31.12.2023, 22:58 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.12.2023, 23:15 przez Alexander Mulciber.)
A może powinienem, kurwa, kupić kwiaty? Olśniło go nagle, niemalże w tym samym momencie, w którym poczuł na twarzy promienie jaskrawego, wiosennego słońca: dopiero co wyjrzało zza chmur, i rozświeliło skąpany dotąd w lekkim półmroku zamek, wpadając przez otwarte na oścież okno we wnęce obok szkolnej biblioteki, gdzie Axel od kilku minut stał i palił papierosa, w oczekiwaniu na…
– Kto ci tak mordę poprzestawiał, Mulciber? – zapytał z rozbawieniem kapitan ślizgońskiej drużyny Quidditcha, wychodząc z biblioteki w towarzystwie dwójki kolegów z domu, i z dziewczyną ze Ravenclawu uwieszoną u jego ramienia. Spierdalaj, pomyślał Axel, kiwając mu tylko głową na przywitanie, bo nie miał teraz ani czasu, ani ochoty, by wdawać się w słowne utarczki, ale koledzy przystanęli obok niego, zawsze chętni na pogawędkę.
Wyprostował się mimowolnie, kiedy ponad ramieniem znajomej krukonki złapał ostre spojrzenie przechodzącej obok Ambrosii McKinnon; w jego mętnych oczętach zapaliły się iskierki ekscytacji, kiedy patrzył jak dziewczyna kieruje swoje kroki do biblioteki, i tylko trzymany w rękach, niedogaszony papieros, powstrzymał go przed podążeniem od razu za nią. Chciał za nią zawołać, zatrzymać ją, tak jak planował, i zabrać gdzieś w ustronne miejsce, żeby wreszcie porozmawiali, ale zdecydował natychmiast, że nie, że dopadnie ją jednak pośród regałów – istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że Rosie zwyczajnie go… zignoruje.
Mulciber wzruszył tylko ramionami na wspomnienie siniaka rozlanego na policzku, jakby dopiero przenikliwy wzrok Rosie przypomniał mu o całej tej sprawie… W końcu to ona była wszystkiemu winna, bo wczoraj w nocy nie przyszła na szczyt wieży astronomicznej oglądać razem pełni! Złość na dziewczynę szybko mu minęła – kontemplując księżyc, za towarzysza mając jedynie książki i kilka świec, zrozumiał, że w McKinnon chyba najbardziej podobała mu się jej duma, więc nie mógł się długo gniewać, nawet kiedy odstawiała swoje dziewczęce kaprysy – ale musiał jednak jakoś wyładować negatywne emocje. Resztki jego złości wyparowały dopiero dziś rano, kiedy pobił się na pięści z jakimś przegrywem z klubu pojedynków, którego akurat spotkał w toalecie, a potem spłukał mu głowę w kiblu. Ale co się dzieje w klubie pojedynków, zostaje w klubie pojedynków, więc skierował rozmowę na inne tory, szukając sposobu, by jak najszybciej wyrwać się do Rosie.
– Uważaj na tłuczki. Siedemnasta minuta meczu, lewa flanka. Nie spierdol tego, stawiam na ciebie pieniądze – rzucił z typową dla siebie manierą, z trudem powstrzymując zblazowany uśmieszek cisnący się na usta, bo owszem, zamierzał postawić pieniądze, ale na to, że tłuczek zwali typa z miotły. Bo czy on wiedział, że razem z Ambrosią już pięć razy rozkładali tarota, aby przewidzieć wyniki wszystkich meczy Quidditcha w tym roku, tylko dlatego, że Murtagh był fanatykiem tego bezsensownego sportu? Albo że z Eden i Dianą zdążyli już obsmarować jego dziewczynę, że nowobogacka, desperatka, i w ogóle dno intelektualne, chociaż z Ravenclawu?
Wyrzucił peta przez okno, wcześniej gasząc go o mur, i, wyminąwszy resztę towarzystwa, wszedł do biblioteki.
