Schodzę z Brenną z parkietu i żegnam się z nią.
Idę podpierać ściany.
— A co, może nie przeszło ci to przez myśl? — odparł, jakby jego sugestie były najlogiczniejszym wyjaśnieniem całego tego ambarasu.
Może to i dobrze, że to był tylko eliksir kłamstwa, a nie żadna amortencja. Sebastian musiałby zmyć się z imprezy, gdyby nagle zaczął rzucać jakimiś nieprzyzwoitymi komentarzami w stosunku do Brygadzistki. Matko, broń swe dzieci przez takimi czarnymi mocami.
— Nie miewam uczuleń — zaprzeczył zapalczywie teorii Brenny. — Nie licząc słabego żołądka po magii translokacyjnej. Ale akurat czary trudno zdestylować do formy drinka.
No tak, najpierw go zaczarowała - za pośrednictwem Patricka - jakimś napitkiem, a teraz jeszcze mu sugerowała, że to była jego wina? Że to przez słabość jego organizmu ten cały incydent doszedł do skutku?! Owszem, Sebastian nie należał do ludzi, którzy poświęcali swój wolny czas na ćwiczenia fizyczne, ba, często też zdarzało mu się popadać na różne choróbska. Dlatego ubierał więcej warstw ciuchów niż większość ludzi. Ale żeby mówić mu wprost, że to przez słaby układ odpornościowy zaczął gadać od rzeczy? Niedoczekanie boskie.
Nie odwzajemnił jej uśmiechu, gdy roześmiała się na jego komentarz. Longbottom była chętna tylko do trzech rzeczy: przygód, krytyki i śmiechu. A skoro w tym momencie nie mogła dostać tego pierwszego, to naturalne było, że postanowiła zrealizować resztę swoich pragnień. Sebastian już miał odwrócić się na pięcie i zniknąć pośród tłumu, gdy nad głową przeleciał mu wyjec. Zamrugał zdziwiony, a po chwili na całej sali rozległ się krzyk jakiejś rozwydrzonej (i na pewno rozpieszczonej) dziewczyny. Wyczytał to w jej głosie. Wyszczerzył zęby do Bren, nie wiedząc, jak zareagować na tę nagłą wieść o czyichś zaręczynach.
— Chwalmy Matkę, takie cuda coraz rzadziej się zdarzają — skomentował, mimowolnie składając ręce, jak do modlitwy. — Mam nadzieję, że są wierzący.
Już od kilku tygodni Macmillan intensywnie rozważał głębsze przyjrzenie się obecnym poczynaniom kowenu i swojej rodziny. Bądź co bądź, Beltane odcisnęło spore piętno na tej społeczności, podobnie jak i... inne wydarzenia. Wprawdzie na co dzień był tam witany z otwartymi ramionami, jako krewniak, tak nie był pewny, czy faktycznie odkrywano przed nim wszystkie karty, ilekroć poruszał jakieś kontrowersyjne tematy. Miał wrażenie, że stał na rozdrożach; wbrew pozorom kochał swoją pracę i to dla niej odsunął się od kowenu, jednak teraz miał wrażenie, że coś go na powrót tam przywoływało.
— Nie będę ci dłużej zajmował czasu — zapowiedział, gdy wraz z Brenną zeszli z parkietu. Skłonił się przed nią niezręcznie. — Muszę złapać Patricka, zanim ucieknie... Z takim głosem, powinien dołączyć do kowenowego chóru. Świetnie się sprawdzi na sabacie z okazji Yule.
Po tych słowach zniknął wśród gości. Nie skierował się jednak do sceny czy baru, aby faktycznie szukać Stewarda. Zamiast tego zajął się poszukiwaniem odpowiedniej ściany do podparcia. Bo jak nie on, to kto się tym zajmie? No właśnie!