Morpheus spoglądał w niebo częściej, niż zwykle.
Nie dlatego, że szukał odpowiedzi w gwiazdach, przeczesując konstelacje i ciała niebieskie, licząc ich położenia, kreśląc linie zodiaków na mapach, ale w obawie przed ujrzeniem tuż nad budynkami znaku Czarnego Pana, czaszki z wijącym się wężem, która oznaczała, że w tamtym miejscu nastąpił atak śmierciożerców. Ledwie osiemnaście dni wcześniej Lord Voldemort proklamował swoje założenia i plany, siejąc zamęt oraz śmierć pośród czarodziei oraz mugoli. Jako pracownik Ministerstwa Magii, Morpheus miał pełne ręce roboty, nawet jeśli jego Departament był nieco oddzielony od działań rządowych. Morpheus wróżył. Jak się dało, kiedy się dało, starając się określić następne ataki popleczników czarnoksiężnika, który wstrząsną magiczną Anglią.
Mokra chlapa pryskała spod jego butów, gdy przemierzał ulice mugolskiego Londynu, w obrzydliwej mżawce, zamarzającej w ślizgawcę. Bardzo chciał już się teleportować, trzymając za pazuchą paczkę z frytkami, smażoną rybą i surówką na wynos, licząc, że nie rozmoknie, zanim znajdzie się na nowo w Ministerstwie i zasiądzie do swojego posiłku. Interesujący go zaułek znajdował się ledwie kilkanaście metrów, miejsce umieszczenia śmietników dla baru, w którym niczego nieświadomi mugole oglądali mecz i pili piwo, owinięci szalikami z symbolami, których Morpheus nie znał.
Nie przebrał się z magicznych szat, zima sprawiała, że nawet głęboko niebieski materiał, udrapowany w płaszcz, wpasowywał się w to, co mugole nazwaliby garderobą na koniec roku. Wełna grzała go przyjemnie, tylko wystający znad szalika nos robił się coraz bardziej czerwony, jak po spożyciu alkoholu.
Trochę tęsknie spojrzał w stronę baru, w którym panowała radosna atmosfera. Dawno nie nadarzyła się okazja, żeby mógł napić się, postawić komuś drinka, albo dostać od kogoś jednego, poflirtować. Nie jego zwykły typ pryzbytku, ale w tym momencie odczuł szarpiącą trzewia potrzebę, aby trochę odpuścić, wyluzować się. Rozluźnić szczękę, poruszyć ramionami, opuścić gardę chociaż na sekundę.
Pokręcił głową sam do siebie. Ruszył dalej i wtedy wdepnął w kałuże. Woda wlała mu się do butów, lodowata, brudna, błotnista. Zazgrzytał zębami, spojrzał w dół i wtedy ujrzała w jej odbiciu płomienie, które wydostawały się z baru oraz zielone światło i postać w masce, wchodzącą do środka. Zerwał głowę w górę, lecz nic się nie zmieniło w budynku, spoglądał więc jak szalony w górę i w dół, płomienie i ich brak.
Wizja przyszłości. Tylko kiedy to nastąpi?
Chciał określić ramy czasowe, aby wysłać patrol BUM-owców w tę okolicę, ale do tego potrzebował suchej przestrzeni. Wyrzucił jedzenie do śmietnika, licząc, że znajdzie je ktoś bezdomny i wszedł do ciepłego pomieszczenia. Podszedł do lady i usiadł na stołku, na w miarę odludnym krańcu.
— Frytki i piwo poproszę — powiedział, po czym zaczął się zastanawiać, czy ma jeszcze jakieś mugolskie pieniądze, ale znalazł jeszcze kilka funtów. Wystarczy.