Ambrosia od kilku dni ostentacyjnie go unikała, co było dość trudne, biorąc pod uwagę ilość przedmiotów, na które wspólnie uczęszczali – podziwiał jej samozaparcie, choć sam nawet już do końca nie pamiętał, o co poszło, ale pewnie zachował się jak skończony dupek, proste – i to, że od czasów niepamiętnych siedzieli razem na swoich ulubionych zajęciach, czyli wróżbiarstwie, będącym zarazem jedynym przedmiotem wartym uwagi poza zaklęciami…
Ale dzisiejsza lekcja wróżbiarstwa akurat go ominęła, bo pielęgniarka opatrywała mu buźkę w skrzydle szpitalnym, więc nie mógł wcześniej skonfrontować się z Rosie.
Na szczęście dar prekognicji powiedział mu, że ta przyjdzie do biblioteki odrabiać pracę domową.
Znalazł ją tam, gdzie spodziewał się ją znaleźć, czyli w dziale transmutacji, pod literką L… Cóż, może nie kupił jej żadnych kwiatów na przeprosiny, ale za to bohatersko, z taką miną, jakby pokazywał jej, gdzie jest przód, a gdzie tył hipogryfa, podał jej książkę, której właśnie szukała, bo ta stała na jednej z wyższych półek, zdecydowanie poza zasięgiem Ambrosii, i w sumie większości hogwarckiej populacji.
Oparł się nonszalancko o regał i zmierzył ją wyzywającym spojrzeniem.
– Daj spokój, Rosie – powiedział cicho, zbliżając się do dziewczyny. Rozejrzał się dyskretnie, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy… A jego wolna ręka mimowolnie spoczęła gdzieś w okolicy jej talii, przyciągając ją jeszcze bliżej. – Czekałem na ciebie wczoraj – szepnął. – Więc? Długo jeszcze nie będziesz się do mnie odzywać, laleczko? – Wciąż nie był pewien, czy to przezwisko ją złościło, czy podobało jej się, kiedy tak do niej mówił, ale chyba przynajmniej wywoływało w dziewczynie jakieś emocje, a teraz wszystko było lepsze od jej wyniosłego milczenia.
– Kto ci tak mordę poprzestawiał, Mulciber? – zapytał z rozbawieniem kapitan ślizgońskiej drużyny Quidditcha, wychodząc z biblioteki w towarzystwie dwójki kolegów z domu, i z dziewczyną ze Ravenclawu uwieszoną u jego ramienia. Spierdalaj, pomyślał Axel, kiwając mu tylko głową na przywitanie, bo nie miał teraz ani czasu, ani ochoty, by wdawać się w słowne utarczki, ale koledzy przystanęli obok niego, zawsze chętni na pogawędkę.
Wyprostował się mimowolnie, kiedy ponad ramieniem znajomej krukonki złapał ostre spojrzenie przechodzącej obok Ambrosii McKinnon; w jego mętnych oczętach zapaliły się iskierki ekscytacji, kiedy patrzył jak dziewczyna kieruje swoje kroki do biblioteki, i tylko trzymany w rękach, niedogaszony papieros, powstrzymał go przed podążeniem od razu za nią. Chciał za nią zawołać, zatrzymać ją, tak jak planował, i zabrać gdzieś w ustronne miejsce, żeby wreszcie porozmawiali, ale zdecydował natychmiast, że nie, że dopadnie ją jednak pośród regałów – istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że Rosie zwyczajnie go… zignoruje.
