To czysta kartka papieru, na której rysujemy kreski, ale czasami osuwa nam się ręka i kreski nie wychodzą tak, jakbyśmy chcieli.
Sowa została posłana z odpowiednim wyprzedzeniem do Guinevere, choć nie było to też takie wyprzedzenie, którego dopuszczał się zazwyczaj. Lubił się umawiać z ludźmi, którzy nie byli mu za Pan brat, których nie znał aż tak dobrze, wcześniej. Nie dlatego, że on czuł się z tym w pełni komfortowo, czy miał jakieś takie szczególne przyzwyczajenie i chciał się go trzymać. To było podyktowane prostą rzeczą - kulturą osobistą. Potrafił napisać do Victorii: hej, będę za godzinę, chociaż nigdy tego nie zrobił. Potrafił za to przyjść, zapukać... zrobił to raz. Ale sytuacja naprawdę była... kryzysowo-ekscytująca. Mieszanka wybuchowa. Odbiło się to jakimś poplątaniem w jego mózgu, ale mniejszym niż sam się przez moment obawiał. Wszystko kończyło się na tym, że przecież lubił swoje obecne ciało i to nie tak, że tamto pokochał bardziej. Ale to nie było teraz istotne. Istotne było to, że była różnica w tym, jak ludzie traktowali bliskich i na co sobie pozwalali, a na co pozwalano sobie wobec osób, których nie nazwiesz przecież "przyjacielem". Nie była to też rodzina. Ginny była kochana. Jej urok i jej charakter sprawiał, że łatwo chciało się szukać z nią kontaktu większości ludzi - był o tym święcie przekonany. Charyzmatyczna osoba, z całą pewnością. Chciał ją traktować z należytym szacunkiem i kulturą, chociaż uważał ją za osobę, z którą bardzo chętnie zamieni o wiele więcej zdań niż te czysto kulturowe. Z którą chętnie poszedłby na kolacje i chętnie podzieliłby się pięknem widoku Tamizy. Miał tam jedną, mugolską knajpkę. Albo raczej kawiarenkę prowadzoną przez czarodzieja, ale mugolską. Wtopił się w tamto society i tak żył. Czy to było bezpieczne i mądre? Nie uważał. Lecz żył, nie było żadnych skandali i ewidentnie wspaniale się tam czuł. To dobrze, bo Laurent tam lubił chodzić. Drogą taką kawiarnię miał na Horyzontalnej, która została stworzona na wzór chyba samych Rajskich Ogrodów, pełna roślin, sufit zaklęte na leniwe, wiosenne niebo... czyste piękno. W takich miejscach czuł się jednak o wiele mniej swobodnie niż w domowych zaciszach. A skoro obiecał jej, że zda relacje z wróżb to słowa zamierzał dotrzymać. To byłoby bardzo nieładnie, bardzo nieelegancko, rzucać słowa na wiatr. Sowa więc zaniosła powiadomienie o wizycie, ale nie było w niej streszczenia tego, co się stało. Chyba zresztą kobieta zdążyła już sama to zobaczyć w gazecie. Wielka tragedia i jednocześnie - wielki sukces. Nic tak wspaniale nie rusza ludzi jak odwaga... albo głupota. Ujmując te dwa przymioty w jedną klamrę: sensacja.
Nie, Guinevere nie była psychologiem, do którego zresztą był już umówiony, za to tak jak powiedziała - jej zadaniem było właściwie prowadzenie klientów, którzy do niej przychodzili. I bynajmniej nie chodziło tutaj o bezmyślne prowadzenie za dłoń po wróżbach, jakie tworzyła. Sprawiała wrażenie osoby, której można ufać, ale to, jak bardzo Laurent nie potrafił ludziom ufać, żeby się przed nimi otwierać, powinno być legendą w kręgach jego przyjaciół i rodziny. Potem Edward, jego ojciec, dostawał napadów szału, bo on o niczym nie wiedział i był od wszystkiego wiecznie odsunięty. No tak... chciał nawet mówić, że wcale niecelowo, ale niektóre rzeczy niestety były celowo robione. Głównie ze względu na to, że nie potrafił ojcu zaufać, że nie zrobi czegoś naprawdę głupiego, albo nie zacznie nim manipulować. Wystarczy, że próbował to robić... on to chyba robił cały czas, jak się spotykali.
- Pięknie wyglądasz. - Przywitał się z kobietą, uśmiechając się delikatnie, choć blado i całując jej dłoń na powitanie. - Dzień dobry, Guinevero. Cieszę się, że tak szybki termin ci odpowiadał. - Potrzebował teraz... rozproszenia. Bardzo, bardzo silnego rozproszenia. I jednocześnie potrzebował o tym porozmawiać z kimś, kto nie był z nim bezpośrednio związany, kto nie był z nim w tak silnym związku, żeby ta rozmowa przynosiła obawę o to, że bliscy się obawiają. W całych tych płomieniach świata i stosie kłopotów, jaki rozświetlał nam drogi. Paradoks. - Jestem... pewnie czytałaś gazetę i widziałaś sama, co się wydarzyło. - Nie zamierzał korzystać z jej usług jako wróżbitki, choć jak zawsze - chętnie by zobaczył, co karty miały znów do powiedzenia. Odetchnął, uświadamiając sobie swoje własne, lekkie rozkojarzenie. - Cóż, chyba... każda z wróżb się spełniła. - I dokonała. Chociaż ten syndrom wiary we wróżby był jasny.