26.02.2024, 08:50 ✶
Rozpalony przez skrzata ogień w kominku dogasał, ostatnimi podrygami oblizując co jakiś czas zwęglone polana, tkwiące smętnie w palenisku. Wciąż jeszcze roztaczał dookoła przyjemne ciepło, albo przynajmniej usilnie starał się, bo uchylone nieco okno i wdzierające się do środka rześkie powietrze poranka, skutecznie mu się przeciwstawiało. Na zewnątrz panowała szarówka, kładąca mgielne pasma na równiutko przystrzyżony trawnik, znajdujący się na tyłach rodowej posiadłości Rowle'ów. Wszystko zdawało się dokładnie takie samo, jak kiedy był dzieckiem, przemierzającym ciemne korytarze domostwa, szukającym wyjścia spomiędzy tego labiryntu, by uciec ścieżką do budynków przeznaczonych smoczognikom.
Z jakiegoś powodu, nie mógł spać, zamiast tego przez większość wieczoru odpowiadając na korespondencję, a potem przerzucając się na kartkowanie stron starych encyklopedii i notatek, których w rodzinnej biblioteczce było od groma. Przeglądanie ich zawsze przynosiło spokój, który szybko zamieniał się w znużenie potrzebne do złożenia głowy na poduszce, a jednak tym razem, w końcu chyba zirytowany całym tym przedsięwzięciem, wstał od biurka, przyglądając się sennemu krajobrazowi za oknem.
W domu wszystko było takie samo, ale poza tą bańką, która wydawała się nietknięta przez czas, zmieniło się przecież wszystko. Jego ojciec lubił powtarzać to wręcz z dumną, szczególnie w tym jednym, bardzo specyficznym kontekście, który zwyczajnie wstrząsnął całym czarodziejskim światem, zmuszając wiele osób do zastanowienia się tak samo nad sobą, jak i światem, w którym przyszło im żyć. Ale na całe szczęście dla Leviathana, on nie musiał się zastanawiać. Ani on, ani jego ojciec, który od wielu długich lat powtarzał czystokrwiste idee, które w głowie jego syna mogłyby chyba zastąpić ich rodową dewizę.
Był jeden list, nad którego odpowiedzią musiał się chociaż odrobinę zastanowić, mimowolnie kierując swoje spojrzenie najpierw do biurka, upchanego pod ścianą kawałek, a potem na swoje przedramię, gdzie znajdował się cień symbolu, głoszącego jego przynależność do tej właśnie większej, jakże światłej sprawy. Symbol, który bezpowrotnie wiązał go przed światem z Czarnym Panem, a jednocześnie zmuszał go nagle i w nieprzyjemny sposób do posłuszeństwa.
Jego jaszczurcze oczy wodziły za dłonią, której opuszki palców podążały za śladem, który został nakreślony na jego ręce. Lazarus był jednym z najwierniejszych popleczników Voldemorta, nie tylko poprzez wyznawanie czystokrwistych idei, ale także swoje niezwykłe zaangażowanie w sprawę. Bez zająknięcia wykonywał zlecone mu zadania i kiedy tylko mógł, angażował w nie także swojego potomka, uznając to za naturalną kolej rzeczy. Przepchnięcie odpowiednich dokumentów w Ministerstwie i kontrolowanym przez starszego Rowle'a Departamencie nigdy nie było problemem, tak samo jak i staranne dobieranie powoływanych komisji, szefów biur czy komisji. Wszystko było na tyle wyliczone, by nie można było zarzucić Lazarusowi stronniczości. Rejestr wilkołaków kulał, trolli patrol jeszcze ze dwa miesiące temu przeoczył ślady jednego, przez co ten zabił garstkę mugoli, a kiedy jeszcze sam Levi pracował w Biurze Badań i Hodowli Smoków, musiał uznać plany na rezerwat organizowany przez jakieś mugolaki chyba tylko dlatego, że skończyły mu się już paragrafy w regulaminie do których mógł się przyczepić. Wszystko toczyło się do przodu, powoli ale stabilnie.
A pośrodku tego wszystkiego, jego świata przeżartego przez jednoznaczne idee wyższości czystej krwi, znajdowała się Septima. Od zawsze wiedział, że nie znajdowali się na tej samej stornie, jeśli chodziło i ideały, ale w jej przypadku nie przeszkadzało mu to. Nie była gorsza - tego nigdy w życiu nie śmiał ani o niej powiedzieć, ani nawet pomyśleć, w swojej wielkoduszności, a może zaślepieniu, uciekając się do określania jej mianem innej. Zajmowała w jego sercu specjalne miejsce, a przez to i zasługiwała na odpowiednie traktowanie, nawet jeśli Rowle zdawał sobie sprawę z tego, jak jego ojciec mógł zapatrywać się na ich więź. Krzywo, spod przymrużonych powiek, zastanawiając się jak można dziewczynę wykorzystać, skoro nie miała prawa nigdy znaleźć się u boku jego syna. Nie pod tym samym nazwiskiem.
Leviathan nie raz zastanawiał się, czy zrozumiałaby. Gdyby wszystko jej powiedział, tak po prostu i zwyczajnie, czy wciąż by od niego nie uciekła. Bo nawet jeśli nie wątpił w to, że wiedziała - w jakimś stopniu musiała przecież, bo ani ślepa, ani głucha nie była - jedną rzeczą jednak było mieć świadomość pewnego faktu, a drugą usłyszenie jej wprost od osoby, której się ufało.
Kiedy pierwszy raz, będąc jeszcze w szkole, wspomniał o niej w domu, matka przyjęła ten fakt z umiarkowanym zainteresowaniem, który jednak szybko zmienił się w musztrę, kiedy tylko usłyszała jej nazwisko. Twój ojciec nigdy się na to nie zgodzi i ja też nie, poinformowała syna, nawet jeśli ten nie miał na myśli niczego co sugerowała. Nie zmieniało to jednak tego, że postanowiła wybić mu z głowy pomysły, zanim te jeszcze zaczęły w niej kiełkować. Dlatego radziłabym, żebyś znalazł sobie inny obiekt uczuć. To tylko dziewczyna, dookoła jest ich pełno. Zakończyła, posyłając mu jeszcze powłóczyste spojrzenie, zanim wróciła do czytanej gazety.
Może to sprawiło, że nigdy tak naprawdę nie rozważał Timmy na poważnie w tym jednym, konkretnym sensie. Była jego przyjaciółką, a łączące ich uczucie było niezwykle silne i rozrastające się tylko wraz z upływem czasu, w końcu rozkwitając także zazdrością. To jednak musiało mu wystarczać. Im. A sprawę wydawał się tylko ułatwiać fakt, że ona sama nie oczekiwała czegoś więcej. A może i Rowle usilnie odwracał od tego spojrzenie, jakby bojąc się że zobaczy prawdę.
Dowiedziała się o manifeście z gazet, ale on nawet nie musiał go czytać, kiedy podetknęła mu go pod nos. Doskonale znał jego treść, bo ostatni czas spędzony pośród śmierciożerców krążył właśnie dookoła niego. Kiedy spotykali się, temat poruszany był za każdym razem, a to dotykając samej jego treści, a to znowu ocierając się o dogodną datę czy osoby odpowiedzialne za rozesłanie go do odpowiednich wydawnictw. Wszyscy wyczekiwali na niego z napięciem, a kiedy wreszcie stał się tematem numer jeden angielskiej społeczności, poklepywali się wzajemnie po plecach. Teraz zaczynała się prawdziwa zabawa. Prawdziwa wojna w udowadnianiu społeczeństwu wyższości ich idei, racji, ale także ich samych, bo gdzieś na dnie tego wszystkiego musiała kryć się jakaś charakterystyczna dla wysoko urodzonych arogancja.
Czy znaczyło to, że sam Czarny Pan był arogancki? Bardzo możliwe, ale Leviathan nie był chętny do rozważania tych kwestii w większym stopniu. Uważał jednak, że Voldemort przynajmniej posiadał prawdziwą moc, która pozwalała mu absolutnie nie przejmować się tym i co więcej - wyciągać konsekwencje wobec tych, którzy śmieli wyrażać się o nim w niewłaściwy sposób. Co jednak momentami prawdziwie go zastanawiało, to czy Lazazrus faktycznie wciąż podążał za Czarnym Panem przez wzgląd na czystość swoich przekonań, czy może wynikało to z czegoś o wiele bardziej przyziemnego, coc może nie pojawiło się tam z samego początku, ale ukazało się z czasem.
Zapytał go nawet o to kiedyś, kiedy ojciec pochylał się nad jakąś ministerialną sprawą, zajęty całkiem swoimi myślami. Za każdym jednak razem, kiedy syn patrzył na niego, nawet jeśli zajmowało to chwilę, w jego głowie pojawiała się uporczywa myśl - on też będzie kiedyś taki sam. Jego ciało w całości pochłonie szara, drobniutka łuska, która już teraz pięła się po plecach i barku, z roku na rok anektując coraz to większy kawałek skóry. Praktycznie nie pamiętał już, jak ojciec wyglądał zanim pochłonęła go klątwa, a może zwyczajnie nie mógł tego pamiętać?
Kiedy zapytał Lazarusa, czy Voldemort jest w stanie pozbyć się ciążącej na nich klątwy, ten chyba szybko zrozumiał jego prawdziwe intencje. Nigdy nie wyglądał, jakby przesadnie martwił się tym, co pożerało jego ciało, ale kiedy kwestia dotykała jego syna? Cóż... Levi lubił myśleć, że chociaż odrobinę go obchodził. Stary Rowle wyprostował się wtedy, rzucając ostatnie, przeciągłe spojrzenie w papiery, aż wreszcie łypnął na Leviathana. Powiedział mu wtedy, że kiedy tylko Czarny Pan zrealizuje wreszcie swój plan, będzie mógł poświęcić swój czas także jego problemom, a to w jakiś dziwaczny sposób jego synowi wystarczało. Tak jakby samo niedomówienie było wystarczające w tym temacie.
Jak na zawołanie, kiedy tylko wspomnienie obietnicy zakwitło w jego głowie, poczuł mrowienie pnące się po skórze, tam gdzie rozwijały się zmiany. Roztargniony, opuścił rękaw koszuli, zamknął okno i odsunął się od okna, a kiedy wrażenie nie ustąpiło, roztarł skórę na barku, chcąc je odgonić. Był dopiero koniec grudnia, jednak od czasu manifestu śmierciożercy zdążyli zacząć działać. On sam, nawet jeśli otrzymał już swój znak, w ślad za ojcem za wieloletnią wierność i wspieranie planów Lorda Voldemorta, zdążył wziąć udział w przypisanym mu przedsięwzięciu, które czerpało garściami z jego umiejętności lingwistycznych. Nakazano mu wejście w porozumienie z trytonami, które regularnie zakłócały i niszczyły transporty posyłane wzdłuż wschodnich brzegów wysp. To z kolei kosztowało zleceniodawców niepotrzebne pieniądze, szargało nerwy i ograniczało średnio legalną działalność, która była na rękę całemu ugrupowaniu pod flagą Czarnego Pana. Na całe jednak szczęście dla niego, trytony nie okazały się przesadnie sprzeciwiać się pójściu na kompromis i ostatecznie doszedł z nimi do porozumienia. One zostawiły transporty w spokoju, a Śmierciożercy zadbali o to, by to co do tej pory wprawiało je w zły humor, także przestało być problemem.
Usiadł na skraju łóżka, przecierając piekące nieco oczy, jakby mając nadzieję, że to pomoże chociaż trochę. Wreszcie dopadało go wyczekiwane znużenie, jakby same wspomnienia tego, co działo się ostatnio, wystarczyły by ciało poddało się i przypomniało sobie, że to wciąż nie był koniec pracy. Musiał wypocząć, nawet jeśli miała być to tylko chwila. Parę godzin snu, zanim skrzat obudzi go o wyznaczonej godzinie. W końcu tego samego dnia miał znowu robić za mediatora, co uważał że absurdalnie śmieszne, biorąc pod uwagę jak czasem toporny bywał w obyciu. Jego własne wątpliwości nie zmieniały jednak faktu, że dzisiejszego popołudnia czekała na niego wycieczka by porozmawiać z centaurami. Dlatego też czym prędzej zamknął oczy, rzucając się w objęcia snu.
Z jakiegoś powodu, nie mógł spać, zamiast tego przez większość wieczoru odpowiadając na korespondencję, a potem przerzucając się na kartkowanie stron starych encyklopedii i notatek, których w rodzinnej biblioteczce było od groma. Przeglądanie ich zawsze przynosiło spokój, który szybko zamieniał się w znużenie potrzebne do złożenia głowy na poduszce, a jednak tym razem, w końcu chyba zirytowany całym tym przedsięwzięciem, wstał od biurka, przyglądając się sennemu krajobrazowi za oknem.
W domu wszystko było takie samo, ale poza tą bańką, która wydawała się nietknięta przez czas, zmieniło się przecież wszystko. Jego ojciec lubił powtarzać to wręcz z dumną, szczególnie w tym jednym, bardzo specyficznym kontekście, który zwyczajnie wstrząsnął całym czarodziejskim światem, zmuszając wiele osób do zastanowienia się tak samo nad sobą, jak i światem, w którym przyszło im żyć. Ale na całe szczęście dla Leviathana, on nie musiał się zastanawiać. Ani on, ani jego ojciec, który od wielu długich lat powtarzał czystokrwiste idee, które w głowie jego syna mogłyby chyba zastąpić ich rodową dewizę.
Był jeden list, nad którego odpowiedzią musiał się chociaż odrobinę zastanowić, mimowolnie kierując swoje spojrzenie najpierw do biurka, upchanego pod ścianą kawałek, a potem na swoje przedramię, gdzie znajdował się cień symbolu, głoszącego jego przynależność do tej właśnie większej, jakże światłej sprawy. Symbol, który bezpowrotnie wiązał go przed światem z Czarnym Panem, a jednocześnie zmuszał go nagle i w nieprzyjemny sposób do posłuszeństwa.
Jego jaszczurcze oczy wodziły za dłonią, której opuszki palców podążały za śladem, który został nakreślony na jego ręce. Lazarus był jednym z najwierniejszych popleczników Voldemorta, nie tylko poprzez wyznawanie czystokrwistych idei, ale także swoje niezwykłe zaangażowanie w sprawę. Bez zająknięcia wykonywał zlecone mu zadania i kiedy tylko mógł, angażował w nie także swojego potomka, uznając to za naturalną kolej rzeczy. Przepchnięcie odpowiednich dokumentów w Ministerstwie i kontrolowanym przez starszego Rowle'a Departamencie nigdy nie było problemem, tak samo jak i staranne dobieranie powoływanych komisji, szefów biur czy komisji. Wszystko było na tyle wyliczone, by nie można było zarzucić Lazarusowi stronniczości. Rejestr wilkołaków kulał, trolli patrol jeszcze ze dwa miesiące temu przeoczył ślady jednego, przez co ten zabił garstkę mugoli, a kiedy jeszcze sam Levi pracował w Biurze Badań i Hodowli Smoków, musiał uznać plany na rezerwat organizowany przez jakieś mugolaki chyba tylko dlatego, że skończyły mu się już paragrafy w regulaminie do których mógł się przyczepić. Wszystko toczyło się do przodu, powoli ale stabilnie.
A pośrodku tego wszystkiego, jego świata przeżartego przez jednoznaczne idee wyższości czystej krwi, znajdowała się Septima. Od zawsze wiedział, że nie znajdowali się na tej samej stornie, jeśli chodziło i ideały, ale w jej przypadku nie przeszkadzało mu to. Nie była gorsza - tego nigdy w życiu nie śmiał ani o niej powiedzieć, ani nawet pomyśleć, w swojej wielkoduszności, a może zaślepieniu, uciekając się do określania jej mianem innej. Zajmowała w jego sercu specjalne miejsce, a przez to i zasługiwała na odpowiednie traktowanie, nawet jeśli Rowle zdawał sobie sprawę z tego, jak jego ojciec mógł zapatrywać się na ich więź. Krzywo, spod przymrużonych powiek, zastanawiając się jak można dziewczynę wykorzystać, skoro nie miała prawa nigdy znaleźć się u boku jego syna. Nie pod tym samym nazwiskiem.
Leviathan nie raz zastanawiał się, czy zrozumiałaby. Gdyby wszystko jej powiedział, tak po prostu i zwyczajnie, czy wciąż by od niego nie uciekła. Bo nawet jeśli nie wątpił w to, że wiedziała - w jakimś stopniu musiała przecież, bo ani ślepa, ani głucha nie była - jedną rzeczą jednak było mieć świadomość pewnego faktu, a drugą usłyszenie jej wprost od osoby, której się ufało.
Kiedy pierwszy raz, będąc jeszcze w szkole, wspomniał o niej w domu, matka przyjęła ten fakt z umiarkowanym zainteresowaniem, który jednak szybko zmienił się w musztrę, kiedy tylko usłyszała jej nazwisko. Twój ojciec nigdy się na to nie zgodzi i ja też nie, poinformowała syna, nawet jeśli ten nie miał na myśli niczego co sugerowała. Nie zmieniało to jednak tego, że postanowiła wybić mu z głowy pomysły, zanim te jeszcze zaczęły w niej kiełkować. Dlatego radziłabym, żebyś znalazł sobie inny obiekt uczuć. To tylko dziewczyna, dookoła jest ich pełno. Zakończyła, posyłając mu jeszcze powłóczyste spojrzenie, zanim wróciła do czytanej gazety.
Może to sprawiło, że nigdy tak naprawdę nie rozważał Timmy na poważnie w tym jednym, konkretnym sensie. Była jego przyjaciółką, a łączące ich uczucie było niezwykle silne i rozrastające się tylko wraz z upływem czasu, w końcu rozkwitając także zazdrością. To jednak musiało mu wystarczać. Im. A sprawę wydawał się tylko ułatwiać fakt, że ona sama nie oczekiwała czegoś więcej. A może i Rowle usilnie odwracał od tego spojrzenie, jakby bojąc się że zobaczy prawdę.
Dowiedziała się o manifeście z gazet, ale on nawet nie musiał go czytać, kiedy podetknęła mu go pod nos. Doskonale znał jego treść, bo ostatni czas spędzony pośród śmierciożerców krążył właśnie dookoła niego. Kiedy spotykali się, temat poruszany był za każdym razem, a to dotykając samej jego treści, a to znowu ocierając się o dogodną datę czy osoby odpowiedzialne za rozesłanie go do odpowiednich wydawnictw. Wszyscy wyczekiwali na niego z napięciem, a kiedy wreszcie stał się tematem numer jeden angielskiej społeczności, poklepywali się wzajemnie po plecach. Teraz zaczynała się prawdziwa zabawa. Prawdziwa wojna w udowadnianiu społeczeństwu wyższości ich idei, racji, ale także ich samych, bo gdzieś na dnie tego wszystkiego musiała kryć się jakaś charakterystyczna dla wysoko urodzonych arogancja.
Czy znaczyło to, że sam Czarny Pan był arogancki? Bardzo możliwe, ale Leviathan nie był chętny do rozważania tych kwestii w większym stopniu. Uważał jednak, że Voldemort przynajmniej posiadał prawdziwą moc, która pozwalała mu absolutnie nie przejmować się tym i co więcej - wyciągać konsekwencje wobec tych, którzy śmieli wyrażać się o nim w niewłaściwy sposób. Co jednak momentami prawdziwie go zastanawiało, to czy Lazazrus faktycznie wciąż podążał za Czarnym Panem przez wzgląd na czystość swoich przekonań, czy może wynikało to z czegoś o wiele bardziej przyziemnego, coc może nie pojawiło się tam z samego początku, ale ukazało się z czasem.
Zapytał go nawet o to kiedyś, kiedy ojciec pochylał się nad jakąś ministerialną sprawą, zajęty całkiem swoimi myślami. Za każdym jednak razem, kiedy syn patrzył na niego, nawet jeśli zajmowało to chwilę, w jego głowie pojawiała się uporczywa myśl - on też będzie kiedyś taki sam. Jego ciało w całości pochłonie szara, drobniutka łuska, która już teraz pięła się po plecach i barku, z roku na rok anektując coraz to większy kawałek skóry. Praktycznie nie pamiętał już, jak ojciec wyglądał zanim pochłonęła go klątwa, a może zwyczajnie nie mógł tego pamiętać?
Kiedy zapytał Lazarusa, czy Voldemort jest w stanie pozbyć się ciążącej na nich klątwy, ten chyba szybko zrozumiał jego prawdziwe intencje. Nigdy nie wyglądał, jakby przesadnie martwił się tym, co pożerało jego ciało, ale kiedy kwestia dotykała jego syna? Cóż... Levi lubił myśleć, że chociaż odrobinę go obchodził. Stary Rowle wyprostował się wtedy, rzucając ostatnie, przeciągłe spojrzenie w papiery, aż wreszcie łypnął na Leviathana. Powiedział mu wtedy, że kiedy tylko Czarny Pan zrealizuje wreszcie swój plan, będzie mógł poświęcić swój czas także jego problemom, a to w jakiś dziwaczny sposób jego synowi wystarczało. Tak jakby samo niedomówienie było wystarczające w tym temacie.
Jak na zawołanie, kiedy tylko wspomnienie obietnicy zakwitło w jego głowie, poczuł mrowienie pnące się po skórze, tam gdzie rozwijały się zmiany. Roztargniony, opuścił rękaw koszuli, zamknął okno i odsunął się od okna, a kiedy wrażenie nie ustąpiło, roztarł skórę na barku, chcąc je odgonić. Był dopiero koniec grudnia, jednak od czasu manifestu śmierciożercy zdążyli zacząć działać. On sam, nawet jeśli otrzymał już swój znak, w ślad za ojcem za wieloletnią wierność i wspieranie planów Lorda Voldemorta, zdążył wziąć udział w przypisanym mu przedsięwzięciu, które czerpało garściami z jego umiejętności lingwistycznych. Nakazano mu wejście w porozumienie z trytonami, które regularnie zakłócały i niszczyły transporty posyłane wzdłuż wschodnich brzegów wysp. To z kolei kosztowało zleceniodawców niepotrzebne pieniądze, szargało nerwy i ograniczało średnio legalną działalność, która była na rękę całemu ugrupowaniu pod flagą Czarnego Pana. Na całe jednak szczęście dla niego, trytony nie okazały się przesadnie sprzeciwiać się pójściu na kompromis i ostatecznie doszedł z nimi do porozumienia. One zostawiły transporty w spokoju, a Śmierciożercy zadbali o to, by to co do tej pory wprawiało je w zły humor, także przestało być problemem.
Usiadł na skraju łóżka, przecierając piekące nieco oczy, jakby mając nadzieję, że to pomoże chociaż trochę. Wreszcie dopadało go wyczekiwane znużenie, jakby same wspomnienia tego, co działo się ostatnio, wystarczyły by ciało poddało się i przypomniało sobie, że to wciąż nie był koniec pracy. Musiał wypocząć, nawet jeśli miała być to tylko chwila. Parę godzin snu, zanim skrzat obudzi go o wyznaczonej godzinie. W końcu tego samego dnia miał znowu robić za mediatora, co uważał że absurdalnie śmieszne, biorąc pod uwagę jak czasem toporny bywał w obyciu. Jego własne wątpliwości nie zmieniały jednak faktu, że dzisiejszego popołudnia czekała na niego wycieczka by porozmawiać z centaurami. Dlatego też czym prędzej zamknął oczy, rzucając się w objęcia snu.
Koniec sesji