Mulciber wzruszył tylko ramionami na wspomnienie siniaka rozlanego na policzku, jakby dopiero przenikliwy wzrok Rosie przypomniał mu o całej tej sprawie… W końcu to ona była wszystkiemu winna, bo wczoraj w nocy nie przyszła na szczyt wieży astronomicznej oglądać razem pełni! Złość na dziewczynę szybko mu minęła – kontemplując księżyc, za towarzysza mając jedynie książki i kilka świec, zrozumiał, że w McKinnon chyba najbardziej podobała mu się jej duma, więc nie mógł się długo gniewać, nawet kiedy odstawiała swoje dziewczęce kaprysy – ale musiał jednak jakoś wyładować negatywne emocje. Resztki jego złości wyparowały dopiero dziś rano, kiedy pobił się na pięści z jakimś przegrywem z klubu pojedynków, którego akurat spotkał w toalecie, a potem spłukał mu głowę w kiblu. Ale co się dzieje w klubie pojedynków, zostaje w klubie pojedynków, więc skierował rozmowę na inne tory, szukając sposobu, by jak najszybciej wyrwać się do Rosie.
– Uważaj na tłuczki. Siedemnasta minuta meczu, lewa flanka. Nie spierdol tego, stawiam na ciebie pieniądze – rzucił z typową dla siebie manierą, z trudem powstrzymując zblazowany uśmieszek cisnący się na usta, bo owszem, zamierzał postawić pieniądze, ale na to, że tłuczek zwali typa z miotły. Bo czy on wiedział, że razem z Ambrosią już pięć razy rozkładali tarota, aby przewidzieć wyniki wszystkich meczy Quidditcha w tym roku, tylko dlatego, że Murtagh był fanatykiem tego bezsensownego sportu? Albo że z Eden i Dianą zdążyli już obsmarować jego dziewczynę, że nowobogacka, desperatka, i w ogóle dno intelektualne, chociaż z Ravenclawu?
Wyrzucił peta przez okno, wcześniej gasząc go o mur, i, wyminąwszy resztę towarzystwa, wszedł do biblioteki.
Ambrosia od kilku dni ostentacyjnie go unikała, co było dość trudne, biorąc pod uwagę ilość przedmiotów, na które wspólnie uczęszczali – podziwiał jej samozaparcie, choć sam nawet już do końca nie pamiętał, o co poszło, ale pewnie zachował się jak skończony dupek, proste – i to, że od czasów niepamiętnych siedzieli razem na swoich ulubionych zajęciach, czyli wróżbiarstwie, będącym zarazem jedynym przedmiotem wartym uwagi poza zaklęciami…
Ale dzisiejsza lekcja wróżbiarstwa akurat go ominęła, bo pielęgniarka opatrywała mu buźkę w skrzydle szpitalnym, więc nie mógł wcześniej skonfrontować się z Rosie.
Na szczęście dar prekognicji powiedział mu, że ta przyjdzie do biblioteki odrabiać pracę domową.
Znalazł ją tam, gdzie spodziewał się ją znaleźć, czyli w dziale transmutacji, pod literką L… Cóż, może nie kupił jej żadnych kwiatów na przeprosiny, ale za to bohatersko, z taką miną, jakby pokazywał jej, gdzie jest przód, a gdzie tył hipogryfa, podał jej książkę, której właśnie szukała, bo ta stała na jednej z wyższych półek, zdecydowanie poza zasięgiem Ambrosii, i w sumie większości hogwarckiej populacji.
Oparł się nonszalancko o regał i zmierzył ją wyzywającym spojrzeniem.
– Daj spokój, Rosie – powiedział cicho, zbliżając się do dziewczyny. Rozejrzał się dyskretnie, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy… A jego wolna ręka mimowolnie spoczęła gdzieś w okolicy jej talii, przyciągając ją jeszcze bliżej. – Czekałem na ciebie wczoraj – szepnął. – Więc? Długo jeszcze nie będziesz się do mnie odzywać, laleczko? – Wciąż nie był pewien, czy to przezwisko ją złościło, czy podobało jej się, kiedy tak do niej mówił, ale chyba przynajmniej wywoływało w dziewczynie jakieś emocje, a teraz wszystko było lepsze od jej wyniosłego milczenia.
Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat