmiechu, kiedy na ustach wciąż czuła jego obecność. A potem zmrużyła lekko oczy, kiedy usłyszała jego słowa, szybko zwilżając wargi. A potem uśmiechnęła się do niego lekko, z dużą dozą kokieterii i może trochę wyzywająco.
- Muszę liczyć tym razem?
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#9
11.01.2024, 01:27  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.04.2024, 03:38 przez Alexander Mulciber.)  
Ambrosia zawsze tak usilnie sprzeciwiała mu się, kiedy po prostu chciał zrobić dla niej coś miłego. Niezmiernie go to irytowało, więc nauczył się, żeby nie zwracać za bardzo uwagi na jej kapryśne kobiece humorki, narzekania i wyrzuty, tylko robić swoje, zbywając jej oskarżenia prostym: „tu nie chodzi o ciebie, McKinnon”. Na przykład, wtedy, kiedy złamał nos jakiemuś gryfonowi, który naśmiewał się z interesu jej ojca… Pamiętał, że Rosie zrobiła mu niemożebną awanturę pod skrzydłem szpitalnym, w ogóle nie przyjmując do wiadomości, że typ podpadł jemu i Murtaghowi w taki czy inny sposób, mimo ostrych zapewnień Alexa, że to wszystko w ogóle nie było związane z jakąś osobistą vendettą za obrażanie Rosie… Spoko, następnym razem po prostu pozwolę mu nazywać cię…, wypalił jej wtedy w twarz, wściekły, hamując się jednak, zanim doszło do najgorszego. Przecież zawsze wybaczał jej te kłótnie, bo każdy głupi zauważyłby, że sprawy rodzinne to dla Ambrosii to bardzo drażliwy temat.
Po tych wakacjach chyba po raz pierwszy gadali trochę bardziej szczerze – może nawet bardziej aniżeli tego początkowo chcieli – o swoich rodzinach, co dla obojga nie było łatwe. Mulciber zdążył już nauczyć zbywać się te problemy wzruszeniem ramion, i krótkim: ludzie zawsze gadają, bo takie było jego zdanie, jakkolwiek nieczułe mogło się to wydawać; sam bowiem zdążył się w życiu nasłuchać całego mnóstwa ksenofobicznych głupot. A jak ktoś będzie gadał za głośno, dopowiadał już w myślach, po prostu złamię mu szczękę.
Lubił myśleć, że w ten sposób chroni Rosie, że oszczędza jej wewnętrznej udręki – bo z tego, co opowiedziała mu o swoich doświadczeniach z widzeniami limbo, i tym, co sam zdążył zaobserwować, była gdzieś tam głęboko w gruncie rzeczy dość smutną dziewczyną – a i musiał przyznać, że czuł się tak cholernie dobrze sam ze sobą, tak cholernie silny, kiedy ustawiał do pionu dokuczających jej debili.

Tylko że jej wyczekujące oczy Arcykapłanki zawsze wydawały się patrzeć na niego z góry, jakby wiedziała coś, czego on nie wiedział; jakby istniała jakaś inna droga, której on nie dostrzegał; jakby robił coś źle, chociaż nie wiedział dokładnie, co, ani jak to naprawić.

Ale potem siadali obok siebie w Wielkiej sali przy stole Krukonów, jak gdyby nigdy nic, on odkładał na bok aktualnie czytaną książkę, ona odstawiała filiżankę z herbatą, i w milczeniu zaczynała rozkładać wróżby na dany dzień, tylko po to, by podać mu Słońce. Nie gniewała się już? Chyba tak, bo często po takich zdarzeniach ta karta pojawiała się w jej rozkładach w odniesieniu do jego osoby. Przewracał wtedy oczami.
To twoja karta, nie moja, zaznaczał, i chamsko przekładał Słońce na jej stronę rozkładu. Twoja percepcja sięga najdalej do czubka twojego własnego nosa, McKinnon, mówił jej wtedy, zachwycony wściekłymi iskierkami, które zaczynały sypać się z jej oczu, i potokiem słów, który wylewał się z jej ust. Sięgnął wtedy w jej stronę, tylko po to, by wyciągnąć Ósemkę Kielichów, niecierpliwie stukając palcem w wyrysowaną na niej postać, majaczącą gdzieś w oddali, odwróconą do widza plecami – daleko od stosu pucharów na pierwszym planie. To była jego karta. Dla niektórych oznaczała ucieczkę – wędrowiec zbyt pochłonięty był swoją podróżą, by myśleć o porzuconych kielichach, tak jak i on zbytnio pochłonięty był swoim życiem, by zdradzać swoje premonicje innym ludziom. Ale Alex patrzył na rozciągającą się przed pielgrzymem drogę, oświetlaną blaskiem Księżyca, wiszącym nad jego głową, i widział... Inspirację. Kolejna karta, którą tak lubił, i która teraz pod wieloma względami kojarzyła mu się także z Rosie.
To ja, urwający się dzisiaj z historii magii, mówił jej, pokazując na odwróconego od nich wędrowca, a to ty, dodawał, pokazując na księżyc wiszący nad nim na niebie. Wyrysowana była na nim skrzywiona buzia, prawie tak, jak buźka Ambrosii, kiedy usłyszała o tym, że Alex zamierza opuścić ostatnią z dzisiejszych lekcji. Oświetlasz mi drogę, jak księżyc. To znaczy, że urywasz się ze mną.

Skończyli po prostu siedząc gdzieś w krzakach na skraju szkolnych błoni, i rozmawiając o życiu.

Problem był taki, że on czasem też nie sięgał wzrokiem dalej niż poza nosek Ambrosii, poznaczony piegami jak konstelacjami. Zawsze lubił astronomię, zaś bezsenne noce pozwoliły mu zapamiętać układ gwiazd na nieboskłonie – pierwszy nauczył go tego jeden z dalekich przyjaciół jego matki, członek jednego z cygańskich klanów, którzy to zawsze byli mile widziani na ziemiach przynależnych Mulciberom – tak samo dobrze znał układ piegów na jej twarzy.


Wydawało mu się, że tak dobrze zdążył ją poznać w tak krótkim czasie, a jednak często nie wiedział tak naprawdę, co właściwie myśleć o Ambrosii McKinnon.

Z jednej strony, potrafiła być tak krucha i tak niewinna, jak wtedy, kiedy unikała jego spojrzenia; kiedy milczała, zrażona jego wulgarnością, poirytowana, że albo rozwiązywał wszystkie swoje problemy pięściami albo zwyczajnie ich unikał, albo kiedy ewidentnie nie chciała ciągnąć jakiegoś wątku, zdeterminowana, by zachować swoje myśli dla siebie; z drugiej – im więcej i im częściej rozmawiali, tym śmielsza się wydawała. Czasem była nieznośna: ot tak zaczynała kąsać jego klatkę piersiową jak jakiś rozzłoszczony kotek; kiedyś złościło go, jaka była opryskliwa, ale jednocześnie szanował jej szczerość i to, że nie nawykła nikomu słodzić.

Większość czasu go intrygowała. Jak wtedy, kiedy myślała, że jest taka sprytna i zabawna, i zamieniła karty Kochanków w ich taliach. Nie potrafił nazwać uczucia, które zagościło w jego piersi, gdy zauważył to po raz pierwszy – akurat tasował wtedy karty przy Ambrosii; pewnie zrobiła to specjalnie, myślał potem, wiedząc, że to moja kolej na postawienie rozkładu, ale w tamtej chwili mógł myśleć tylko o tym, że najwyższy guzik jej bluzki był kusząco rozpięty, a rozchylone w skupieniu usta wyglądały na wyjątkowo miękkie – próbował analizować całą sytuację na chłodno, ale nigdy nie nauczył się, jak radzić sobie z gwałtownymi emocjami. Między nimi nigdy nie padło ani jedno słowo wyjaśnienia. Ale to było jak obietnica.
Trzymał tę kartę na samym spodzie talii, tuż pod Światem. Trochę dlatego, że Kochankowie wydawali mu się o wiele lepszym zwieńczeniem Wielkich Arkan – ludzkość, która przekroczyła wrota ziemskich i dostąpiła powrotu do Raju – a trochę dlatego, że to był jego sekret – jego i Ambrosii – i czuł dziwną satysfakcję, że ten sekret skryty był przed oczami wszystkich, widoczny dopiero po przerzuceniu wszystkich kart, ale zarazem – trwał skąpany w pełnym słońcu, równie oczywisty co spojrzenia, które posyłali sobie, mijając się na szkolnych korytarzach, tak jak przed chwilą.

– Myślałem, że to jakiś twój przesąd. – Ściągnął lekko brwi, jakby w zamyśleniu. Nie pytał jej nigdy "dlaczego". Większość takich tematów naturalnie wypływało z czasem, i zazwyczaj nie było potrzeby, by pospieszać kogokolwiek do zwierzeń. – Dużo rzeczy robisz trzy razy – stwierdził już ciszej, zawijając na palec, trzykrotnie, jedno z pasm jej długich blond włosów, które – zapewne w wyniku ich przepychanek – opuściło swoje zwyczajowe położenie; teraz okalało drobną twarz Ambrosii w sposób, jaki rzadko miał okazję podziwiać, głównie dlatego, że dziewczyna zwykle odruchowo zakładała niesforne włosy za uszy, jak gdyby irytowało ją, że te nieposłusznie ograniczają jej pole widzenia. Chyba wtedy znowu ją pocałował; trochę próbując zatuszować krótki moment tej niepoprawnej czułości – to, że nagle tak się przy niej zapomniał, i pokazał, że te wszystkie momenty, kiedy bezczelnie śledził ją wzrokiem z drugiego końca korytarza, były częstsze, niż chciałby przyznać – a trochę – może nawet bardziej niż trochę – czując dziwną potrzebę pokazania jej, jak bardzo podekscytowany jest wyzwaniem, które słyszał teraz w jej głosie.

Alexander sam nie był już pewny, czy ta cała ich sprzeczka nie pochodziła przypadkiem z arsenału kobiecych sztuczek, którego skarbiec znajdował się w sercu zielonego labiryntu jaki stanowiły oczy Arcykapłanki, czy też pokrętnej, odwrotnej psychologii, którą to on zazwyczaj stosował wobec dziewczyn, które fizycznie mu się podobały, ale nic ponadto do nich nie czuł – czy to dlatego nie przyszłaś wczoraj na wieżę, Rosie? Grałaś niedostępną?, pomyślał, odrywając się znów na chwilę od jej ust, jego oddech nieco bardziej wzburzony niż wcześniej, tylko po to, by zaraz znów wznowić przerwany pocałunek.

To, że teraz mógł nie tylko widzieć jej uśmiech, ale i poczuć, że Rosie wciąż uśmiecha się, odwzajemniając jego czułostki, działało na niego bardziej, niż chciałby przyznać – przed nią, ale i przed samym sobą. Czuł się tak, jakby zamknął promienie Słońca w butelce, i teraz pił prosto z gwinta. Letni blask krążył w jego żyłach; szumiał w głowie, głośniej niż alkohol, nawet bardziej intoksykujący – równie skutecznie znosząc resztę posiadanych przez niego inhibicji – tak jak podczas wycieczki do Hogsmeade pod koniec zeszłego roku, kiedy oddalili się od reszty, aby udać się na krótką  przechadzkę po lesie, i złapał ich deszcz; szybko pobiegli, by skryć się pod pierwszym lepszym dachem, a Alex nagle zdecydował, że jeżeli w ciągu następnej minuty słońce wyjdzie zza chmur, zapyta Rosie, czy chciałaby do niego przyjechać na wakacje… Nie wyszło, więc przemokli do suchej nitki. Ale i tak zapytał. Kiedy potem wracali powozem, kapryśne słoneczko świeciło im już w oczy, tak, że musieli siedzieć obok siebie, plecami do wściekłych promieni. Nie mógł na to narzekać, tak jak i teraz nie mógł powstrzymać uśmiechu, który tak mimowolnie wykwitł na jego ustach, kiedy wciąż jeszcze całował McKinnon, zadowolony, że ta porzuciła esej z transmutacji na rzecz innych, ciekawszych zajęć.

– Wciąż został mi jeden. – A potem możemy zacząć liczyć od nowa, dodał, już w myślach, kończąc pocałunek, absolutnie pewny tego, że na jednym się nie skończy, co tylko potęgował fakt, że nie odsunął się wcale od Rosie, że teraz to jego dłonie, nie wiedzieć kiedy, zaczęły wędrować po jej ciele, że dalej stali tak blisko, że ich nosy dalej stykały się ze sobą. Ale w obecnej sytuacji Alex uważał swoje słowa za niezwykle wysublimowany żart, i chociaż nie znał się na flircie, bo sprawę zazwyczaj załatwiało to, że był przystojny, to z Ambrosią… Wszystko przychodziło tak naturalnie, jakby podążał za wskazaniami jakiejś przepowiedni. A jednak, przy niej, nie chciał wiedzieć, co się stanie; nie chciał wybiegać myślami w przyszłość, jeżeli nie musiał. Chciał, żeby to było prawdziwe.

– Czy ja mogę liczyć, że spędzimy razem dzień? – mruknął, w kącikach jego ust dalej czaił się cień uśmiechu. – Wisisz mi za tamtą nieprzespaną noc. – Tak jakby dał radę zasnąć; jego bezsenność stawała się jeszcze gorsza w trakcie pełni.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
entropy
What if I fall into the abyss?
What if I swing only just to miss?
Jest w niej pewna nerwowość, którą widać tak samo w gestach jak i odległym spojrzeniu zielonych oczu, pod którymi rozsiane zostały konstelacje piegów. Blond włosy ma zawsze ścięte przed ramiona. Jej drobną, niewielką (160cm) sylwetkę otacza zwykle ciężki zapach kadzideł, który wydaje się wżerać w każdy skrawek jej ciała i noszonych przez nią materiałów, ale kiedy komuś dane jest znaleźć się dostatecznie blisko, spod spodu przebija się pewna o wiele lżejsza nuta, przywodząca na myśl letnią noc, podczas której z łatwością można policzyć na niebie wszystkie gwiazdy.

Ambrosia McKinnon
#10
11.01.2024, 03:59  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 11.01.2024, 04:01 przez Ambrosia McKinnon.)  
Za każdym razem, kiedy próbował zrobić dla niej cos miłego, usilnie zastanawiała się czy faktycznie robił to dla niej czy może z własnej, aroganckiej potrzeby zaprezentowania się z jak najlepszej strony (jego zdaniem). Kiedy się kłócili pod tym skrzydłem szpitalnym, patrzyła na niego wściekle, czekając tylko aż dokończy głupio zarzucone zdanie, ale nie zrobił tego, a ona wreszcie, po długiej chwili ciszy odwróciła się napięcie i poszła w swoją stronę.
Zła i z dziwnym ciepłem, tlącym się gdzieś pod spodem, bo nawet jeśli nie byłą pewna jego motywacji, z wyraźną ulgą przyjęła to, że ktoś stanął w jej obronie. Gdyby posłano ją do Durmstrangu, pewnie wszystko byłoby o wiele prostsze. Po pierwsze, pewnie nikt nie zwracałby uwagi na jej nazwisko, a nawet jeśli to przecież ciężko było odmówić McKinnonom posługiwania się wątpliwym rodzajem magii. W końcu skądś się brały te wszystkie martwe, jednak wciąż żywe kobiety, zdobiące korytarze i pokoje Zamtuza. Po drugie, miałaby Hadesa. Mogła się z nim szarpać, obrażać i bić, ale wiedziała że ten również oddawałby wymierzone w nią ciosy. Tylko że jego motywacji byłaby o wiele pewniejsza niż tych, które mógł mieć Mulciber.

Przez długi czas była święcie przekonana, że zwraca na nią uwagę tylko dlatego, że w jakiś sposób spełniała wymagania, które narzucał dziewczynom pod względem urody. Tylko urody, bo prawdę powiedziawszy nie posądzała go o nic głębszego, bo i jak by mogła, skoro jej zdaniem nie znali się wystarczająco dobrze by miało to rację bytu. Bo miał rację, była zwyczajnie dziewczyną smutną, która większość czasu poświęcała temu, co działo się w jej głowie i specjalnie często wycofywała się z interakcji, wybierając ucieczkę, ale wciąż z dumnie podniesionym czołem, jakby uważała się za wszystkich lepsza, a nie słabsza i bez znaczenia.

Nawet nie była pewna, co zmieniło się po tamtych wakacjach. A może nie zmieniło się tak naprawdę nic i tylko przypadek zagrał im wtedy na nosie, kiedy znalazł ją wieczorem na schodach do wieży zegarowej, całą zapłakaną, z przyłożonymi do skroni pięściami i nieobecnym spojrzeniem utkwionym gdzieś w ścianie. Szeptała sobie cicho pod nosem, że niczego już tam nie ma, jakby czaiło się za nią coś absolutnie niedostępne dla ludzkich oczu.

Po tym jego rycerskość, odbierała o wiele łagodniej. Mniej się wobec niej burzyła, nawet jeśli czasem nachodziła ją taka myśl, że skoro sama nie była w stanie się obronić, to była zwyczajnie słaba. Ale im mijało więcej czasu, tym bardziej jej się ta jego zaciekłość podobała i momentami łapała się na tym, że jej to sprawiało dziwną satysfakcję i schlebiało. W ten specjalny, przyjemny sposób, o którym nie chciała myśleć.

Karta którą jej przypisywał, również jej schlebiała. Kiedy tylko uświadomiła sobie tę zależność, to było trochę tak, jakby nagle zdała sobie sprawę z tego, kim faktycznie mogła być. Jakby Arcykapłanka pokazywała jej wszystkie niedociągnięcia, których tak łatwo można było się pozbyć. Im bardziej jednak pragnęła reprezentować tę kartę, tym bardziej miała wrażenie, że jest to niezwykle odległy cel. Jakby Axel w niej tę kartę tylko dlatego, że mógł widzieć przyszłość, nie dlatego, że pasowała do niej teraz.

Zawsze kiedy rozkładali sobie poranne wróżby i z jej talii wysuwało się Słońce, patrzyła na niego nieco gniewnie. Na te jego wywracające się oczy, jakby próbowała mu powiedzieć, że to wcale nie tak jak myśli i karty były zwyczajnie felerne. Ale to nie miało najmniejszego sensu, tym bardziej że z czasem, ale tylko przed samą sobą, myślała o nim 'Słońce'. Był dla niej tym ożywczym źródłem, który rozgrzewał ją, przenikając na wskroś, tak samo kiedy tylko ze sobą rozmawiali, niechcący stykali się łokciami, siedzą obok siebie przy stole w wielkiej sali, jak i kiedy obdarzali się czułościami. Wtedy jednak czuła się nie jakby padały na nią promienie letniego słońca, a jakby znajdowała się w jego centrum, jakimś cudem cała bezpieczna mimo buchającego ciepła.

Potem, kiedy już opuścili Hogwart, kiedy odrobinę jeszcze dorośli, mówiła czasem do niego Moje Słońce. Prosto w twarz i bez grama zażenowania, jakie kiedyś ubarwiłoby jej twarz rumieńcem. Była to jej deklaracja, ale również i właściwa dla niej przekora, bo przecież kiedyś tak chętnie wywracał oczami na samo wspomnienie tej karty. Tych słów używała jednak do niego tylko wtedy, kiedy naprawdę jej zależało. Kiedy była dla niego zwyczajnie delikatna, tak samo jak delikatne było światło księżyca, w którym kąpali się niemal każdej pełni, obserwując nocne niebo.

Przepychali się wtedy przy tych stołach, często przekładając tę jedną kartę z miejsca na miejsce, bo dla każdego z nich lepiej leżała po drugiej stronie. Próbowała mu wtedy tłumaczyć, co ona właściwie myśli o jego własnej percepcji, ale ten zwykle śmiał się z niej wtedy, jakby bawił się dobrze jak nigdy wcześniej. Potem wyrywała mu tę Ósemkę Kielichów i zabierała, chowając do swojej talii. Nosiła ją potem ze sobą, póki o niej nie zapomniała, albo jakoś sprytnie jej nie wyłuskał z jej rąk, kiedy zastanawiali się nad kolejnym rozkładem. Nie znosiła tej karty tak samo mocno jak tego, że się z nią utożsamiał. Bo przecież tak bardzo nie chciała, żeby odszedł od niej. Widząc ją czuła dziwny ciężar, nawet jeśli potem wskazywał jej na patronujący wędrowcy księżyc. Bardzo chciała myśleć, że tak mogła wyglądać ich wspólna ścieżka. Że nawet jeśli nie będą iść obok siebie, to zawsze w jakiś sposób będą razem.

A potem, potem któryś raz z kolei wywracając na niego oczami, szła za nim, urywając się razem z lekcji.

Pamiętała, jak serce miotało jej się w piersi, kiedy podmieniła im karty Kochanków. Zbyt przerażona, żeby powiedzieć cokolwiek na głos, wymowność tego gestu uważając za wystarczający wskaźnik uczuć, jakie mogła do niego żywić. Bała się, cholera, jak ona się wtedy bała, że odda jej te kartę, jak gdyby nigdy nic przechodząc nad tym wszystkim do porządku dziennego. Patrzyła wtedy na niego uważnie i jak chciała myśleć, niezwykle nonszalancko, ale kiedy tylko na nią spojrzał, oblała się lekkim rumieńcem.
Lubiła patrzeć na tę kartę, ale nie w taki sposób, jak on to robił. To była ich tajemnica, ale zamiast skrywać ją na samym spodzie talii, ta witała ją za każdym razem, kiedy wyciągała karty. Wtedy za każdym razem, te niewypowiedziane słowa, wybrzmiewały w jej głowie, powtarzając tę ich małą obietnicę. Fakt jednak, że za każdym razem wyjmowała talię w umiejętny sposób, zawsze zwracając uwagę na to, przy kim się znajdowała i zależnie do tego prezentując najpierw rewers lub awers, zanim zaczęła ją szybko przetasowywać.

Zmarszczyła brwi, niby to go naśladując, ale nie było w tym zbyt dużo zamyślenia. Wyglądała bardziej, jakby już chciała mu się sprzeciwić i zapytać, jakie to głupoty właśnie plótł, a wyraz tylko pogłębił się zaraz, zmieniając na nieco bardziej zniecierpliwiony.
- Wcale nie - zaperzyła się nieco, chyba dla samej zasady, żeby mu się sprzeciwić, nawet w tym słodkim momencie, kiedy postanowił nawlec pukiel jej włosów na palec. Było to coś, czego sama nie rozumiała, ale co pojawiało się chyba jako swoista próba zachowania kontroli. Trzy brzmiało właściwie. Brzmiało ładnie. Wszystko przychodziło trójkami, podobno tak się mówiło.
Niesforny kosmyk był chyba ostatnią rzeczą, która teraz zaprzątała jej głowę, a jednocześnie też znajdował się na pierwszym miejscu. Czuła, jak się nim bawi i zwyczajnie roztapiała się wewnątrz pod wpływem tej czułości, w żaden sposób jednak nie uciekając myślami do faktu, że może ona w jakiś sposób wynikać z nieporządku w jakim się znalazła. Chowanie kosmyków za uszy było odruchem, który zwykle popełniała, kiedy łapała go na tym, że patrzył na nią zbyt długo, albo ona sama posyłała za nim zbyt przeciągłe spojrzenie, które urywało się gwałtownie i w lekkim zakłopotaniu.

Kiedy cofnął się po raz drugi, z pewnym zażenowaniem uświadomiła sobie, że wcale nie chciała, żeby przestał. Odsunęła od niego usta z pewnym ociąganiem i tylko dlatego, że bardziej już się w jego kierunku wyciągnąć nie mogła. Przyjemnie było stanąć pewnie na ziemi, kiedy opadła z palców, ale zaraz sobie zdała sprawę z tego, że ma miękkie kolana i gdyby nie znajdujący się za nią regał, to cała ta sytuacja wyglądałaby o wiele inaczej. Odetchnęła, czując jak serce kołacze jej się w piersi, zaglądając w jego błękitne
oczy z pewną ciekawością, ale tez i zwykłą nieśmiałością, która mimo wszystko się w nich kryła. Gdyby tylko ją o to zapytał, pewnie nie byłaby w stanie wymyślić dobrego kłamstwa. Może nawet odpowiedziałaby mu wprost Nie byłam w stanie wejść po schodach, powiedziałaby cicho i chyba trochę smutno, bo nie lubiła tych momentów. Kiedy limbo zaglądało jej w oczy, często się wycofywała, przynajmniej póki wzburzone emocje się nie opanowały.

Jak mogłaby się nie uśmiechać, kiedy czuła jakby właśnie zachłysnęła się samym Słońcem. Czuła, jak po jej ciele rozlewa się przyjemne ciepło, pochłaniając ją w końcu całą i bez reszty. Czuła się, jakby nie istniało na świecie nic innego niż jego wpatrzone w nią oczy, a potem złapała się na tym, że tak samo jak ze szczegółowością mogła wskazać na nie, mogła też pomyśleć o wzburzonym oddechu, obejmujących ją dłoniach czy czającym się na ustach uśmiechu. Każda z tych rzeczy wydawała się rozbrzmiewać z intensywnością niezależną od reszty, a jednocześnie wszystko to razem komponowało się w jedną, spójną całość, przejmowało ją do kości i zwyczajnie obezwładniało.

- Jesteś pewien? - zapytała, mrużąc oczy, ewidentnie sugerując mu, że w tym wszystkim mógł się gdzieś zapomnieć i zwyczajnie pomylić. Psotny uśmiech przebiegł po jej wargach, kiedy zacisnęła znowu palce na jego koszuli, ale teraz nieco wyżej, bliżej obojczyka, jakby bojąc się, że zaraz jej ucieknie, kiedy tylko się do niego bardziej zbliży. A potem pocałowała go znowu, nie pozwalając jednak temu pocałunkowi odpowiednio wybrzmieć, jakby tylko chciała go dodatkowo rozdrażnić, na końcu natomiast oddając wcześniejszy gest i samej przygryzając mu wargę, zanim odsunęła od niego usta. - Ja naliczyłam trzy - wyszeptała, nabierając nieco więcej powietrza i czując, jak oddech mimowolnie jej drży.

- Możemy nawet trzy - zapewniła go wreszcie, z pewną miękkością w głosie, która wkradała się tam rzadko, zawsze wtedy kiedy uważała, że w tym momencie mogła być absolutnie szczera i zwyczajnie czuła się bezpiecznie. - Nie przypominam sobie, żebym to ja zmusiła cię do niespania - rzuciła jeszcze, uśmiechając się do niego lekko, z przekorą powstrzymując kąciki ust od nadmiernego pogłębienia tego wyrazu.


she was a gentle
sort of horror
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (8788), Ambrosia McKinnon (8243)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa