• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 … 5 6 7 8 9 10 Dalej »
[23.07.1972] Jaka jest przyszłość? | Guinevere & Laurent

[23.07.1972] Jaka jest przyszłość? | Guinevere & Laurent
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#1
11.01.2024, 00:34  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.04.2024, 14:37 przez Eutierria.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono w Poszukiwaniu straconego czasu, Guinevere McGonagall, Laurent Prewett (W poszukiwaniu straconego czasu III).

Jaka jest przyszłość?
To czysta kartka papieru, na której rysujemy kreski, ale czasami osuwa nam się ręka i kreski nie wychodzą tak, jakbyśmy chcieli.

Sowa została posłana z odpowiednim wyprzedzeniem do Guinevere, choć nie było to też takie wyprzedzenie, którego dopuszczał się zazwyczaj. Lubił się umawiać z ludźmi, którzy nie byli mu za Pan brat, których nie znał aż tak dobrze, wcześniej. Nie dlatego, że on czuł się z tym w pełni komfortowo, czy miał jakieś takie szczególne przyzwyczajenie i chciał się go trzymać. To było podyktowane prostą rzeczą - kulturą osobistą. Potrafił napisać do Victorii: hej, będę za godzinę, chociaż nigdy tego nie zrobił. Potrafił za to przyjść, zapukać... zrobił to raz. Ale sytuacja naprawdę była... kryzysowo-ekscytująca. Mieszanka wybuchowa. Odbiło się to jakimś poplątaniem w jego mózgu, ale mniejszym niż sam się przez moment obawiał. Wszystko kończyło się na tym, że przecież lubił swoje obecne ciało i to nie tak, że tamto pokochał bardziej. Ale to nie było teraz istotne. Istotne było to, że była różnica w tym, jak ludzie traktowali bliskich i na co sobie pozwalali, a na co pozwalano sobie wobec osób, których nie nazwiesz przecież "przyjacielem". Nie była to też rodzina. Ginny była kochana. Jej urok i jej charakter sprawiał, że łatwo chciało się szukać z nią kontaktu większości ludzi - był o tym święcie przekonany. Charyzmatyczna osoba, z całą pewnością. Chciał ją traktować z należytym szacunkiem i kulturą, chociaż uważał ją za osobę, z którą bardzo chętnie zamieni o wiele więcej zdań niż te czysto kulturowe. Z którą chętnie poszedłby na kolacje i chętnie podzieliłby się pięknem widoku Tamizy. Miał tam jedną, mugolską knajpkę. Albo raczej kawiarenkę prowadzoną przez czarodzieja, ale mugolską. Wtopił się w tamto society i tak żył. Czy to było bezpieczne i mądre? Nie uważał. Lecz żył, nie było żadnych skandali i ewidentnie wspaniale się tam czuł. To dobrze, bo Laurent tam lubił chodzić. Drogą taką kawiarnię miał na Horyzontalnej, która została stworzona na wzór chyba samych Rajskich Ogrodów, pełna roślin, sufit zaklęte na leniwe, wiosenne niebo... czyste piękno. W takich miejscach czuł się jednak o wiele mniej swobodnie niż w domowych zaciszach. A skoro obiecał jej, że zda relacje z wróżb to słowa zamierzał dotrzymać. To byłoby bardzo nieładnie, bardzo nieelegancko, rzucać słowa na wiatr. Sowa więc zaniosła powiadomienie o wizycie, ale nie było w niej streszczenia tego, co się stało. Chyba zresztą kobieta zdążyła już sama to zobaczyć w gazecie. Wielka tragedia i jednocześnie - wielki sukces. Nic tak wspaniale nie rusza ludzi jak odwaga... albo głupota. Ujmując te dwa przymioty w jedną klamrę: sensacja.

Nie, Guinevere nie była psychologiem, do którego zresztą był już umówiony, za to tak jak powiedziała - jej zadaniem było właściwie prowadzenie klientów, którzy do niej przychodzili. I bynajmniej nie chodziło tutaj o bezmyślne prowadzenie za dłoń po wróżbach, jakie tworzyła. Sprawiała wrażenie osoby, której można ufać, ale to, jak bardzo Laurent nie potrafił ludziom ufać, żeby się przed nimi otwierać, powinno być legendą w kręgach jego przyjaciół i rodziny. Potem Edward, jego ojciec, dostawał napadów szału, bo on o niczym nie wiedział i był od wszystkiego wiecznie odsunięty. No tak... chciał nawet mówić, że wcale niecelowo, ale niektóre rzeczy niestety były celowo robione. Głównie ze względu na to, że nie potrafił ojcu zaufać, że nie zrobi czegoś naprawdę głupiego, albo nie zacznie nim manipulować. Wystarczy, że próbował to robić... on to chyba robił cały czas, jak się spotykali.

- Pięknie wyglądasz. - Przywitał się z kobietą, uśmiechając się delikatnie, choć blado i całując jej dłoń na powitanie. - Dzień dobry, Guinevero. Cieszę się, że tak szybki termin ci odpowiadał. - Potrzebował teraz... rozproszenia. Bardzo, bardzo silnego rozproszenia. I jednocześnie potrzebował o tym porozmawiać z kimś, kto nie był z nim bezpośrednio związany, kto nie był z nim w tak silnym związku, żeby ta rozmowa przynosiła obawę o to, że bliscy się obawiają. W całych tych płomieniach świata i stosie kłopotów, jaki rozświetlał nam drogi. Paradoks. - Jestem... pewnie czytałaś gazetę i widziałaś sama, co się wydarzyło. - Nie zamierzał korzystać z jej usług jako wróżbitki, choć jak zawsze - chętnie by zobaczył, co karty miały znów do powiedzenia. Odetchnął, uświadamiając sobie swoje własne, lekkie rozkojarzenie. - Cóż, chyba... każda z wróżb się spełniła. - I dokonała. Chociaż ten syndrom wiary we wróżby był jasny.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#2
12.01.2024, 11:34  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.01.2024, 21:53 przez Guinevere McGonagall.)  
„Rwa­łem dziś rano cze­re­śnie. W ogro­dzie było ćwier­kli­wie, sło­necz­nie, ro­śnie i wcze­śnie”

Dobrze, że tę sowę posłał, bo Ginny wcale nie siedziała u dziadków cały czas – sporo go jednak spędzała na wykopaliskach w Walii i wracała co kilka dni, by zajrzeć do dziadków, albo dlatego, że była umówiona na wróżenie. To były główne powody powrotów. Laurent mógłby się zdziwić, gdyby jednak sowy nie posłał wcześniej, chociaż akurat w tym wypadku Ginevra sama mu napisała, że gdyby potrzebował odetchnąć, to niech wpada. Czytała artykuł w gazecie i widziała jakie zostały tam użyte słowa, celowo czy nie, łatwo było przewidzieć skutek oraz to, że odezwą się do niego ludzie, z którymi dawno nie miał kontaktu. By mu pogratulować, oczywiście… choć efekt mógł być różny. Ale można go było do pewnego rodzaju przewidzieć.

Nie była dyplomowanym psychologiem czy kimś takim, miała za to wykształcenie medyczne. Posiadała dyplomy, certyfikaty, miała też doświadczenie zawodowe. I miała całe morze empatii i cierpliwość do obserwacji. Potrzebowała tego, by odpowiednio zinterpretować wróżby, które stawiała, przed danymi osobami. Nawet jeśli miała korzenie jasnowidza, nawet jeśli i u niej objawiło się Oko Horusa, to nie miała czystych wizji na zawołanie, mówiących o tym, co daną osobę czeka. Musiała więc korzystać z tego, co miała – zrozumienie i obserwacja drugiej osoby były więc kluczem. Postawienie wróżby otwierało przed drugą osobą możliwości, zmuszało do zastanowienia się nad sobą, a jej ręka była drogowskazem, zaś czasami przewodnikiem. Za pomocą magii człowiek zerkał w głąb siebie, w obszary, których być może wcale nie chciał ruszać. Trudno było tego nie porównywać do pracy psychologa – nawet jeśli nim wcale nie była z zawodu. Ileż to krzywdy można było wyrządzić źle postawioną interpretacją wróżby, zwłaszcza jeśli trafiło się na podatny grunt? Dlatego rozmawiała i starała się w jakiś sposób poznać osoby, dla których wróżyła. Częściowo można było zgadnąć jakie mieli problemy przy stawianych pytaniach, ale to nadal były tylko przypuszczenia.

Było jeszcze dość wcześnie, ale nie przeszkadzało jej to w żadnym stopniu. W tym wielkim domu już dawno nikt nie spał, dziadkowie kręcili się po obejściu, doglądając swoich zwierzęcych podopiecznych, jacy mieli okazję zamieszkiwać Ostoję – a było ich niemało. Ginevra trochę im pomogła, ale spojrzawszy na zegar, po prostu zaczęła przygotowywać wodę na kawę lub herbatę – obojętnie, a gdy Laurent zjawił się pod domem – otworzyła mu.

- Dziękuję – przyjęła komplement i pozwoliła złapać się za dłoń, nawet się do Prewetta uśmiechnęła. - Dzień dobry. Akurat byłam u dziadków, więc trafiłeś idealnie. Kawy? Herbaty? – zaprosiła go do środka lecz zamiast prowadzić go na piętro, do pokoju, w którym ostatnio mu wróżyła, poprowadziła go do przestronnej, jasnej kuchni, z której można było wyjść łukowatym przejściem do salonu, na środku której stał sporych rozmiarów, okrągły stół przykryty wyszywanym obrusem. Tutaj ciągle coś się działo – naczynia myły się same w zlewie, wielką drewnianą łyżką mieszała w misce, materiałowe ściereczki latały po blatach, chociaż nikogo tu nie było. Pięknie pachniało chlebem, który się właśnie piekł. - Tak, czytałam – odwróciła się, by przyjrzeć się uważnie Laurentowi. Wyglądał… źle. I musiało się coś dziać, bo przecież do niego pisała, a najwyraźniej o tym… zapomniał? To już była ogromna wskazówka co do tego, jak ten wywiad w gazecie musiał na niego wpływać, tym bardziej, że to od tego zaczął. Wskazała mu miejsce przy stole i sama zresztą usiadła obok. - Tak? To szybciutko. Chcesz o tym porozmawiać? – to niekoniecznie były dobre wróżby. Ale nie były też przesadnie źle, może prócz jednej, że powinien się mieć na baczności, bo jest obserwowany. - Albo czy mogę ci jakoś pomóc? – najwyraźniej mogła, bo był tutaj, taki rozkojarzony. Szukał kolejnych odpowiedzi? Rozmowy? Rozproszenia? Jeszcze czegoś innego? Mogła mu to wszystko dać, miała już nawet kilka pomysłów w głowie. Potrafiła dużo gadać, ale nie była jeszcze pewna, czego dokładnie Laurent potrzebował. A czegokolwiek chciał – aach… miała problem by odmówić, jeśli mogła pomóc.

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#3
13.01.2024, 17:30  ✶  

Osoby z gorących krain źle znosiły tutejszą pogodę - tego zdążyła go nauczyć matka. Za dużo deszczu, za dużo chmur, za dużo wilgoci. Za dużo ponurości, kiedy twoje oczy przyzwyczajone były do złocistego blasku i jasnego nieba. Guinevere jednak nie wydawała się tym zaabsorbowana, kiedy spojrzał na nią w progu drzwi - nie jej własnych, tylko tych należących do jej rodziny. Nie pytał w sumie, czy gdzieś się zadomowiła bardziej na stałe, czy planowała o wiele dłuższy pobyt jak na razie, czy może jednak wolała wrócić tam, gdzie ciepło bardziej sprzyjało jej ciemniejszej skórze. Ważne, że został jej na twarzy pocałunek słońca - czyli ten uśmiech w oczach, który nie przygasł. Może to dlatego, że lato, szczególnie czerwiec, był dość łaskawy pod względem pogody i nie zdążyła jeszcze przesiąknąć pochmurną Anglią..?

- Podróżujesz? - Właściwie to było oczywiste biorąc pod uwagę jej zawód, jego siostra też latała jak oszalała po całym kraju,
a nawet poza ten kraj, żeby spełniać się zawodowo. Chyba to dopóki miała czas. Jakoś go to bolało. Jakoś... była starsza, a mimo to przecież on był jedynym synem w rodzie. Ach, malutkie rozerwanie pomiędzy tym, że przecież dzięki brakowi tej powinności był bardziej wolny i nikt się nie musiał przejmować tym, co sobie wymyślił robić. A może właśnie to było problemem. Patrząc teraz na rezerwat zastanawiał się, czy zrobił go tylko po to, żeby Prewett spojrzeli na niego inaczej. - Kawy. - Poprosił, skoro zaproponowała i udał się za nią do kuchni, lekko rozglądając po otoczeniu, które już zdążył minimalnie poznać poprzednim razem. Nic nie wskazywało na to, żeby dzisiaj pobliskie niuchacze miały tutaj robić raban i próbować psuć komuś pranie, żeby musiało być jeszcze raz zrobione. Dzisiaj królował tutaj spokój. Kiedy był tu po wróżbę to nawet go nie do końca zanotował, trochę zbyt zaabsorbowany Zoe - nieszczęśnicą, której nie pozwalano wydostać się z klątwy, w którą wpadła.

Fakt, umykały mu rzeczy w ostatnich dniach. Korespondencje szczególnie. Gubiły mu się w stosach listów, a nawet jak nie zgubiły to już nie wiedział, czy napisał, odpisał i czy ktoś mu wysłał list. A jak wysłał to co w nim było. Nawał listów, jaki się znalazł w jego domu przekroczył jego zdolność przerabiania tego do stopnia, że przekładał korespondencję. Otwierał niektóre listy, ale czasem miał wrażenie, że chyba w odruchu tej czynności niektóre mógł przegapić. Czasem więc przekładał je drugi raz, a czasem je po prostu zostawiał. Migotek robił z nimi porządek. Spojrzał na naczynia i odetchnął pięknym zapachem świeżo pieczonego chleba, zajmując miejsce, które zostało mu zaproponowane.

- Obiecałem ci ostatnim razem, że dam znać, jak wróżby wyszły. - To zapamiętał. Uśmiechnął się do kobiety, koncentrując na niej spojrzenie. - Jestem pod wrażeniem, przyznaję. Choć ciągle mam w kącie głowy, na ile sam sobie dopowiedziałem pewne rzeczy. - Nie uważał Guinevere za szarlatankę i oszustkę, szukał jednak pełni znaczenia i mocy tych wróżb. Jak sama mówiła - im bardziej precyzyjna opowieść i pytanie, tym bardziej precyzyjna może być sama wróżba. Teraz już w pełni rozumiał, dlaczego. - Nie... chyba nie, ale dziękuję. Postanowiłem odwiedzić cię - i co? W sumie i co? - głównie dla towarzystwa. - Fakt. Rozproszenie. To był całkiem dobry strzał. Starał się zbierać gładko myśli, ale robił i tak przerwy w swoich wypowiedziach. Mimowolnie. - Bardzo chętnie jednak skorzystałbym z wróżby jeszcze raz, jeśli będziesz miała czas i siłę.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#4
13.01.2024, 21:54  ✶  

Złej baletnicy przeszkadza nawet rąbek u spódnicy – tak powiedziałaby Ginevra. Owszem, była przyzwyczajona do gorąca, do zupełnie innej wilgotności powietrza, ale też do tego, że słońce zachodzi znacznie wcześniej. W Anglii było wilgotno i mokro, chłodniej, ale to nie tak, że nie była na to gotowa – w końcu przez tok swojego życia przyjeżdżała do Anglii i to nie były wizyty na tydzień, bo jak już się z rodzicami fatygowali, to może na dwa–trzy tygodnie, by się ten wyjazd opłacał. To śnieg był największym zdziwieniem w okresie Yule. Poza tym Guinevere nie była tutaj za karę, a była to jej świadoma decyzja, pchały ją tutaj zainteresowania i jej dziecięca fascynacja legendami arturiańskimi. Dla Laurenta mogło to być dziwne, gdy spoglądał na swoją matkę, która być może była dużo smutniejszym człowiekiem niż panna McGonagall, ale Ginny była w tym miejscu, w którym być chciała i wszystko pochłaniało ją do reszty. Właściwie to mogłoby być opisanie jej życia – gdy się za coś zabierała, to z dedykacją i entuzjazmem, tak, że czas uciekał nie wiadomo nawet kiedy.

– Wykopaliska mojej ekipy są w Walii, jestem pewna, że czytałeś w gazecie – była pewna… bo pracowała z jego siostrą, czego nie wiedziała, nim nie zaprosił jej do Doliny Godryka pod koniec maja. Pandora była więc jej współpracownicą, koleżanką, z którą dogadywała się bardzo, bardzo dobrze. To tworzyło pewną dziwność relacji, ale Egipcjanka starała się tym zbytnio nie przejmować. – Więc krążę pomiędzy Walią, a domem dziadków – czasami udawała się coś załatwić w Londynie, ale więcej raczej po Anglii nie podróżowała, poświęcając się pracy… No dobrze, zdarzały się też inne miejsca, jak Hogsmeade, ale były to krótkie wycieczki niezwiązane z pracą. Nie latała jak oszalała po całym kraju, bo miała nieco inne zobowiązania.

Usiedli, a Ginevra złapała za różdżkę i wskazała bez słowa na kilka rzeczy w kuchni;  filiżanki wystrzeliły z kredensu i zatańczyły nad ich głowami nim opadły na stół na spodeczki, łyżeczka odmierzyła kawę (nie byle jaką, a egipską, Ginny była prawdziwą koneserką), wrzątek w czajniku, który nastawiła, nim Laurent się pojawił u progu, zalał kawę – teraz wystarczyło tylko chwilę poczekać aż się zaparzy. Musiało być coś mocno nie tak, bo jedno to list dostać, przeczytać, a może nawet rzucić gdzieś w kąt, ale Laurent jej nawet odpisał – i że to dobrze, że wysłała do niego sowę dzień po tym całym zamieszaniu, a jego wiadomość nie była zbitkiem trzech słów. Nie kontynuowała tego tematu, ale swoje widziała i wyciągała odpowiednie wnioski i kiedy tak opierała głowę na dłoni, podtrzymując rękę na blacie stołu o łokieć, kiedy tak przyglądała się Prewettowi, gdy mówił, kiełkował jej w głowie pewien pomysł.

– Jadłeś już dzisiaj śniadanie? – wyglądał mizernie, nie była więc pewna, czy w ogóle cokolwiek w siebie wcisnął, biorąc pod uwagę poziom stresu jaki musiał w nim właśnie krążyć, biorąc to wszystko do kupy. Uśmiechnęła się do niego – nie była przesadnie wystrojona, jej długie, brązowe włosy opadały na ramiona i plecy, miała na sobie bladoróżową koszulę w kwiaty, o dziwo dobrze pasującą do jej karnacji i urody, i ciemne spodnie zebrane cienkim paskiem. Kiwnęła głową, przyznając, że owszem, miał dać znać jak wróżby wyszły. – Dopowiadasz sobie tam, gdzie ciągle masz wątpliwość, bo moje wróżby pewnie nie były tak precyzyjne jakbym sobie tego życzyła – nie wiedziała, czy wyjaśnienie jest potrzebne… ale biorąc pod uwagę, że Laurent przyszedł i o tym mówił, to w jakiś sposób jest to dla niego ważne. – A przy tym były wystarczająco celne, że wiesz, że mówiłam ci dokładnie o tych sytuacjach – czy było to dla niej cokolwiek dziwnego? Nie. – Mówiłeś, że to był twój pierwszy raz, więc nie dziwi mnie to, tym bardziej, jeśli wcześniej było się sceptycznym. Wróżbiarstwo to bardzo delikatna dziedzina, wymagająca pewnej wrażliwości i empatii ze strony wróżbity, jak również otwartego umysłu, by spojrzeć ponad. To nie jest zawód dla każdego. I rozumiem wypaczone spojrzenie, biorąc pod uwagę co można wyczytać w gazetach – jak odróżnić szarlatana od kogoś z prawdziwego zdarzenia? Cóż, Laurent chyba już by to potrafił. – Bardzo mi w takim razie miło, że o mnie pomyślałeś – choć mogłaby przysiąc, że to musiała być jego podświadomość związana z listami jakie ze sobą wymienili, a których mężczyzna nie pamiętał. – Och, zobaczymy – puściła do niego oko i zerknęła na dzbanek parzącej się kawy. Mogłaby odcedzić fusy, ale skoro Laurent chciał znowu wróżbę… To równie dobrze mogła mu powróżyć z fusów. To zawsze była kupa zabawy. Wskazała różdżką na dzbanek, a ten nalał kawy do filiżanek. O ile dobrze pamiętała, Laurent pijał kawę dokładnie taką jak ona – czarną i gorzką. Chciała go zapytać co u niego słychać, ale może to nie był najlepszy pomysł… Dlatego po dwóch sekundach namysłu powiedziała coś zupełnie innego. – Zbierałeś kiedyś jagody? Albo maliny? Albo cokolwiek takiego?

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#5
15.01.2024, 21:05  ✶  

- Aaach... tak, Pandora mi zresztą o tym wspominała. Rzeczywiście... teraz, z perspektywy czasu, sądzę, że ten świat jest naprawdę mały... jakby mieścił się na krańcach naszych palców. - Wyciągnij dłoń, rozłóż ją i zobaczysz, jak ta kula świeci na twojej wyciągniętej ręce, jak się piękni, jak przelewa się woda i jak opadają liście. Poczujesz cały świat. Jeśli tylko wyciągniesz tą dłoń. Laurent uniósł swoją, zupełnie jakby miał ten ruch odwzorować, ale ledwo namalował niewyraźny symbol w powietrzu, który tylko w jego oczach był symbolem dotyku tego globu, nim jego oczy z własnych palców powędrowały znów do tej sympatycznej, ciepłej twarzy kobiety o całym wiadrze empatii i drugiej ręce wypełnionej diamentowymi ostrzami. Tymi, które powinny cieszyć oko, a które można było zamienić w broń. - Wspominałem ci, że moja matka pochodzi z Turcji? - Przymrużył lekko oczy, spoglądając przez moment na kobietę niepewny o tym, czy faktycznie to mówił. Tak natomiast jeśli mowa o tym, że świat jest mały, to kurczył się, kiedy okazywało się, że twoja rodzina mogła się obrócić raz czy dwa w podobnych kręgach. Wydawało mu się, że grono archeologów nie było zbyt wielkie. - To trochę podróży. - Kiwnął ze dwa razy głową w zastanowieniu, wyobrażając sobie to "tu i z powrotem". W dzisiejszych czasach nie było to takim problemem - owszem, może inwestowanie ciągle w świstokliki było dobrym sposobem na uszczuplenie swoich pieniędzy w znacznym stopniu, ale sieć fiuu była bardzo rozwinięta. Nie wspominając o tym, że jak potrafisz się teleportować to jest w ogóle łatwiej.

Lubił to proste uczucie, kiedy ktoś przygotowuje ci kawę. Kiedy ktoś przygotowuje ci cokolwiek. Było to jakieś bardziej osobiste, chyba dlatego, że był przyzwyczajony do tego, że skrzaty albo służba się wszystkim zajmują, ewentualnie kucharze i kelnerzy w restauracjach. Ale podawanie tego przez osobę, z którą potem usiądziesz było zupełnie inne. Lubił nawet obserwować ten proces - tak jak spoglądał teraz, choć bez wyrazu, na naczynia. Zmulony nadmiarem wrażeń, własnych złości i próbami ich wyładowania. Urażony przez świat i obrażony na Boga za jego odrzucenie. Niesprawiedliwość. Jeśli jesteś zły - gdzie skierujesz złość? Na bliskich? Przecież nie wypada. Szczególnie, kiedy ci bliscy mieli takie samo prawo być źli. Z tego rytmu wybiło go pytanie kobiety.

- Hm..? Nie, nie jadłem. - Właściwie to zjadł jabłko, co liczyło się za śniadanie w jego mniemaniu, ale nie próbował tego wciskać akurat kobiecie takiej jak Guinevere, bo potrafił sobie wyobrazić jej spojrzenie, które mówiło więcej niż tysiąc słów. Uśmiechnął się delikatnie na tę myśl. - Sceptycznie... bardzo nie chcę tak tego ujmować, w to konkretne słowo. Sugeruje, że mógłbym ci nie wierzyć, ach... - Uniósł nieco wyżej kąciki ust, ale widział, że Guinevere nie jest ani trochę zawstydzona czy przejęta tym, że ktoś mógłby wątpić. To sprawiało, że czuł się na tym pułapie bardziej stabilnie. Zresztą jego złość na to, że tyle złego się działo trochę nakazywała mu wyjść z poziomu ciągle zamartwiającego się gościa na rzecz gościa nieco bardziej egoistycznego. Ale to jeszcze nie teraz. A na pewno nie w tym momencie. - Wiele zawodów nie jest dla każdego, a jednak się ich podejmują. Empatia i zdolność zajrzenia głębiej, nawet kiedy nie ma się Oka Horusa, to bardzo cenne dary. Ktoś mi powiedział, że dary, które wymagają pielęgnowania i powinny być noszone jak tarcza. - Tak, ta wrażliwość. Że była diamentem, którego nie powinien się wstydzić. Piękne słowa i bardzo je cenił - a to tak przy okazji już porównań tego, co Ginny w dłoniach mogła mieć. - Tak, zbierałem. Mam duży las, w nim wiele roślin, w tym owocowe krzewy. Dlaczego pytasz?



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#6
16.01.2024, 20:55  ✶  

- Nie jest wcale taki mały – uśmiechnęła się pod nosem. - Los po prostu lubi się bawić ludzkim kosztem i stykać ze sobą tych samych ludzi, albo ludzi z podobnego otoczenia – nie dziwiła się, ani nie pytała "dlaczego", bo brała na barki to, co przygotował dla niej świat. Z tym swoim poczuciem misji na krańcach palców i pocałunkiem przeznaczenia na rzęsach, z akceptacją takiego a nie innego porządku świata, nie mogło być z jej strony inaczej. Nie, gdy dano jej możliwość, by móc zajrzeć w możliwą przyszłość ludzi. Mogłaby więcej, gdyby nie wybrała innej drogi. Mogłaby być taka wyrocznią, jak jej własna matka, a tymczasem ledwie dotykała boskości Horusa – naznaczona przez niego wszystkowidzącym okiem. Nie kontrolowała tego na zawołanie, ale w gruncie rzeczy się z tego cieszyła, bo wcale nie chciała wiedzieć co robią albo co zrobią jej znajomi. Jakie głupie decyzję podejmą. Miała wrażenie, że byłaby wtedy bardzo sfrustrowanym człowiekiem.

Przyglądała się spod rzęs, jak Laurent próbuje coś zarysować w powietrzu, lecz szybko się poddał.

- Nie wspomniałeś. Ale Pandora mi mówiła. Zapraszała mnie nawet do Turcji do waszych dziadków – dobrze, to była chyba najwyższa pora mu powiedzieć, jeśli jeszcze tego nie załapał, że nie tylko pracowała na tych samych wykopaliskach co jego siostra, ale że pracowała z nią, że ją znała, że nawiązały całkiem niezłą i szybką nić porozumienia – co nie było takie trudne biorąc pod uwagę charakter obu panien. Więc to nie tak, że ledwie obracały się w podobnych kręgach raz czy dwa. Regularnie jadały razem śniadania i piły razem kawę. Pandora raczyła Ginewrę tureckim alkoholem, a w zamian mogła spróbować egipskiej sziszy. No i Ginny obiecała Pandorze, że pokaże jej niebo nad egipską pustynią – powinno jej się podobać, zważywszy na zamiłowanie do astronomii. - Tyle, że kiedy mnie zapraszała, to nie wiedziałam, że jesteście rodzeństwem. Trochę później się połapałam – uśmiechnęła się do Laurenta. Czy to coś zmieniało? Nic a nic. Był to zwyczajnie zabawny zbieg okoliczności. - Nie martw się, wszystko, co mi mówisz i czego mi nie mówisz, zostaje ze mną – leciuteńko popukała się po skroni. Miała wrażenie, że w obliczu tych słów, to ważne o tym przypomnieć: obowiązywała ją tajemnica lekarska i wróżbiarska, i każda inna jaką można sobie wymyślić również. Kiedy zna się jakieś rodzeństwo i jedno z nich powierza jakieś zaufanie i tajemnice… i drugie też to robi, to mogłoby być bardzo niezręcznie, ale McGonagall dawno temu nauczyła się dyskrecji i tego by milczeć jak grób. - Tak, trochę tak. Moi dziadkowie są sprawni, ale zaczynają mieć swoje lata i jakoś… skoro już tutaj jestem, tak blisko, to chciałabym ich widzieć częściej. I pomóc jak mogę. Musiałam się w ekspresowym tempie podszkolić, żeby być w stanie pomóc przy niektórych podopiecznych jacy tu mieszkają, wiesz? – paplała, jak to ona. Była osobą, która nie tyle, że nie lubiła ciszy, albo że czułaby się niezręcznie, gdyby taka pomiędzy nimi zapadła, ale w jej życiu działy się rzeczy, a ona cieszyła się z tych najmniejszych więc chciała się tym podzielić, zwłaszcza z kimś, kto sam kochał zwierzęta. Poza tym skoro już doszła do tego, że Laurent szukał towarzystwa i być może rozproszenia, to zajmie go swoją osobą. I swoim gadaniem.

- Wiesz, że kawa na pusty brzuch nie jest zbyt zdrowa, hm? Na pewno wiesz. I może powodować wzmożony niepokój, drżenie rąk – więc czy podawanie jej jemu będącemu w takim stanie to był dobry pomysł…? Może go jednak przestrzeliła, ten pomysł. - Zrobić ci coś? Masz ochotę? – uśmiechnęła się do niego ciepło, mając nadzieję, że nie poczuje się przy tym niezręcznie – a zresztą jeśli miałaby zrobić kanapkę jemu, to z tego powodu zrobiłaby taką też sobie. Była gotowa wstać i zacząć się krzątać po kuchni. A może wolałby jajecznicę? Chociaż znając Ginewrę, to po prostu zrobiłaby mu coś bliższego jej sercu, a więc szakszukę. - Bo ja to nawet coś bym zjadła… – rzuciła do niego i wstała, by nie być gołosłowną. Słuchała go, nie patrząc już teraz na niego, skoro kręciła się po kuchni i przy palniku.

- Laurencie, nie urodziłam się wczoraj, wiem co ludzie mówią na wróżbiarstwo i nie raz to usłyszałam prosto w twarz – ale nie przejmowała się sceptycyzmem ludzi. Bo niewiele mogła na niego poradzić. Już dawno wyrosła z obrażania się, że złoszczenia na to, że ludzie są ślepi i ograniczeni – to był ich i tylko ich wybór. - Powiem ci coś, co być może zmieni twój pogląd na tę sprawę, albo nie zmieni absolutnie nic, ale może da ci jakąś wskazówkę – odwróciła się teraz od patelni i blatu. To, że w kuchni przyjemnie pachniało teraz wypiekanym właśnie chlebem, świeżymi pomidorami, przyprawami i jajkiem, to jak zwykły i sielski był to obrazek, miało zupełnie nie pasować do słów, jakie Nefret miała właśnie powiedzieć. Ale może to właśnie było w tym wszystkim magiczne? - To, czy w to nie wierzysz, nie ma zupełnie żadnego znaczenia. A wiesz dlaczego? – uśmiechnęła się do niego ciepło, leciutko mrużąc jasnobrązowe oczy. - Bo to byłby pierwszy przypadek, w którym niewiara ma jakąkolwiek moc – a nie miała żadnej. To wiara czyni cuda, nie brak wiary. To, że nie wierzył, nie sprawiało, by jej wróżby były jakkolwiek mniej prawdziwe, mniej znaczące czy mniej celne. Wiara natomiast pozwalała się pogodzić z pewnymi rzeczami, które mogą nadejść. Być pokornym co do tego, co zgotował nam los. I to wiara pozwalała coś zmienić, przygotować się, przyjąć uderzenie tak, by było mniej bolesne.

Nie sugerowała, że Laurent jej nie wierzy. Po prostu dopuszczała do siebie taką możliwość i nie było w tym nic złego. Wystarczało jej, że ona wiedziała, że mówi prawdę, że naprawdę widzi znaki.

- To nic złego mieć wątpliwości albo być sceptycznym. Ale te rzeczy będą w osobie, która to odczuwa, nie wpłyną na prawdziwość wróżby – odwróciła się zamieszać odrobinę w patelni. - Bycie naznaczonym przez Pana Nieba wcale nie oznacza empatii, niestety – dodała, bo Laurent miał całkowitą rację. - Ktoś, kto ci to powiedział, był bardzo mądry. Bo empatia i wrażliwość wcale nie oznaczają słabości. To lek na zło tego świata – zachichotała, bo sama tak właśnie uważała i zachowywała się jakby tak dokładnie było. - Moim zdaniem z empatii i wrażliwości rodzi się miłość – nie mówiła teraz o tej romantycznej, raczej tak ogólnie. - Ooo duży las? Jak duży? A pytam booo… pomyślałam sobie, że cię zagonię do sadu. Mam do zerwania czereśnie – sto procent powagi.

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#7
18.01.2024, 12:44  ✶  

Nie dziwił się, że właśnie od niej słyszał takie słowa. O losie i o tym, jak bawił się ludźmi. Na pewno? Mojry miały wiele planów, wiele nici do zaplecenia i jeszcze więcej do przecięcia. Podobno nie ważne, jak bardzo starasz się zmienić świat i swoją przyszłość, to nie da się zmienić warkocza, który już Mojry raz zaplotły. Nie możesz go też własnymi rękoma przeciąć. Podobno. Wizje, które miała Florence się sprawdzały, ale jednocześnie nie zawsze i nie do końca. Oko Horusa, jasnowidzenie, przepowiadanie przyszłości. Dar czy przekleństwo? Jedni mieli to za błogosławieństwo i uważali, że zbliżają się przez to do Boga, inni widzieli klątwę zesłaną przez Lucyfera. Jak zazwyczaj to bywało z prawdami - zależy, kogo zapytasz, a każdy będzie miał swoją. Laurent nie bardzo wierzył w to, że prawda może mieć wiele oblicz. Był za to przekonany, że istnieje ta jedna jedyna, a to, że człowiek żył nieświadomie w kłamstwie nie oznaczało jeszcze, że jego ignorancja pozwala mu swoje tezy nazywać prawdami. Kłamstwo, prawda. Przeznaczenie czy ślepy los. Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie, choć tak wielu ludzi mądrzejszych od nich chodziło po tym świecie.

- Nie wiedziałem, że jesteś ze sobą tak blisko. - Ulotny uśmiech, tak samo jak igraszka losu pląsająca na wrzecionach Mojr. Nie był zły czy sfrustrowany, a coś jednak nacisnęło na jego żołądek. Turcja. Miejsce, gdzie ich matka poznała Hjalmara. Gdzie Pandora chciała zabierać swoich przyjaciół. Miejsce, którego nie odwiedził, bo matka wstydziła się go pokazać swojej rodzinie. Kochał swoją siostrę... a zaczynał się zastanawiać, jak niewielki krok mógł dzielić miłość od zwykłej zawiści. Ile potrzeba, żeby człowiek nią przesiąknął i zamienił miłość w nienawiści dla zwykłego przelewu negatywnych emocji. Wszystko byłoby lepiej, gdyby nie było Pandory. Łatwo niestabilny, ludzki mózg tworzył takie zdania. Zbyt łatwo. Mówisz potem sobie, że to nie tak, ty tak nie myślisz. Ano - nie myślisz. Ale zdrada już się pojawiła. Już została zapisana. Zapomnij. Zapomnienie zawsze było łatwiejszym rozwiązaniem. - Nie dziwię się. Nasza rodzina jest duża. - Były oczywiście większe, ale Prewettów nie brakowało w Anglii i poza nią. Dobrze, że Edward się tak znakomicie trzymał, bo już widział te wszystkie pazury wysuwane w kierunku tronu, jaki miała objąć Pandora.

Lekko pokręcił głową na te słowa o zaufaniu. Jak to z nim jest? Gdzie dzieliło się prywatne życie od profesjonalnego? Gdzie można wtykać kij w mrowisko? Ojciec przyzwyczaił go do tego, że lubił wnikać w jego znajomości i stawać pośrodku nich, tak jakby chciał mu coś udowodnić. Bywało gorzej - bo bywało tak, że dowiadywał się, że... lepiej może nawet o tym nie mówić. To było niewygodne, kiedy się z kimś przyjaźnisz i pojawia się osoba trzecia, ale to nie dlatego pokręcił głową. Pokręcił nią, bo nie było o czym mówić. Miał do Guinevere tyle zaufania, żeby uważać, że to, co powiedzą, między nimi pozostanie. Zresztą nie miał jej niczego do powiedzenia, o czym by nie porozmawiał z Pandorą. No dobrze, może jednak trochę miał przy tej wróżbie. Rozdzielał to jednak.

- Nikt inny nie chce się tym zajmować? - Trochę go to dziwiło, bo przecież Ginny była z dalekiej rodziny, a McGonagall przecież cieszyli się swoją reputacją, ciężko mu było uwierzyć, że nie byłoby nikogo, kto nie chciałby mieszkać w tym pięknym miejscu. Choć bywało różnie, tak i różnie się życie układało. Może akurat rzeczywiście tak losy rodzinne się poukładały, że liczyli teraz na tę egipską piękność.

- Nie, nie wiedziałem. - Apropo tej kawy. Trochę go to zresztą zaskoczyło. - Gdyby się tak nad tym zastanowić... rzeczywiście, może coś w tym być... - Kiedy tak na szybko analizował sobie swoje poranki, które zazwyczaj zaczynały się od kawy (był od niej zbyt uzależniony) bez uprzedniego śniadania... to tak, faktycznie zdarzało się, że nie czuł się potem najgorzej, ale te objawy brał za swoją przypadłość, z którą się niewygodnie borykał. - Bardzo chętnie. Nie przyznaję się do tego za często, ale jestem fanatykiem domowego pichcenia. - Cieplej się uśmiechnął, poprawiając się na krześle i spoglądając, jak kobieta zaczyna czynić swoje czary. Dosłownie i w przenośni.

- Wiara i niewiara zawsze mają swoją moc. Ludzie potrzebują w coś wierzyć. Czasem nawet jeśli jest to wiara we wróżby - prawdziwe czy też nie. - W końcu na tym się właśnie opierali szarlatani - budowali zaufanie, z zaufania tworzyli wiarę, czasami, jak to sam przed momentem słowa użył, fanatyczną. Przy czym on użył tego słowa w bardziej żartobliwy sposób, bo żaden z niego był fanatyk. - Ale masz rację, nie potrzebuję wierzyć, żeby widzieć i obserwować. Niektóre słowa, dosadnie ujęte, mają za dużą moc. - Wyjaśnił apropo tego, że wolał nie używać słowa "sceptycyzm", choć w zasadzie to tak właśnie było - podchodził nieco sceptycznie, pomimo tego, że wiedział o mocy wróżb i jasnowidzenia. O prawdziwości tych mocy. Jak widać jedno z drugim wcale się zupełnie nie wykluczało. - Pana Nieba? - Podpytał. Jakoś nie pomyślał, że Ginny może być religijna, ani że wierzyć, że ten dar to dar od bogów. Albo Boga.

Z empatii i wrażliwości rodzi się miłość... tak, w zasadzie to się z tym zgadzał.

- Bardzo duży las. Cały rezerwat. - Uśmiechnął się. - Z przyjemnością. Dawno nie miałem okazji odwiedzać żadnego sadu. - A nic nie smakowało lepiej niż owoce prosto z drzewa. Taka magia.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#8
18.01.2024, 16:12  ✶  

- Pracujemy razem. Staram się poznać moich współpracowników, jakby nie było, jestem lekarzem, mam kontakt ze wszystkimi. A niewiele ludzi docenia porządną czarną kawę, większość zadowala się byle czym zalanym mlekiem i zasypanym cukrem – narzekała, ale jakoś bardzo jej to nie wadziło, nie utrudniało jej to w końcu życia. - Z Pandorą szybko złapałam nić porozumienia. Ale tak samo było z Jamilem – zastanowiła się z zamyśleniem patrząc nie na Laurenta a w szafkę, zbierała myśli. - Jamil to mój przyjaciel ze szkoły. Tak jak ja z mieszanej rodziny, jego ojciec to Egipcjanin, a matka pochodzi z Anglii – wytłumaczyła szybko, połapawszy się, że Laurent pewnie nie wie kim jest Jamil Anwar, kolejna osoba z ekipy archeologów. - Wiesz, łatwo nam było z Pandorą zacząć rozmowę od mieszanych rodzinnych korzeni, i jakoś samo później poszło – ale musiała przyznać, że Laurent nie był zbyt do Pandory podobny. Nie sądziła, że ma coś wspólnego z Turcją. Zakładała więc, że musiał być bardziej podobny do ich ojca – nie spodziewała się, że prawda jest… połowiczna. Ale nie było to nic, co należało komentować na głos. - Noo tak zakładałam. Dlatego trochę się zdziwiłam – nie spodziewała się po prostu, że zacznie pracować z akurat jego siostrą.

- To nie do końca tak. Siostra mojego dziadka uczy w Hogwarcie i nie ma swoich dzieci, tutaj jest więc sprawa zamknięta. Brat dziadka ma swoją rodzinę i czasami wpadają, ale w większości mają swoje zajęcia. Za to przynajmniej mamy z tamtej strony kilkoro magi… ech. Jak po angielsku się nazywa czarodziej, który jest jak lekarz od zwierząt? – Ginny przekrzywiła trochę głowę, rzadko miała takie zawieszenia, ale jednak się zdarzało, kiedy myliły jej się słowa w dwóch różnych językach. - W każdym razie dziadkowie mają pomoc i pracowników, ale sam wiesz jak to jest… A jak nic się nie zmieni, to kiedyś ma to przypaść mnie – bo była najstarsza w tej linii bezpośredniej rodziny. Niewiele się to różniło od rodów czystej krwi. Tak czy siak nie dało się ukryć, że Ginny była ekspertem od ludzi, nie od zwierząt, chociaż robiła co mogła. I naprawdę się starała, by być w stanie pomóc chociaż minimalnie. Była z dalekiej rodziny i jednocześnie była z tej najbliższej.

- Za dużo zbyt mocnej kawy może pogorszyć sprawę, jeśli ma się jakiś stresujący czas, albo dzień – dodała z łagodnym uśmiechem. Rozumiała uzależnienie od kofeiny, natomiast może jeśli Laurent miał tak gorący okres… może powinien pić je mniej. I jeść lepiej. To może tym lepiej że trafił pod te drzwi, bo go przecież głodnego i w złej kondycji nie wypuści. - Tak? To tym lepiej. Może się później złapiesz nawet na świeży chleb, babcia robi fantastyczny, ale teraz… ja zrobię co innego – i miała nadzieję, że będzie mu szakszuka w jej wykonaniu smakowała, bo to nie był typowy smak i śniadanie, jakie jadało się w Anglii. Chociaż pomidory, jajka, przyprawy – co mogło pójść nie tak? A chleb był w trakcie pieczenia – i pachniało bosko.

- Wiara ma. Niewiara nie ma absolutnie żadnej – bo Guinevere nie mówiła o wierze, a jej braku. - Wiara może dodać skrzydeł, za to niewiara nie sprawi, że coś przestanie działać tylko dlatego, że w to nie wierzymy – ale chyba częściowo Laurent zrozumiał, co chciała mu powiedzieć i przekazać. Być może wymagało to czasu, by oswoić się ze słowami, jakie powiedziała, zanim to sobie przepracuje i stwierdzi, że jest w tym więcej, niż się wydaje z początku. Tak czy siak była to raczej kojąca myśl, ta o wierze czy jej braku. Zaś czy Ginny była wierząca… była. Ale nie wierzyła w ludzkiego Boga i Diabła. Tak jak większość czarodziejów została wychowana w wierze w Matkę, ale też przez wpływ swojej pracy i zainteresowań po trochę wierzyła, że jest coś więcej prócz Matki.

- W wierzeniach starożytnych Egipcjan, Horus był bogiem nieba. Był czczony pod postacią sokoła, albo człowieka z głową sokoła. Jeśli spytasz mnie, to ja uważam, że Egipcjanie mieli sporą styczność z animagami i kojarzyli to z boskością. Ogólnie kiedyś inaczej traktowano czarodziejów – Laurent zagrał kartą-pułapką, bo teraz Ginevra mogła zrobić mały wykład z historii oraz historii magii. - Natomiast co do Horusa i Oka Horusa… Jest taki symbol nazywany Okiem Horusa, który oznaczał powracanie do zdrowia, odrodzenie, ochronę, a obecnie jest używany na szczęście – kobieta machnęła różdżka w powietrzu kilka razy, by wyrysować widoczny przez chwilę znak. - Oczami Horusa były słońce i księżyc. Prawe było słońcem, lewe księżycem. Prawe oznaczało przyszłość i aktywność, ruch, za to lewe pasywność i przeszłość. Razem dawały możliwość spojrzenia na dzień i noc jednocześnie, wszechwiedzę. Dlatego zdolność jasnowidzenia, aurowidzenia i widmowidzenia nazywa się Okiem Horusa. Od starożytnego bóstwa – bóstwa, które w niektórych kręgach nadal było czczone. Tak czy siak to było też jasne nawiązanie do słońca i księżyca, to co działo się w Dolinie Godryka w maju i czego sami doświadczyli – było trochę przecięciem wszystkiego, i znowu słońce i księżyc. Dlatego Ginny była tym tak zainteresowana. Plus kierunek ten wskazywał również dlaczego Uagadou było najstarszą czarodziejską szkołą – najwyraźniej w Afryce magowie szybciej zebrali się w społeczność. Może ze względu na to, jak dobrze byli tam traktowani?

Nie trwało długo, a talerze same podfrunęły na zajęte przy stole miejsca, a patelnia zawisła w powietrzu, by drewniana łyżka sama zaczęła nakładać na talerze jajka zapieczone w rozgniecionych pomidorach, z których zrobił się swojego rodzaju sos.

- Smacznego – życzyła Laurentowi i sobie samej, nim zasiadła do stołu. Oczami wyobraźni próbowała sobie wyprojektować wielkość tego rezerwatu. - Wiem, że kiedyś mi o tym opowiadałeś, ale trudno mi sobie wyobrazić skalę. Radzisz sobie? Nie przepracowujesz się? – wyglądał na tak oderwanego, zmęczonego, zagubionego może nawet… dlatego zaczęła się zastanawiać czy to przez pracę? Czy może coś innego? - No to idealnie – to tym bardziej dobrze, że okazało się, że nic jeszcze dzisiaj nie jadł i że w ogóle go o to zapytała. - Jeżeli chcesz wróżbę, to mogę ci powróżyć z fusów kawy.

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#9
20.01.2024, 21:38  ✶  

Całkiem zadziwiające, jak te nici losu zostały splecione. Jak gładko weszły do życia codziennego, chociaż były tak zjawiskowo niebanalne. Tylko - czym był banał w życiu? Spotkaniem się w parku? Poznaniem w szkole? Codzienne zajęcie, klasa, potem obiad w Wielkiej Sali? Codzienność - ale codzienność wcale nie równała się banałowi. Przynajmniej nie w głowie Laurenta. Skinął parę razy głową na znak przytaknięcia, ale też niczemu konkretnemu. Po prostu słuchał i dawał znać, że przyswaja to, co słyszy. Że niosło się to jakimś echem po jego myślach, choć nie miał nic do dodania i niczego do powiedzenia. To nie były potaknięcia, w których jednym twoim uchem wpadało, drugim wypadało.

- Tak się składa, że Pandora jest dziedzicem Prewettów. - Zakładał, że nie niekoniecznie musiała o tym wiedzieć, bo niekoniecznie musiała się orientować w koneksjach rodzin angielskich. Tak jak sądził, że Pandora się tym wcale nie chwaliła. Wiodła swoje życie z dala od rodzinnych interesów, czasem pokazywała się, żeby pomóc w stajni. Wędrowała i korzystała z tego, że może sobie na to pozwolić, bo Edward wcale nie był taki stary jak na czarodzieja i nic nie wskazywało na to, z jego końskim zdrowiem, żeby cokolwiek złego miało się wydarzyć. Żeby coś miało jego życie uciąć, ukrócić. Nawet jeśli w tych niespokojnych czasach prawie wszystko było niepewne. - Mamy z siostrą szczęście mieć rodziców, którzy pozwalają nam robić to, co oboje kochamy. - Tak sądził. Jednocześnie wcale tak nie czuł. Nie czuł tego szczęścia. Jeśli wobec tego serce jedno, umysł drugie, to czym to było? Nie sprzecznością, bo chyba nie było tutaj rozjazdu? Mieć szczęście - i czuć smutek. Nie? To nie przeciwieństwa? Bo przecież nie ma tego poczucia, że wszystko nie pasuje i skacze sobie do gardeł. To był ten typ hipokryzji, któremu przytakuje się z pełnym politowania uśmiechem.

- Magizoologów? - Zasugerował. Ciekawe, jak to brzmiało w jej języku? W ogóle był ciekaw tego ciepłego, całkowicie egzotycznego języka, nasłuchał się go, kiedy miał okazję gościć w jej kraju. Chyba powinien przestać zazdrościć Philipowi tego, że mógł tyle zwiedzać świat. Sam przecież zobaczył niemało w swoim wcale nie tak długim życiu. - Ach, rozumiem. - Nie znał zupełnie drzewa genealogicznego jej rodziny, jakoś niekoniecznie miał po drodze z McGonagallami. Kiedy tak szperał po zakamarkach umysłu nawet nie kojarzył nikogo z nich w swoim bliskim gronie. Oczywiście poza teraz samą Ginny, przez którą odwiedził ich rezydencję już drugi raz. To było miłe miejsce - te tereny wokół i sam dom. Widać było - i czuć - że ma sobą wiele do przekazania i że drzemała tu niemała historia. - Ten chleb pachnie już od samego wejścia i ściska brzuch. - Przyznał z uśmiechem, bo zapach potrafił naprawdę wyostrzyć apetyt i sprawić, że człowiek sobie przypominał, że jednak warto coś wrzucić na ząb. - Stresujący dzień... - Powtórzył po chwili to, co usłyszał o tej kawie i ten uśmiech zmienił się gładko - jeden kącik uniósł wyżej, drugi opadł. Było w tym coś krytycznego - w jego myślach, tak w jego uśmiechu. Bo łatwiej było mówić o tym, które dni były wyjątkowo łagodne i ciepłe, niż o tym, które były stresujące. To nie był stresujący dzień. To były stresujące miesiące. Niestety w tym wszystkim - nie tylko dla niego.

- Dla ludzi nie zawsze liczy się to, co prawdziwe jest. Liczy się to, w co sami uwierzą lub w co nie wierzą. Tak tworzy się prawdy, które są tylko twoje własne. - To była ciężka filozofia, strasznie pokrętna, dla Laurenta fascynująca na swój sposób. - Nie, nie wyznaję jej. Natomiast niektórzy ludzie nie chcą zrozumieć, że to, co sądzą, może być kłamstwem. Wolą więc wyznawać to, co kiedyś ustalili, że będzie ich prawdą. - Niestety? Może. Jakoś nie bardzo wiedział, w którą stronę to było lepsze czy bardziej poprawne. I czy w ogóle był osobą na dobrym miejscu, żeby wydawać takie werdykty. To nie tak, że jej nie rozumiał, czy że potrzebował czasu na przepracowanie tego. Przepracował to już dawno temu. Te wszystkie filozofie z kłamstwem, prawdą, z wiarą i niewiarą. Po prostu nie zgadzał się z tym, że niewiara nie miała mocy sprawczej. A przynajmniej nie dla pojedynczej jednostki. Bo właśnie dla tej jednej nie miało znaczenia, co robi świat i jak został zaprojektowany. Zmieniało to wtedy świat tylko dla tych, którzy byli wokół - ale wtedy nawet wiara nie miała mocy.

- Musiałaś odziedziczyć smykałkę nauczycielską. Bardzo zgrabnie sobie radzisz z tłumaczeniem. - I miała wtedy coś takiego w głosie... szczególnie teraz, kiedy mówiła bezpośrednio o tym, co jej dotyczyło. Coś, co było pasją. Co kojarzyło mu się z... z Kaydenem. Uśmiechnął się ulotnie. - Wyznajesz wiarę egipskich przodków? - Laurent sam był wierzący i był też ostatnią osobą do krytykowania jakiejkolwiek wiary jednocześnie. Bo dla niego nie miało ostatecznie wierzenia, w co będziesz wierzyć, dopóki będzie ci to dawać siłę i nie powiedzie ku ścieżce nakazującej kogoś skrzywdzić. Za to ten smętny uśmiech zaraz zmienił się na promienny, kiedy zobaczył coś nowego. I poczuł coś nowego. Zaintrygowanie - bo uwielbiał rzeczy nowe. Nie należał do ludzi, których trzeba długo przekonywać do tego, żeby czegoś nowego spróbował. - Dziękuję, smacznego... pięknie pachnie. Kojarzy mi się z kuchnią matki. - Kojarzy, ale to zdecydowanie nie było to. - Zapraszam, kiedy będziesz miała ochotę. Tylko zapowiedz się proszę wcześniej, bardzo często nie ma mnie na miejscu. Szczególnie ostatnimi czasy - rzadko tam nocuję. - Po tych wszystkich rewelacjach nie miał ochoty tam zostawać na noc. Sam. W tym domu, w którym... zdarzyło się już coś strasznego nocą. - Powoli do mnie dociera, że chyba pora o siebie zadbać, więc zacząłem odpowiednio rozdzielać prace. - Bo wpadł w jakiś pracoholizm. A teraz znowu przechylał się w stronę, w której chciał to zostawić, uciec i... może by zrobił coś nowego? - O? Tak, rzeczywiście, z fusów również wróżą... z ciekawości - jak to wygląda? Pokazują się jakieś... znaki, jak w kuli? - Nie żartował sobie z tego, pytał całkiem poważnie.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#10
22.01.2024, 01:49  ✶  

Guinevere była jedną z tych osób, które nie miały najmniejszego problemu w nawiązaniu znajomości. Piękny uśmiech tu, puszczenie oka tam, kilka cennych komentarzy, skupienie uwagi na drugiej osobie, zainteresowanie się nią i… rozmowa sama się toczyła. Czyż nie dlatego udało im się nawiązać ten kontakt, później całkowicie niezobowiązujący, ale jakże wiele mówiący? Teraz to wydawało się odległe i nieprawdziwe, jak sen; zostawione gdzieś za plecami na innym kontynencie, w innym życiu.

– Tak? – zdziwiła się, na moment przekrzywiając głowę, jak kot, który był właśnie czymś zainteresowany i zaciekawiony. – Och, rozumiem. To u was idzie po starszeństwie? – bo Pandora była starsza od Laurenta, tego była pewna. Prewett był młodszy od Ginny chyba o dobre sześć lat, choć łatwo można było o tym zapomnieć, zaś Pandora… Pandora była chyba z rok młodsza od McGonagall? Albo były w tym samym wieku – nie była do końca pewna, bo zdążyło jej to wylecieć z głowy. Tak czy siak nie była pewna jak to u rodów czystej krwi idzie; czy po tym, kto się pierwszy urodzi, czy może z jakiegoś dziwacznego powodu po płci, jakby miała jakiekolwiek znaczenie… – Słabo się póki co orientuję w tych wszystkich koneksjach – przyznała bez bicia, bo salonów Angielskich to kompletnie nie ogarniała i to nawet nie dlatego, że była półkrwi. Orientowała się w Egipcie, jej matka pochodziła z rodziny czystej krwi, ale tu w Anglii… Była nikim – choć mało ją to obchodziło. Miała swoje zasługi, których urodzenie w takiej rodzinie zupełnie by nie zmieniło.

Choć jak tak teraz pomyślała, to wychodziłoby, że otaczała się samymi ludźmi z rodów czystej krwi… Shafiq, Crouch, Prewett…

– Na ile kojarzę Angielskie rody to… Nie obraź się, ale zawsze mi się wydawało, że mają strasznego kija w… tej części ciała, do której nie dociera światło. Porównując to do Egiptu uważałam, że brakuje wam… luzu – powiedziała po chwili, zerkając spod rzęs na Laurenta. – Dlatego trochę mnie dziwi, że rodzice wam tak pozwalają robić co chcecie, oczywiście mówię przez pryzmat tego, co zaobserwowałam, nie tego jak być może jest – ale zawsze jak miała do czynienia z Anglikami… To byli tacy ą i ę, tu koszula, tam krawat, tutaj spięcie, na żartach to to się nie zna, tylko te maniery i „kultura”, aż powietrze gęstniało. – Jeśli jest inaczej, to tylko się cieszyć – może rodzina Prewettów była bardziej postępowa? Nie potrafiła tego stwierdzić

– O, właśnie! – magizoologów. Ogólnie to była zabawna sprawa, bo w Uagadou mówiło się po angielsku i ogólnie większość czarodziejów w Afryce potrafiła angielskim się posługiwać, natomiast drugi język i tak trzeba było znać, bo jednak żyli pośród mugoli, a oni to tylko po arabsku. Nic więc dziwnego, że i ten angielski to nie był taki czysty angielski, tylko z różnymi innymi naleciałościami, a jak posługujesz się biegle i od dziecka dwoma zupełnie innymi językami (bo Ginny była uczona od maleńkości), to zdarzało się, że słowa się po prostu czasami gubiły. Uciekały. Mieszały. – Wzmaga apetyt, prawda? – ucieszyła się, że ten zapach pieczonego chleba tak mu się spodobał. – Nie ma nic lepszego niż jeszcze taki cieplutki chlebek z masełkiem… W Egipcie zupełnie czegoś takiego nie ma, a tutaj jak tylko jestem to babcia piecze, bo jakbym mogła, to nie jadłabym nic innego – zmrużyła oczy w tym uśmiechu i śmiechu; widziała minę Laurenta, dlatego nie chciała naciskać i kontynuować tematu stresującego dnia, bo widziała gołym okiem co się działo. Pozwoliła się temu rozwiać; może go zapyta w lepszym momencie, ale nie teraz.

– Wiem. Ale mówimy o dwóch różnych rzeczach, bo czym innym jest wiara dla jednej jednostki i czym innym jest niewiara w obliczu wszechrzeczy. Jeśli danej osobie to pomaga, to oczywiście niech wierzy i nie wierzy w co chce. Mamy wolną wolę, możemy a nawet powinniśmy z tego daru korzystać. Natomiast nawet jeśli ktoś nie wierzy w to, że w wodzie można utonąć, to przecież nie zaczaruje to rzeczywistości, a woda nie zmieni swoich właściwości. Jeśli ktoś nie będzie wierzyć, że… nie wiem. Że ziemia jest okrągła… czy to cokolwiek zmieni? Czy siła tej niewiary będzie miała jakąkolwiek moc? Nie. Będzie to tylko i wyłącznie oszukiwaniem siebie. Tak, życie w kłamstwie, ale każdy z nas ma wybór w co wierzyć, w co nie wierzyć. I ja tego nie neguję. Niektórym to ułatwia życie – a Ginny była ostatnią osobą, by to potępiać. Mogła komentować, mogła próbować człowiekiem potrząsnąć, ale nigdy by tego nie potępiła. – Chodzi po prostu o to, że nawet jeśli nie wierzysz, albo jesteś sceptyczny do moich wróżb, to nie zmieni to ich prawdziwości i mocy. Dlatego się tym nie przejmuję. Wiem, że są prawdziwe, nie wymyślam sobie tych rzeczy, nie rzucam losowymi hasłami. I wiem, że ty w głębi serca też masz tego świadomość. I przeraża cię to i fascynuje jednocześnie – wiedziała to, bo inaczej nie przyszedłby jej powiedzieć, że wszystkie wróżby się spełniły. Nie kręciłby się przy słowie „sceptyczny”. I nie mówiłby, że jeśli będzie miała czas, to żeby mu znowu powróżyła. Widziała to w jego oczach te kilka tygodni temu po całej sesji wróżenia i widziała to teraz; widziała to u ludzi wielokrotnie.

– Jestem dyplomowanym historykiem i lubię gadać. Nie może być inaczej – pewnie byłaby dobra w uczeniu, może kiedyś, jak już będzie za stara i zbyt słaba na bawienie się w archeologa… Miała wiele do zaoferowania światu. Teraz jednak się roześmiała, przyjmując ten komplement. – Trochę wyznaję. Nie jakoś gorliwie, ale kiedy siedzi się tak blisko tego wszystkiego… Moja matka jest wyrocznią – przyznała po chwili w zamyśleniu. – W sensie, jest jasnowidzem. I wróżbitką. I tym wszystkim dookoła, wiesz, horoskopy, ciała niebieskie, liczby, kolory i tak dalej. W Egipcie mówimy na to wyrocznia – wyjaśniła. – A ja… cóż… Też zostałam tym dotknięta. Tylko… nie umiem tego robić na zawołanie. Wieszczyć. To się czasami dzieje zupełnie bez mojej woli i kontroli, a potem i tak tego nie pamiętam. Tylko ludzie mówią, że wygaduję jakieś dziwne rzeczy – czy raczej działo się kiedyś… Bo już długi czas miała spokój. Uśmiechnęła się do Laurenta przepraszająco. – To szakszuka – może i w Turcji jadali podobnie… Nie była pewna. – Coś się dzieje, mój drogi? Że rzadko tam nocujesz? – nie miała nic złego na myśli, naprawdę. Skoro już sam podjął ten temat, to niegrzecznie byłoby to zignorować, a poza tym – martwiła się o niego. – Dziękuję za zaproszenie. No i… Lepiej późno niż wcale – że do niego to zaczęło docierać. Że trzeba zadbać o swoje zdrowie. – Gdybyś potrzebował kopniaka od lekarza i wielkiego zwolnienia wypisanego na czerwono, to adres znasz – nawet jeśli to on był szefem. – Kształty układają się z fusów i trzeba je rozczytać. Mogę ci dać moją filiżankę, przeprowadzę cię przez cały rytuał i sam spróbujesz, jeśli jesteś ciekawy – to była luźna propozycja. Dokładnie takie same rzeczy robiło się na wróżbiarstwie w szkole – mogła mu taką lekcję dać za darmo.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Laurent Prewett (16345), Guinevere McGonagall (18450)


Strony (4): 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa