• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
« Wstecz 1 2 3 Dalej »
[11.07.1972] Requirement Unsatisfied | Laurent & Esme

[11.07.1972] Requirement Unsatisfied | Laurent & Esme
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#1
05.04.2024, 17:00  ✶  
I Need A Different Angle
Not Just Your Profile
The Curve Of Hips And Fingers
To Cross Out All My Lines


Aleja Horyzontalna od strony ulicy Nocturnu. Miejsce, do którego grzeczni chłopcy i jeszcze grzeczniejsze dziewczynki nie powinni się zapuszczać. Był tutaj jakieś dwa tygodnie temu z wielkim psem. Był tutaj dwa tygodnie później - ale już bez opiekuna w postaci bestii, która odstraszałaby potencjalnych zainteresowanych... czymkolwiek. Pieniędzmi, problemami. Ciałem. Wkroczenie na zakazany teren, jak do ogródka Pańskiego, co ostrzegali, że jabłka zatrute za płotkiem hodują. Wiesz, że to grzeszne, wiesz, że to niedobre, a wchodzisz mimo to. Nie musisz mieć przed oczami węża, co kusi. Wąż siedział w tobie. To umysł zdradzał, a serce pukało w rytmie nowych doznań i obietnic przekroczenia tego, co nawet boskie. Pozwól sobie na jeden krok za furtkę mego ogrodu i przekonaj się, że tutaj nie było odpoczynku dla tych o chorym umyśle, za to nawet cisza potrafiła być symfonią. Palce Laurenta tak wiele razy trzymały tę furtkę w dłoniach, że pod jego dotykiem zawiasy nauczyły się skrzypieć. Bywał tu za często... albo za rzadko i to przez rdzę już skrzypieć zaczęły? Trzeba je oczyścić, naoliwić. Przecież nie możemy pozwolić, żeby komukolwiek został zabroniony wstęp do tego Raju Wykutego z Grzechu. Co bardziej porywczy jeszcze gotowi zniszczyć porośnięty dzikimi różami płotek i cóż? Pokaleczą się. Ale w tym wszystkim najbardziej szkoda płotka.

Obcasy były czymś, co przecież stworzono dla mężczyzn, więc może i takie prawo było Laurenta, że szedł na tym obcasie, jakby chodził w nim zawsze. Nie wiem, to tak po prostu działało - kilka rund w tę i tamtą i to załapał. Jak stawiać kroki, żeby wyglądać jak najlepiej, a nie jak kaczka, która nawet bosych stóp nie potrafiła postawić na kamiennej ścieżce. Długie nogi okryte czerwienią sukienki* w białe groszki sięgającej kolan - idealna do tego, żeby wkroczyć na parkiet tańca i zatańczyć, by podziwiać, jak okręca się wokół kibici. Z tym, że do takiego tańca jeszcze potrzeba było partnera. Letni krój z dekoltem, ale wcale nie przesadnym i nie sprośnym, bo Laurent wiedział to najlepiej - nie kusi najbardziej to, co wystawione na widok. Kusi najbardziej to, co kryje się w prezencie z ładniutką kokardką. Ten moment, kiedy możesz położyć na nim dłonie i go rozpakować. Te sekrety, które pobudzały wyobraźnię. To chyba dlatego kobiety wyglądały najlepiej, kiedy zakładały za dużą, męską koszulę na siebie. Niewinność rosła, chociaż poprzednia noc nie pisała niczego niewinnego w jej życiorysie. Dłuższe, platynowe włosy nie sięgały do końca chudych, kobiecych ramion. Laura. Albo Lucy. Mógłby się przedstawiać w dowolny sposób, nawet swoim własnym imieniem, bo teraz każdy dźwięk na jego własnych, czerwonych ustach wydawał mu się bronią, którą mógłby już pokonać każdego. Pewność siebie - to chyba nawet było niedomówienie tego, co Prewett w tym momencie czuł, kryjąc nieludzko niebieskie oczy pod czarnym, czarodziejskim kapeluszem z szerokim rondem, a tej pewności nie mogło przyćmić nawet zboczenie z tych grzecznych przecznic na te całkiem niegrzeczne. Niósł w swojej klatce piersiowej triumf.

Trzymał przekonanie, że pokona Boga w jego własnym królestwie.

Ciekawe, czy ta tabliczka "otwarte" obracała się kiedykolwiek na "zamknięte"? Zastanowił się nad tym dopiero teraz, kiedy zatrzymał się przed tymi drzwiami, a stukot jego obcasów przestał brzmieć na Nokturnie, ginąc między innymi przechodzącymi chodnikami i ulicą czarodziei. Czy była tak zawsze... oprócz tamtego razu? Ile razy ktoś był tak bezczelny, żeby ją obracać? Ile osób fantazjowało o twarzy Esme rozpalonej rumieńcem na jego własnym stanowisku pracy? Ile osób chciało rzucić czar na okna, by nikt nie mógł zajrzeć do środka i... och. Nie miało nawet znaczenia, ilu o tym fantazjowało. Liczyło się tylko to, komu Esme pozwolił znaleźć się tak blisko. Uśmiechnął się, unosząc na moment podbródek. Victoria dała mu jeden z najpiękniejszych prezentów, jakie mógł sobie wymarzyć, a złośliwy poltergeist, który strzelił ten żarcik swoją magią, chcąc poszczycić się złośliwością... cóż, Laurent był mu niezmiernie wdzięczny. Dzięki niemu miał okazję doświadczyć siebie samego pod zupełnie nowym kątem... i spojrzeć na świat z zupeeełnie innej perspektywy.

Dzięki niemu miał szansę zagrać wyjątkowo paskudną kartą.

Drzwi do świata Pan Boga na zapiecku Nokturnu otworzyły się. Wiedźma co się zowie, pasująca do Nokturnu właśnie dlatego, jaki tworzyła dla tego ponurego miejsca kontrast, wkroczyła do wnętrza bez przekonania, że wchodzi na teren, w którym będzie musiała zapłacić jakąś cenę. A przecież cena zawsze istniała. Czasami tylko, z jakiegoś powodu, płacić musiał ktoś za ciebie.

- Dzień dobry. - Śpiewny głos syreny rozlał się po wnętrzu, a nawet nie próbował śpiewać. Tylko co zrobić, kiedy śpiewało jego serce, kiedy drżała z zachwytu jego dusza. To wszystko działo się krok po kroczku. Bo przecież najpierw była noga, która przekroczyła próg. Potem był profil czarownicy w kapeluszu. Potem dwa kroki, nim wiedźma zatrzymała się przy miejscu, gdzie aż prosiło się zasiąść na fotelu. Jednak nie zasiadła. Prezentując tylko uśmiech zatrzymała się, nim wypowiedziała swoje powitanie. I dopiero później uniosła głowę, żeby spojrzeć spod kapelusza na Esme lśniącymi oczyma. To całkiem przedziwne, jak bardzo u kontroli może się czuć człowiek tylko dlatego, że w to uwierzył. W to coś w sobie, w to coś, co mógł zaprezentować światu. Tylko że to nie tylko to, nie, to nie koniec tej mieszanki...

Mój Boże - czy wierzysz, że przed Tobą mogą kwitnąć kwiaty?

Laurent dzisiaj czuł się najpiękniejszą Różą, jaką można znaleźć w boskim Ogrodzie.


* mniej więcej taka


○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#2
06.04.2024, 19:51  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.04.2024, 19:59 przez Esmé Rowle.)  
Someone once told me what it means
When a bird comes into your house
Is it an omen, is it a curse
Oh, I can’t recall, can’t recall


To był dobry dzień. Od samego poranka zapowiadał się na naprawdę dobry dzień. Pobudka z powodu dobijania się do drzwi pracowni zwiastowała pilną sprawę i klienta, któremu zależy. Jak się okazało - klient był znajomy i miał już zamówienie u kaletnika, lecz podał złe wymiary. Nie pierwszy raz Esmé był świadkiem sytuacji, w której żona, rzekomo mierzona przez męża, okazywała się ostatecznie nieco większa, niż początkowo. To trzeci przypadek, gdy okazywała się większa w pasie i drugi, gdy okazywała się mniejsza w biuście. Rzemieślnik oczywiście preferował samemu wykonywać pomiary, ale czasami jego klienci i klientki wysługiwali się innymi. W końcu... kto chciałby się pojawiać na Alei Horyzontalnej od strony Nokturnu? A to tam znajdował się wyjątkowo atrakcyjny kaletnik. Atrakcyjny, naturalnie, w ujęciu biznesowym. Jego usługi były tanie, zaskakująco tanie jak na jakość, którą oferował. Wręcz absurdalnie tanie, do tego stopnia, że inni rzemieślnicy niekiedy kręcili głowami, uważając go za powód, dla którego ceny ich umiejętności regularnie spadały. Bo musiały spadać, jeżeli nie chcieli, by zagarnął całą ich klientelę. Można było pomyśleć, że przecież to dobrze, że przecież nie robił tego specjalnie, a z czystej dobroci i pasji. Bzdura. Robił to z czystą, nieskrywaną premedytacją, chcąc mieć wszystkich klientów. Chcąc regularnie mieć nawał roboty, nie wyrabiać się w terminach, dać się zahuczeć własnej pasji i ludziom, którzy na niej żerowali. Pieniądze nie grały roli. I to chyba to, właśnie to, najbardziej irytowało konkurencję. Jak walczyć z kimś, kto po prostu chciał pracować? Kto oferował za pół darmo to, za co w innym miejscu trzeba było wydać małą fortunę? Różne były metody, ale na mieszkańców Nokturnu niewiele działało. Zła reputacja? Przecież już był na Nokturnie. Słaba jakość? Przecież widać było gołym okiem jakość. Nie dało się jej oszukać. Skandale? Ponownie - był na Nokturnie, więc cokolwiek o nim powiedziano, to mogło być prawdą. I nikomu to nie przeszkadzało, bo był mieszkańcem Nokturnu. Tak jak nikomu nie przeszkadzały szczury w kanałach. Tam było ich miejsce. Gdy schodziło się do kanałów, z Bóg wie jakiego powodu, to oczekiwano że nie będzie to przyjemna wizyta. Ale jeżeli był dostatecznie dobry powód, to dało się przełknąć ten dyskomfort. Problem zacząłby się, gdyby szczur z kanałów zamierzał zabłysnąć na salonach. A nie zamierzał. Tkwił w kanałach, nie myśląc nawet o zmianie otoczenia. W rzemiośle, koniec końców, liczył się produkt. Z tym nie dało się dyskutować. Kimkolwiek był Esmé, jakkolwiek był przedstawiany, to przedmioty spod jego ręki mówiły same za siebie. Jakość, która ściągała do Nokturnu. Jakość, która zmuszała, by nawet najwyższe karki zostały zgięte. Jakość, po którą należało się schylić. A podobno im wyższa jakość, tym wyższa półka. Podobno.

Z poprawkami poszło szybko. Skrojony na miarę płaszczyk o bardzo śmiałych wcięciach został nieco poszerzony, a wcięcia nieco... złagodzone. Koniec końców - był to zwyczajny w świecie płaszcz, toteż wystarczyło trochę rozpruć, trochę fantazji na temat ukrywania poprawek, trochę nowych szyć, wzbogacenie projektu o kilka dodatków i... gotowe. Jeszcze tego samego dnia dobijający się do drzwi mężczyzna odebrał zamówienie wniebowzięty szybkością usługi, jakością i brakiem problemów związanych z podaniem zbyt ambitnych wymiarów.

Dobry dzień trwał w najlepsze i zaglądał do pracowni Esmé w postaci dwóch młodych mężczyzn, którzy po cichu rozmawiali ze sobą, przeglądając towary na wystawie. Nagle jednak zaczęli okładać się pięściami, rzucać po pracowni, w skutek czego ucierpiała gablota - szyba pękła, rozsypując się w pył, a zawias z jej drzwi został wyłamany. Ah, no i podłoga była bogatsza o plamę krwi i jednego zęba nieszczęśnika, który przegrał gwałtowny pojedynek. Konflikt pozostał tajemnicą, bo para dżentelmenów po kulturalnej wymianie argumentów siły przeprosiła właściciela pracowni i opuściła lokal, za jego pozwoleniem i zapewnieniami, że to żaden problem. Bo to był żaden problem. Przynajmniej miał ciekawe widowisko, gdy z nudów przypalał kolejnego papierosa, a teraz, gdy już jego kiep znalazł się w popielniczce, to miał zajęcie. Zmył podłogę, zęba... nie, nie zachował, by wykorzystać, zwyczajnie wyrzucił przez drzwi na ulice i zajął się naprawą gabloty.

Niedaleko był zakład, w którym robiono okna i zajmowano się wymianą szyb, zatem Esmé nie musiał daleko się oddalać. Podał wymiary, zaczekał może piętnaście minut i już był szczęśliwym właścicielem nowej szyby, z którą to wrócił do siebie. Naprawa naprawdę nie była skomplikowana - trochę kleju, trochę gwoździków, trochę zwyczajnego pojęcia i gablota wyglądała jak nowa. Nie, jak stara, bo właściwie była starą gablotą, ale zadbaną. Naprawianą wielokrotnie, co było zdecydowanie widoczne, ale wciąż prezentowała się wystarczająco dumnie. Jak na standardy Nokturnu. Całe szczęście Rowle nie sprzedawał gablot. Chociaż mógłby, gdyby ktoś zapytał.

Szczęście zawitało też później w postaci młodego mężczyzny, wnoszącego do pracowni miecz. Ktokolwiek spoza Nokturnu mógłby spodziewać się, że zaraz dojdzie tutaj do rzeźni, ale... nic bardziej mylnego. Żadnych złych intencji. Proste zamówienie, by odrestaurować skórzaną rękojeść i skórzane pokrycie pochwy, do której ów jednosieczny, prosty miecz się chował. Odbiór następnego dnia, z rana, chociaż kaletnik był przekonany, że podoła temu zadaniu jeszcze przed zmrokiem. Dał sobie jednak czas na to, by wynieść proste odświeżenie przedmiotu na poziom wyżej i postarać się podkreślić jego piękno za pomocą skóry, a nie zwyczajnie wymienić starą, zniszczoną na nową.

Znajdował się za ladą, gdy szczęście znów zawitało do jego lokalu. Zasiadał za nią, chociaż przy stole, przy którym najczęściej pracował. Głowa ledwo wystawała mu nad blat, dając wchodzącym klientom widok na jego prawy profil. Skupiony, zajęty kończeniem owijania paska skóry wokół rękojeści nawet nie drgnął, gdy drzwi się otworzyły. Nie drgnął też, gdy usłyszał niezwykle melodyjne "dzień dobry", rzucone z entuzjazmem nieprzystającym do klienteli, która zazwyczaj go odwiedzała lub zwyczajnie mieszkańców Nokturnu. To nie tak, że nie został zaskoczony, bo został. Kątem oka widział coś czerwonego, kogoś w czerwonym ubraniu, a głos był młody, kobiecy. Bardzo... przyjazny. Zaskakująco wręcz, co wprawiało go w dziwaczne uczucie dyskomfortu a może po prostu oderwania od rzeczywistości. Jakby ten głos w tym miejscu nie pasował. Nie z tych ust. Chociaż jeszcze wiedział o nich niewiele, bo musiał dokończyć klejenie, póki ten nie zasechł. I tak zamierza później wzmocnić ten skórzany oplot płaskimi ćwiekami z obu końców i stron, ale żadna część jego roboty nie miała prawa być wykonana po macoszemu.

Nie zwracając uwagi na klientkę, poświęcił rękojeści jeszcze może z trzydzieści sekund, nim przeniósł swe nieco nieobecne spojrzenie na nią. Sekundę, może dwie patrzył na jej twarz, jakby oczekując czegoś, po czym uśmiechnął się nieznacznie.

- Dzień dobry. - odparł spokojnie, chociaż ton jego głosu wskazywał na... coś. Że coś mu chodzi po głowie. Uniósł miecz nieco wyżej, oglądając rękojeść z wszystkich stron, po czym odstawił go na stół i podniósł się, odwracając się plecami do nieznajomej. Nie ignorował jej, wręcz przeciwnie, teraz chodziła mu po głowie, ale... wszystko po kolei. W misce obok znajdowała się czysta, letnia woda, za pomocą której opłukał twarz, a później umył ręce. Osuszył się wątpliwie czystym ręcznikiem, który leżał obok i odwrócił się do blondynki. Tak, tego dnia musiał mieć szczęście.

Teraz mógł w spokoju przyjrzeć się jej. Jej - obrazkowi tak bardzo niepasującego nie tylko do Nokturnu, do tej pracowni, ale także samego Esmé, który zawsze miał na sobie stonowane, neutralne kolory. Mało krzykliwe, mało zwracające uwagę. Krwiście czerwona sukienka w białe groszki wydawała się wręcz proszeniem się o kłopoty. Aż dziwne, że nikt jej nie zaczepił po drodze. Skąd to wiedział? Bo inaczej nie miałaby tak dobrego humoru. Miała jednak to nieszczęście, że sama przyszła do kłopotów.

Beznamiętne, ciemne spojrzenie omiotło ją od stóp do głów. Nieśpiesznie, jak to miał w zwyczaju. Bezczelnie... również jak to miał w zwyczaju. Brakowało tylko, by się oblizał, ale... nie, zrobił to tylko mentalnie. Prawdziwy cukiereczek w opakowaniu. Uśmiechnął się sam do siebie, po czym wystawił przedramię w jej kierunku.

- Mogłaby pani mnie uszczypnąć? - zapytał uprzejmie, lekko, ale poważnie - przynajmniej na to wskazywała jego mina, spojrzenie i ton głosu. - Nie lubię tracić głowy dla snów. - dodał po chwili i dopiero teraz uśmiechnął się. Bardzo delikatnie. Wręcz niezauważalnie. Uśmiechy Esmé często ograniczały się do wrażenia. Wrażenia, że jego twarz złagodniała. Albo jest po prostu pogodniejsza. Rzadko rzeczywiście się uśmiechał, ale... jak inaczej dało się to nazwać?

Uszczypnięty czy nie, zabrał w końcu rękę i przeszedł na bok pomieszczenia, do półki za ladą, na której znajdowało się małe, drewniane pudełeczko. Otworzył je i wyciągnął z niego skromną bransoletkę - skórzany rzemień z zawieszką w postaci kamienia w kształcie liścia dębu. Wsunął ją na rękę i zapiął guzik koszuli, która nieco za głęboko była rozpięta w związku z pierwszymi letnimi upałami. Rękawy jego koszuli wciąż były podwinięte i zapięte na guziku na ramieniu, by nie opadały, utrudniając mu pracę. Odgarnął na bok kilka zmoczonych kosmyków włosów i odwrócił się na pięcie. Cokolwiek by nie zrobił, nie prezentował się nawet w połowie tak ślicznie, jak kobieta w jego lokalu. Jej uroda była... nie do opisania. Nawet jeżeli jej spojrzenie było ukryte pod tym komicznie wielkim kapeluszem, który wręcz krzyczał, że nie pasuje do tej sukienki. A jednak, kurwa, pasował. Był elementem, który bardzo przyciągał uwagę kaletnika, bardziej niż smukłe nogi nieznajomej, jej łabędzia szyja, krwiste usta, zgrabne biodra, seksowne wcięcie w talii i skromny, ale będący niczym woda na młyn, dekolt. Te wszystkie elementy aparycji nie umknęły jego uwadze, ale pozwalał, by teraz umykały, przypatrując się jej twarzy. No bo, przecież, najbardziej kusiło to, co ukryte. Sukienka wydawała się być z premedytacją, ale kapelusz? Wydawał się rzeczywiście coś ukrywać, bo był tak oderwany od zestawu. Cała jej osoba była... bardzo oderwana od rzeczywistości, w której Esmé zdawał się tkwić zapadnięty po kolana, umorusany i zapadający się dalej z każdą próbą wyrwania się z niej.

- W czym mogę służyć? - zapytał w końcu, opierając się szeroko obiema rękoma o blat lady, niczym byłby barmanem za szynkwasem. Los ostatnio lubił rozpieszczać go miłymi dla oka blondyneczkami. Rowle nie był idealny, był właściwie zaprzeczeniem perfekcji. Był też czasami, tak po prostu, zwyczajną świnią. Świnią, przed którą czasem pojawiała się perła. Ktoś je rzucał, ale mężczyzna nie był równie pełny ignorancji, co to zwierzę chlewne. Nie. Esmé zauważał perłę i potrafił ją docenić. Szkoda że najpierw bardzo przedmiotowo, nie zważając na to czym była, a jak wyglądała. A był pewien, że lepiej wyglądałaby razem z nim w łóżku. Ambicja? Motywacja? Skądże znowu. Próżne szukanie. Rowle po prostu na to liczył. Liczył, że jak w tej krótkiej rozmowie zakręci się odpowiednio, to coś z tego wyjdzie. Nie starał się szczególnie, bo był też profesjonalistą, a to była klientka. Musiał zachowywać pewien dystans, jakiego od niego nikt nie wymagał, ale wymagał od samego siebie. Rzemiosło było dziedziną praktycznie świętą dla niego. Nie zamierzał kalać go swoimi prostymi instynktami. Lubił seks. Lubił seks z pięknymi kobietami. Miał słabość do blondynek, tym bardziej tak pięknych i tak intrygujących. Ale miał też standardy. Miał, oh jakże męsko, zasady. Dla nieznajomych witających go w tym zakładzie najpierw był rzemieślnikiem, a dopiero później mężczyzną. Sprawa nieco różniła się z osobami, które znał, więc... zawsze mogli się poznać, czyż nie?
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#3
06.04.2024, 21:07  ✶  

Oto On. Prawda objawiona, Bóg na swoim tronie. Na stanowisku, w które przelewał wszystko, co mogło składać się na te dobre dni, a które to dobre dni dla większości były udręką. Wybite okno, bójka, konieczność zmywania podłogi, nadmiar pracy, marudząca klientka na to, że mąż źle ją zmierzył (na pewno tka było) i jeszcze, nie daj Gaio, zamieszki na ulicy, bo akurat minie cię patrol w złej minucie. Tak jak nie zjawił się, kiedy ktoś tutaj okładał się pięściami i zostawił po sobie pamiątkę w postaci zęba. Buty przechodzących chodnikiem musiały go zabrać ze sobą do kanałów, bo pod obcas nie trafiła nawet jego resztka. Jego tu szukał - drugiego numeru swojego własnego dobrego dnia. Byłby pierwszy, ale... nie. Pierwsza była Victoria, która napakowała go tą pewnością siebie i potwierdziła jego własne przekonanie, kiedy przeglądał się w lustrze, że był piękny. Albo - była piękna. Ta inna osoba, a jednocześnie ta całkowicie identyczna. Przecież myśl o tym, że drzemało w nim tyle kobiecej energii, że czemu go nie katalogować razem z nimi, przecinała prawdę o tym, że nigdy nie wątpił w to, że jest mężczyzną. A jednak w zeszłym miesiącu zaczął się zastanawiać, co takiego złego zrobił, że właśnie nim jest. Nie córeczką, która byłaby oczkiem w głowie tatusia, jak jego siostra, nie tą piękną damą, którą panowie zabieraliby na randki i nie tylko nie wstydzili z nim pokazywać, ale wręcz się o to dopraszali! Staliby w kolejce po jego dłoń... samo wyobrażenie tego napełniało jego serce czymś, co skatalogowałby jako złe. Tylko jak mówić o złu, kiedy czuł, że to, co właśnie się działo, było takie dobre?

Nie poruszał się. Jakby ignorował, jakby nie chciał słuchać, jakby... jakby był dalej tym samym sobą i nie mógł oderwać swoich dłoni od pieszczot dzieła, które miało wyjść spod jego palców, nawet jeśli właśnie jedyne co miałby robić to poprawianie skóry na rękojeści miecza - nic wielce nowego, nic skomplikowanego, nie wymagającego misternego kucia w milimetrach kości, żeby powstała piękna popielniczka z czaszki tycigryfka. Oderwał od niego spojrzenie i obrócił się profilem. Zastukał obcasem, kiedy zrobił kolejne dwa kroki. Powinien odmierzyć kwadrat? Nie, zaraz znowu obróci się ku niemu, a kiedy już złapie wszystko, czego chciał, kiedy już położy na nim swoje skupienie, odda mu myśli i poruszy serce, a serce poruszy ciałem... wtedy zawróci do drzwi, żeby...

Spojrzał na swoje odbicie w nowej szybie. Ledwo cień, ale jak bardzo widoczny przez jednostajność barw pomieszczenia, żeby czerwień była taka wyraźna, piękna. Odpowiednio dobrane elementy i nawet jego perłowa skóra i platynowe włosy mogły dzierżyć ten kolor z taką samą dumą, z jaką królowa przybierała się w purpurę. Nie interesowało go to, co było za drzwiczkami tej gabloty. Pozwalał sobie samemu na zakochanie się w tym, na co spoglądał. Powstrzymał swoją dłoń, by nie przesunąć nią po swoim obojczyku, żeby pozostać możliwie jak najdłużej tą samą, niewzruszoną niewiastą. W pozorach. Głos go już zdradził, a ciało i jego odruchy mogły zdradzać jeszcze dalej - był tego świadom, dlatego próbował się kontrolować. Z niemalże nastoletnią czcią, bo przecież nigdy nie był wspaniały w ukrywaniu emocji, a tutaj uśmiech i tak mówił bardzo wiele. Na razie niech tylko on mówi. Na razie...

Odwrócił się od gabloty, żeby w końcu móc spojrzeć w oczy. W nich przejrzeć się nie mógł. Tonęły tam kształty i ledwo jasne światło dnia miało swoje refleksy, a człowiek stawał się taki malutki... ale to nic. Bo Laurent wiedział, że w tych oczach malutki wcale nie był. Nie potrzebował nawet zaglądać do jego zwierciadeł duszy. Przecież gdyby to zrobił to musiałby przedwcześnie unieść własne spojrzenie. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie... Nawet kiedy zabrzmiało to dzień dobry, a on się zastanawiał, czy to "dzień dobry" brzmiało tak samo jak każde inne, które od niego słyszał. Diabeł na ramieniu podpowiadał mu, że nie. Że takiego tonu nie słyszał, nie w takim wydaniu, że takiego uśmiechu jeszcze nigdy nie dostrzegł. Mógł zachowywać to samouwielbienie dla sztuki, jaką we własnym guście się stał, ale nie mógł pozbawić swojej głowy tego, co robiła zawsze. Czyli podważania prawie wszystkiego, co mogło być w nim dobre. Bardzo specjalnie i bardzo z premedytacją obracał się powoli, kiedy jego wzrok tak badał kobiece ciało. Znał to odczucie. Znał aż za dobrze głód wiszący w powietrzu. Tylko czy to wystarczyło, żeby złapać bestię, jaką był Esme? Niee... pewnie nie. Gotowa była ugryźć, albo odrzucić, jeśli za tym, co widzi, nie podąży coś więcej. Zła ocena wliczała się w pasmo porażek, bo gotów był swoim zwyczajem strzelić, że Esme nie potrzebował mądrości w głowie blondynki, żeby przez godzinę nacieszyć się jej ciałem. A potem były takie blondynki, do których pewnie chciał powracać. Oto był jego zakład tego południa. Niech to złote słońce, które promieniami wlewało się przez szkło do środka, będzie świadkiem grzesznego gamblu.

Wyciągnął dłoń z paznokciami w kształcie migdałów i delikatnie złapał jego skórę.

- Uszczypnięcie może nie działać w przypadku koszmarów. - Kąciki ust podciągnęły się kobiecie odrobinę wyżej na chwilę. - Więc może dla nich straci pan głowę? - Przecież ci powiedziałem - gdybym mógł, zamknąłbym cię w koszmarze. Tylko nie dotrzymałby słowa. Ranić go? Nie. Tamto wyzwalające poczucie władzy się rozmyło, teraz czuł władzę zupełnie innego rodzaju. Choć ciągle nie wiedział, na czym polegał ten fenomen mężczyzn - jak łatwo było ich manipulować, by robili to, czego chciałeś. Wystarczyło tylko dać im odpowiednią pokusę... a będąc kobietą miał ich aż nadto. To nie Wąż skusił Ewę na jabłko. To Ewa podszepnęła Wężowi, żeby zaczął ją kusić.

Czy TAKIM go widział? Bożka jakby znieruchomiałego, jakby zaczarowanego. Musiał się powstrzymywać, żeby nie zacząć chichotać od tego widoku, bo był niemal... kuriozalny. Spokojnie, minie chwila, druga. Zobaczy wtedy swoimi dużymi oczami, że to, co tak bawi i cieszy w ramach zabawy jest obosiecznym mieczem. Pewnie jednosiecznym - skierowanym w siebie samego. Oto wszystko, czego nie możesz mieć - zacznie śpiewać stal. To pewnie ta sama, której rękojeść próbował naprawić Esme... albo to była inna alegoria? Innego miecza szukacie, bardziej tego z rąk Pani Jeziora?

Czy taką ją widział? Cukierka, bo przecież teraz nie anioła. Gdyby chciał za niego uchodzić przybrałby piękną, białą suknię - miał przecież nawet krój, który wystarczyłoby zaklęciem przerobić na sukienkę i materiał na plecach ciągnąłby się za nim jak skrzydła. Skrzydła ciągnięte po ziemi Nokturnu, splugawienie i ludzki rynsztok. Tak, cud, że nikt jej tutaj nie zaczepił, ale to było parę szybkich kroków. Odrobina szczęścia. Wystarczająca wola, żeby dotrzeć tutaj w jednym kawałku, nienaruszonym stanie i dobrym nastrojem na podorędziu.

W końcu to był bardzo dobry dzień.

- Zastanawiam się... - Powoli uniósł spojrzenie, powoli przesunął kapelusz nieco wyżej, żeby o wiele lepiej go widzieć. Jak wilk w bajce. - ... czy skóra dobrze wyglądałaby na moim ciele. - Twoja skóra. Skóra, którą może ściągnięto właśnie z jakiegoś węża, której Esme nie lubił, albo bardziej szlachetnego zwierzęcia. Skóra czarna, która zamieniłaby cukierka w... Lukrecję. - Jak myślisz? - Bo ja myślę, że najlepiej wyglądałaby bez niej. Znów zastukały obcasy. Teraz kobieta skierowała się bezpośrednio do miejsca, o które opierał się Esme. Wystarczyłoby sięgnąć do kapelusza, żeby go zdjąć. Zatrzymała się nawet bliżej niż na wyciągnięcie ramienia, by zajrzeć w jego oczy. - Zabawne. Tyle znawców mody wokół, a ja przychodzę pytać o to rzemieślnika. - Znów kąciku ust drgnęły jej na moment mocniej w górę. - A jednocześnie nie zapytałabym o to nikogo innego.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#4
22.04.2024, 12:16  ✶  
All that we see
All that we seem
Is but a dream within a dream
Dream

Od kiedy pszczoły nosiły czerwone ubarwienie w białe kropki? Od kiedy mówiły i odwiedzały go w pracowni? W magicznym świecie dziw co rusz, ale tutaj cała magia rozgrywała się w umyśle Esmé. Nie było pszczół o niezwykłych kolorach, a jedynie wrażenie. Wrażenie, jakby jedna z nich chodziła mu właśnie po skórze, a on z zaciekawieniem się jej przyglądał. Nikt nie chciał zabijać pszczół, były pożyteczne, piękne i stosunkowo niegroźne. Nikt również nie chciał zostać użądlonym. Rowle nie chciał też jej zganiać, bo chociaż minimalne ryzyko było, tak sama obserwacja należała do przyjemnych. Rzadko je widywał, a tym rzadziej na samym sobie. A kto wie czy jego cierpliwość i uwaga nie zostaną nagrodzone miodem, słodkim nektarem, który będzie mógł spić.

Z nijakim wyrazem twarzy przyglądał się jak kobieta zagląda do gabloty, naiwnie wierząc, że ogląda produkty znajdujące się za szkłem. Istniały znacznie lepsze miejsca, by podziwiać swoją urodę, niż ukryta w półmroku pracownia kaletnicza, toteż nawet na myśl mu nie przyszedł narcyzm, jakim nieznajoma jawnie emanowała w tamtej chwili. A niektórzy właśnie wybierali takie miejsca, by ich uroda błyszczała. Kontrastujące. Obrzydliwie nijakie, by ich nietuzinkowe piękno wydawało się jeszcze bardziej niecodzienne.

Całe szczęście Esmé żył w błogiej nieświadomości. A gdyby był świadom? Nieszczególnie by mu to przeszkadzało. Dlaczego miałoby? Koniec końców - był widzem, był obserwatorem. Niezależnie od powodu mógł cieszyć się widokiem blondynki, której mógł nigdy nie ujrzeć, gdyby nie ta jej egocentryczna strona osobowości.

Uniósł brew, po czym cicho prychnął rozbawiony. Natychmiast jednak spoważniał, jakby bardziej był rozbawiony w idei, niż w rzeczywistości. Przechylił głowę nieco na bok, by ponownie omieść wzrokiem kobietę - tym razem szybko, przelotnie, jakby upewniając się, że wygląda tak, jak ją widział kilka sekund temu.

- Bez urazy, jednak brakuje pani naprawdę wiele, by stać się moim koszmarem. - od kiedy koszmary były tak pociągające? - Ale bardzo niewiele, by być moim marzeniem sennym. - uśmiechnął się nieznacznie, zupełnie ignorując dosyć niebezpieczne słowa nieznajomej. Pozornie ignorując. Ostrzeżenie jakie zawisło w jej wypowiedzi nie umknęło kaletnikowi, lecz w pogoni za wrażeniami... dlaczego miałby odrzucać te negatywne? Doceniał, że ryzyko od razu się pojawiło. Zaskakujące jak w kilka słów od razu rozumieli zasady tej zabawy. Zabawy, którą wyczuł Esmé, ale czy Ona? Równie dobrze mógł zakładać zbyt wiele, wysnuwając wnioski za daleko. Ale to przecież było jego powtarzającą się cechą - podążanie za dedukcją o krok dalej, niż powinien. - Niezależnie, ułuda mnie nie satysfakcjonuje. - bo koniec końców, czy to był sen, czy koszmar, tak był tylko i wyłącznie fikcją. Te słowa padły sucho, bez zbędnych uczuć, które nie pojawiły się tak w tonie, jak i mimice, podkreślając... powagę? A może surową Prawdę?

Tak, znów to wrażenie jakby pszczoła zmierzała wzdłuż jego ręki. Nie mógł wiedzieć co jej chodzi po głowie, ale przyglądał się, gotów zostać użądlonym. Blondynka pogrywała w jakąś gierkę z nim. Nie rozumiał dlaczego, co ją skłoniło do tego, by akurat on stał się obiektem zabaw, skoro siedział praktycznie ukryty w swej pracowni na Nokturnie. Za ladą, pochłonięty pracą. Zupełnie przeciętny, jeżeli nie wnikać głębiej. Przypadek? Te przecież nie istniały. Nie wierzył, że zjawiła się tutaj przypadkiem, że ten dobry humor jakim emanowała był naprawdę powodem, dla którego postanowiła wejść i zagaić. W powietrzu unosiła się ledwie wyczuwalna woń intencji. Niejasnych intencji - może nawet obojga wobec siebie. Rowle potrafił uszanować takie chwile. Uświęcić je. Nie gonił za Prawdą, bo ta prędzej czy później i tak sama się obnażała. Mógł pozwolić tej sytuacji rozwijać się, wybrzmiewać.

Niczym statua stał oparty o ladę i przyglądał się jej. Jak gargulec chroniący zamku, podążał za nią wzrokiem, ale nie poruszał się. Różnych miewał klientów, jednak ten... był specyficzny. Mało kto przychodził do niego i był aż tak nieprecyzyjnym, tak mało... skupionym na produkcie, a tak bardzo na rzemieślniku. Nie zamierzał psuć tej zabawy, nawet jeżeli powoli zaczynał rozumieć, że kobieta się nim bawi. Uśmiechnął się do siebie. On też się sobą właśnie bawił. Łączyło ich tak wiele.

Uniosła ten absurdalny kapelusz nieco wyżej, najpewniej zupełnie świadomie odkrywając kolejne karty, by rzemieślnik mógł zrozumieć więcej. Albo zupełnie odwrotnie - mniej. Karty mogły odwracać uwagę od sedna sztuczki, niczym iluzjonista wykonujący wymachy rękoma, by ukryć wypadającego asa z rękawa. Rowle nie czuł powodu, by w tych chwilach nie być po prostu naiwnym. Cena. Gotów był ją zapłacić, bo wiedział, że zmuszona będzie zapłacić ją również nieznajoma, jeżeli podaży za nią dalej. Niezależnie kim była. A chociaż był domyślny, tak ujrzenie szalenie błękitnych oczu nie szepnęło mu, że może mieć do czynienia z Laurentem, lecz obleczonym w kobiecość. Przecież nigdy by nie zadrwił sobie w ten sposób z jego Prawdy, prawda? Przecież nie był gotów na cenę Prawdy, więc dlaczego miałby być gotów ponieść tę Fałszu i Prawdy?

Zabawne, ale chociaż nie podejrzewał jej o bycie Laurentem, tak z nieskrywaną satysfakcją przyglądał się jej teraz, mając ledwo zauważalny uśmiech na twarzy, myśląc sobie, że jest jak Laurent, ale będący kobietą. Jego odpowiednik w świecie płci pięknej. Przynajmniej z urody. Ta krótka wymiana słów wskazywała, że w kwestii osobowości... może być równie ciekawie.

Nikogo innego, co?

Odepchnął się rękoma od lady, zwinnym ruchem ręki porywając olbrzymi kapelusz z jej głowy. Bezczelnie, bo przy okazji nieco potargał jej włosy. Kapelusz zaraz znalazł się na jego własnej czuprynie, zaś on bez słowa przeszedł obok blondynki, nie spoglądając na nią. Jego puste spojrzenie skupione było teraz na popielniczce znajdującej się na stoliku, przy którym również stały skórzane fotele. Jeden z nich odsunął daleko, obracając go w stronę lady, a zatem i w stronę nieznajomej. Zasiadł na nim, wyciągając z kieszeni spodni papierośnicę i mosiężną zapalniczkę. Zaraz rozpalony papieros znajdował się w jego ustach, a cała ta czynność nosiła w sobie znamiona rytuału, który Esmé opanowany miał do perfekcji. Do tego stopnia, że głupie wyciągnięcie papierosa z papierośnicy emanowało gracją, wręcz perfekcją i stylem.

Wrócił do niej wzrokiem, wciąż mając jej kapelusz na głowie. Siedział wygodnie w fotelu, jakby... była wynajętą tancerką, która zaraz miała rozebrać się, ocierając o niego. Jednak nagle wstał, stanął blisko, bardzo blisko naprzeciwko, by dłonią wolną od papierosa... zagarnąć na bok kilka zmierzwionych przez niego kosmyków włosów ze skupieniem nie mniejszym, niż to jakim obdarzał rękojeść miecza, gdy blondynka dopiero zawitała do jego skromnego przybytku. Patrzył... jakby na całą jej twarz, lecz dało się dostrzec moment, w którym wpadł do jeziora. Jego ciemne spojrzenie napotkało błękit, w który patrzył i... patrzył. Wskazujący palec lewej dłoni oparł pod jej brodą, by zaraz unieść ją nieco wyżej, zbliżając też swoją twarz bliżej. Z boku mogło to wyglądać jak próba pocałunku, ale nieznajoma musiała być świadoma, że on... próbuje zaglądnąć w nią. Że ustawił sobie jej oczy lepiej, jakby naprawdę zaglądał gdzieś wewnątrz niej, gdzieś w nią.

Z równie beznamiętnym wyrazem twarzy odsunął się, wracając do fotela, by znów w nim zasiąść, tym razem opierając kostkę jednej nogi na kolanie drugiej. Pociągnął porządnie dymu, nim uśmiechnął się, przyglądając blondynce tak, jakby była dziełem sztuki, nad którym kontemplował.

- Jestem w stanie stworzyć skórę, która będzie dobrze wyglądać i bez pani ciała. - zaczął nieco cwaniacko, ale przecież kochał swoje rzemiosło i wcale nie kłamał. - Jestem też w stanie stworzyć skórę, która sprawi, że pani ciało będzie wyglądać lepiej niż... - tutaj obrócił dłonią z papierosem, jakby chciał coś podkreślić. Obrócił nią kilka razy, nim dokończył wypowiedź. - ... zwyczajnie "dobrze". - wziął kolejny mach papierosa, mrużąc nieco oczy, przyglądając się jej dalej. Właściwie - od dłuższego czasu jego wzrok był prawie na jej wyłączność. - Zrozumiem niedowierzanie. Przy pani urodzie ciężko wyglądać lepiej. A jednak w tym zapomnianym przez Boga miejscu, tworzę rzeczy, które wynoszą piękno na piedestał. - to było dla niego najistotniejsze. Cokolwiek stworzył, tak miało to służyć ludziom. Nie wierzył w uniwersalne piękno i w uniwersalną prawdę. Każdy twór był dopasowany do klienta, by nie odwracać uwagi od niego, zachwycając swoją własną estetyką, lecz podkreślić piękno posiadacza. Nawet jeżeli ten nie był zbyt urodziwy. Wszak Esmé był ekspertem w znajdowaniu piękna tam, gdzie inni widzieli brzydotę. I chciał być tym, który uwydatniał to piękno, otwierał innym oczy na nie. Wystarczyło trochę pyłu rzemiosła. Jego wypowiedź obdarzona była arogancją, na jaką było go stać i na jaką, według niego, zasługiwał. Wiele dumy jaką posiadała jego persona oparte było o rzemiosło, którym się parał. To ono częściej definiowało jego wartość, niż cokolwiek innego.
- Jeżeli miałbym puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie panią piękniejszą, niż teraz... - zamarł z papierosem obok ust. Milczał, patrząc niby na nią, a jednak oczywistym było, że nie patrzy na nią wcale. - ...tak, byłoby to w skórze o równie śmiałej barwie. Krwista czerwień. Albo nie, biel i srebro. Biel... i... srebro... mhm. - mówił powoli, właściwie to głośno myślał, a teraz uśmiechnął się do siebie całkiem szeroko, znajomo jak dla Laurenta. - Krótka kurtka. Biel i srebro. Kończąca się na wysokości talii, bardzo cienka, z podszyciem o... kontrastującym kolorze. Ma dusza mi szepcze, że kontrasty do pani pasują. Biel i srebro, a podszycie... - jego wzrok błysnął, znów się uśmiechnął szerzej. - Czarne. Jak podniebienie jarczuka. - i już rozchylił usta, by snuć dalej projekt, lecz nagle popiół z jego papierosa spadł mu na spodnie. Ocknął się, zwinnie strzepnął z siebie popiół, a jego twarz nabrała tego samego nijakiego wyrazu, co wcześniej. Skupienie również wróciło.
- Czy panią w ogóle interesuje skóra, czy tylko moja opinia? - rzucił zupełnie bez wagi w tych słowach, chociaż spojrzenie wskazywało na swego rodzaju oskarżenie, które wystosował wobec niej. Wydmuchnął zaraz spora chmurę dymu, który teraz wżerał się bezlitośnie w kapelusz, który znajdował się na jego głowie.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#5
23.04.2024, 20:49  ✶  
I'm cliché, who cares?
It's a sexually explicit kind of love affair


Owady łapane w przejrzystą siateczkę z jedwabiu próbowały rozpaczliwie się z niej wyrwać. Brzydziły, odstręczały. Moralność miała bardzo podzielony wyra - powinna być dwuczłonowa, skoro miała wartość moralną. Czarno-białą. Bez pośrednich rozwiązań, żadnych szarości, wyrzućcie ją stąd. Nie powinna kłaść się pod nogami Laurenta. Kiedy zabijałeś motyla to byłeś przestępcą. Gdy zmiażdżyłeś obcasem karalucha stawałeś się bohaterem. Więc moralność musiała brać pod uwagę walory estetyczne! Pszczoły wcale nie były brzydkie, a miód, złocisty, słodki, przyjemnie wlewało się do herbaty, a jeszcze przyjemniej przejeżdżało nim po własnej skórze. Potem będziesz się lepił, ale co z tego? Pozwól drugim ustom ściągnąć miód ze skóry. Słodkie, nawilżone usta... Bóg był malarzem i chciał wskazać ludziom, co powinni traktować grotem strzały, a co pragnąć zabić tak, by szpilkami przyszpilić to do ściany. By ściągnąć delikatnie futro i położyć pod kominkiem. Wypchać, by pozostawało na zawsze piękne i nigdy nie umarło. Bóg był też kaletnikiem, tylko unikał przyznania, że kaletnictwo i artyzm gładko ze sobą współpracują. Czym było rzemieślnictwo jeśli nie wyrazem jednej ze sztuk? Nie będę się o to wykłócał, nie będzie żadnych sporów. Wystarczą drobne nóżki wędrujące po skórze. Albo pawie pióra w ogonie, bo Laurent nimi właśnie potrząsał i łapał wszystkie promienie słońca, które miały szansę przedostać się do środka przez szybę pracowni. Wykorzystywał każdy jeden promyk do cna, wyciskał z niego miód. Bzyczenie pszczoły zamieniłby na szelest piór. Rozkładałby swoje skrzydła, na których nie mógł już latać, ale mógł się unosić, mógł je prezentować. Marzyłby o byciu łabędziem, ale przecież one były takie wierne, takie czyste. Biały paw, który lśni nawet wśród innych pawi. W ogrodach książęcych przechadzałby się wolnymi chwilami, ale uważnie patrzył - kto dziś mnie ogląda? Czyje oczy zdobędę, czyją myśl, czyj gest?

To był czysty narcyzm miodem płynący.

Albo nie? Miejsce nie miało żadnego znaczenia. W oczach Esme było szare i nijakie, w oczach Laurenta było uświęconym sakrum - miejscem, które szanował, któremu przyglądał się zawsze z ciekawością, ale dziś nic nie było dla niego bardziej ciekawe poza własnym ciałem. Nic... ale nie nikt. Te cuda, jakie tutaj wyrastały jak słodkie kiwi na egzotycznych drzewach - każde były warte poznania, a w jego umyśle ciągle rozciągał się smutny widok przecinania pasa, który przecież powinien zdobyć czyjąś talię. Może nie jego, nie. Jego gust sięgał w niego innych kierunkach. Figurki, szkatułki, fajki, torby, pochwy na noże - było tutaj coś, czego nie mogłeś dostać? Wierzył, a wiara cuda czyniła, wierzył w swego Boga, że ten stworzyłby wszystko. I to "wszystko" nie było nawet kwestią ceny. Było ledwo kwestią czasu. Niewykonalne zmieniało się w wykonalne z twistem, którym możesz zakręcić jak łyżeczką z miodem w herbacie, żeby lepiej smakowała. Więc, kurwa, pij ją. Nie uderzaj pszczoły. Pij. Upij się póki czas i miejsce, bo zaraz czar może prysnąć i..! Ach, no tak. Przecież żadne kłamstwo nigdy mu się do końca nie spodoba. A jednak to mu się podobało. I to podobało o wiele bardziej od oryginału. Oczywiście, że ten cień prześlizgnął się przez jego głowę, z której porwany został kapelusz. Prześlizgnął się w pracowni, do której nie przyszedł, by być jeszcze piękniejszym. Przyszedł tutaj, bo wiedział, że będzie jeszcze piękniejszy odbijając się w jego oczach. W tych ciemnych, tajemniczych oczach, które zawsze kryły w sobie pustkę, a pustce myśli niewiele i tysiące myśli na raz. Chaos, ciemność, ład i niepoznanie. Chciał sam pokryć się złotem i obmazać swoimi palcami wszystko w zasięgu. Jak wiele mógł dla tego zrobić i ilu się wyrzec - lepiej nie pytać. Fanatycy byli przecież najgroźniejsi - dziś ucałują palce swojego Boga, jutro poderżną gardło jakiejś ofiary. Nie wyglądał tutaj piękniej. Nie wyglądał przy nim piękniej. Wyglądał piękniej w tym miejscu. Wyglądał piękniej z nim. DOpiero tańcząc na tej posadzce jego serce biło mocniej, dopiero tutaj w pełni się uśmiechał, dopiero tutaj chciał wdać się w gorące tango, którego kroków zupełnie nie znał i nie rozumiał reguł. Wiedział tylko, że to gorący, namiętny taniec. Do tego kołatało się jego słabe serce.

- Dałeś mi wszystkie narzędzia w ręce, by się nim stać. - Kilka kosmyków platynowych włosów rozwiało się na boki, przestały być tak elegancko ułożone wokół jego twarzy. Nie próbował ich nawet poprawić. Niedoskonałość, zaczarowana księżniczka przy wyjątkowo odczarowanym księciu. Przecież bycie księciem? Temu też by zaprzeczył, to też zbyłby śmiechem. Nie musiał przywdziewać żadnej z ról nadanych przez bajki, bo żadną nie był. Porażająco realny i jednocześnie oderwany od świata zewnętrznego, żyjący w swoim własnym boskim królestwie Król Bóg, jak władca Starożytnego Egiptu. Brakowało mu tylko pszczółek robotnic, które wszystko robiłyby za niego, ale i to do niego nie pasowało. - Aaach... jakie piękne kłamstwo, panie Rowle. - Kiedy pewność siebie przeradza się w arogancję? Nie było mi to oceniać, ale Lukrecja uśmiechała się w sposób zjadający siódme rozumy tego świata. Grając na karcie, której Esme nie rozumiał, ale był bardzo chętny poznać. Jakby właśnie... próbował poznać rytm melodii. Próbowała go ciągnąć do tańca, mogłaby wystukiwać obcasem rytm. Wziąłby to za wyzwanie? Bez odrobiny ryzyka - gdzie tu byłaby zabawa? Reguły gry musiały być jasne, ale były o wiele lepsze, kiedy poznawaliśmy je w trakcie. Zobacz, Esme - oto dla ciebie gra. Zagraj ze mną. Zagraj i zatańcz, później zajmiesz się tymi wszystkimi mniej istotnymi sprawami. Ja jestem najistotniejszy. Wzrastał ponad siebie samego, bo ta euforia napędzała jego myśli, jego serce, tworzyła umysł ze stali a ducha z diamentu. Oto ta władza, której Laurent nie chciał za wiele w swojej ręce. Co mógłby z taką władzą zrobić..?

Pokaz był pokazem, ale ten pokaz nie nosił żadnego znamienia wulgarności. Lukrecja trzymała głowę wysoko, miała spojrzenie mocne, aroganckie. Jak niezdobyty brylant. Delikatne muśnięcia, małe zbliżenia, ciche słówka zabarwione różnymi kolorami (lecz nie szarością) i nic więcej. Tutaj nie miała zostać przekroczona żadna granica nawet mimo tego, że mógłby się przybrać w skórę Esme i wycisnąć z tego spotkania wszystko, czego tylko by zapragnął. Och tak, na tyle był teraz arogancki. Na tyle szybko i intensywnie pracowały jego trybiki i jednocześnie nie produkowały żadnego planu, żadnego postępu działania. Nie było planszy szachowej. Wchodząc do pracowni Esme zrzucał wszystkie piony ze stołu i zamiast grać w szachy - rozrzucał kolorowe karty. Dlatego tak kochał tę grę. Była jak wszystko, co podobało mu się najbardziej - ulotna. Obrócił się za nim, kiedy usiadł na fotelu i odtworzył w swoich wspomnieniach moment, kiedy sam siedział naprzeciwko. Jak szybko można uciąć taką opowieść, którą prowadzili teraz? Obopólną narrację, gdzie tylko jeden pretendował do roli narratora wszechwiedzącego? To tylko zapis do roli, w gruncie rzeczy Laurent wiedział jedno wielkie nic. Znał tylko reguły gry, którą sam rozpoczął, a nawet on nie mógł wiedzieć, czy nowa reguła nie zostanie dopisana ręką Esme. Złapała jego dłoń, której palce dotknęły jego podbródka i delikatnie ją odsunął. Nie przestał przez to spoglądać migoczącymi, morskimi falami wpatrywać się w oczy, w których nie miał szans nauczyć się pływać. Co widzisz? Pozwolił ciszy trwać.

Był taki rodzaj ciszy, który pozwalał rozpływać się w tej ograniczonej, ludzkiej powłoce i wchodzić na nowy poziom samoświadomości ciała.

Dopiero kiedy wrócił na fotel Lukrecja sięgnęła dłońmi do swoich włosów, żeby poprawić pojedyncze kosmyki, choć brak lustra nie pozwalał poprawić ich w ten pożądany, perfekcyjny sposób. Przestał się przyglądać Esme i znów przeszedł się wolnym krokiem przez warsztat. Uniósł teraz wzrok wyżej, przyglądając się dziwnemu zegarowi z jeszcze dziwniejszym wahadłem - o ile to w ogóle był zegar, a potem obejrzał w kierunku drzwi wyjściowych i tam zbliżył płynnym krokiem. Ten złodziej, który już ma myśl w głowie, co stąd zabierze, co będzie jego własne... i nie uniósł ręki do znaku "Zamknięte". Z tej strony był napis, że zamknięte. Mógłby go obrócić. Potraktował to już jako swoje uświęcone prawo. Zamiast tego obrócił się z powrotem do Esme i skierował kroki do kaletnika. Czy to przyjemne uczucie, kiedy pszczoła spaceruje po ramieniu? Czy nie przeszkadza, kiedy znika z pola widzenia? Na pewno nie użądli? Nie sprawi problemów? Zaufanie - niekiedy musisz dać je najpierw od siebie, czy też jak ktoś mądry powiedział: pierwszy wyciągnąć dłoń, bo druga strona jej nie wyciągnie.

- Interesuje mnie głównie twoja opinia. Choć skóra również. - Zatrzymał się przed Esme i pochylił powoli w jego stronę, składając dłonie na poziomie swoich kolan. - Mówiłem ci, że jestem Pięknym Kłamstwem. Czy to na pewno nie Koszmar? - Szepnął i odsunął się delikatnie tylko po to, żeby móc widzieć kątem oka twarz Esme. - Interesuje mnie skóra, ale niekoniecznie na to ciało, które rozmyje się w morskich falach za parę godzin. - Bardzo dosłownie, choć teraz jeszcze nie wiedział, jak bardzo fatalny będzie miał wieczór. Teraz przecież był dzieckiem kołysanym przez Euforię, a jej dzieciom nic nie mogło się złego stać, gdy były przytulone do matczynej piersi i słyszały jej bicie serca. - Lubisz blondynki, Esme?



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#6
16.05.2024, 05:09  ✶  
I’ll lead you down the rosy path
All that you wish will come to pass
Don’t overthink it and don’t blink
It’s all happening

Tutaj się zgadzali - Bóg pragnął niszczyć. Ale niszczenie zawsze coś tworzyło. Kiedy spalisz dom, tworzysz zgliszcza. Zabijając człowieka... tworzysz żal i traumę w drugim. Nie istniało tworzenie, bez niszczenia i niszczenie, bez tworzenia. Wszystko miało dwie strony, o tym mógł wiedzieć każdy - dobrą i złą. Ale to od Ciebie zależało, z której strony siedzisz i patrzysz. Z jakiego kąta. A Esmé, na przekór swej ignorancji, nie siedział, lecz krążył wokół.

Oto szczyt narcyzmu. Tylko tutaj i tylko z nim mógł się czuć w ten sposób? Podążmy za tym głębiej, zaglądnijmy dalej. Zadajmy jedno pytanie więcej - dlaczego? Dlaczego tutaj i z nim? Laurent z pewnością miałby własną odpowiedź, schlebiającą samemu kaletnikowi, który rozumiał skutek jaki był przez Prewetta mylony z przyczyną. A przyczyną było to, że rzemieślnik walczył z marazmem. Dlatego rzucał się w taniec, dlatego każde spotkanie było tak... emocjonalne. Tak ryzykowne, a jednak nadzwyczaj spokojne. Że można było usłyszeć wszystko i zobaczyć wiele, bo Esmé był gotowy to dać. Był gotowy też brać. Przede wszystkim brać, bo był prawdziwym mącicielem. Jego cała osobowość była zlepkiem cech wyspecjalizowanych, by wpływać na innych. Nie w taki wyrachowany sposób, manipulując. Nie. Wystarczało, że należał do wystarczająco specyficznych osób, żeby ciężko było nie reagować na niego. Zupełnie zignorować jego zachowanie czy słowa. A to tworzyło emocje, za które desperacko chwytał, pożerając je na surowo. I pragnąc więcej. I więcej. I jeszcze więcej. Wyspecjalizowany w tym jednym kierunku - by przetrwać. Z samym sobą. Niczym autodestrukcyjny ksenomorf.

Uniósł nieco brew, zdając sobie sprawę, że może nie jest tak sprytny, jak uważało jego nadmuchane ego. Zupełnie nie rozumiał zachowania blondynki, jej słów. Wydawały się takie... precyzyjne, a jednak Rowle nie miał zielonego pojęcia w co jego pszczółka celuje swym żądłem. A jednak odczuwał gdzieś w sobie delikatne ukłucia. Coś... się odzywało. Coś reagowało. Jego własna broń przeciwko niemu? Takie odczucia również lubił.

Jego pracownia może nie była tak totalnie nieznana, ale zdecydowanie nie należała do miejsc, o których ludzie po prostu mówili. Zważywszy, że główną klientelę stanowili mieszkańcy Nokturnu, toteż informacja była cenna. Nie tak łatwo rozdawana na prawo i lewo. Jeżeli już o niej mówiono, to bardziej o samym miejscu, z rzadka ktoś pamiętał nazwę, a Esmé jeszcze rzadziej się przedstawiał. On nie był w tym wszystkim istotny - swoim własnym zdaniem. Liczyło się jego rzemiosło i nie musiało być podpisane jego imieniem. Nikt inny nie musiał wiedzieć jakie dzieła stworzył. Wystarczyło, że wiedział to sam. Że sam doskakiwał do swoich poprzeczek w pustej sali. A jednak blondynka nie tylko tutaj trafiła, a nawet znała nazwisko rezydującego rzemieślnika. Nie było przypadków. Tak, jak nieprzypadkowe były słowa o narzędziach, które rzekomo jej dał. Co miała na myśli? Dalej był zagubiony. W takim stanie nie mówił, a myślał. Nie wypowiadał słów, za którymi nie szły myśli lub nawet całe filozofie.

Uśmiechnął się delikatnie, gdy jego ręka została uprzejmie odtrącona. Zatem i w jego królestwie pojawiała się świętość, jakiej nie mógł skazić swym wpływem. Nie bez jej zgody. Tak czy inaczej - dokonał swego, zajrzał w błękit, zbliżył twarz do tafli, ale nie, oj nie. Nie zanurzył się. Patrzył jedynie w głębię licząc na to, że z jej brzegu dostrzeże samo dno. Albo zrozumie, co kryje się na nim, bez nawet zobaczenia go.

Podążał wzrokiem za blondynką, która przechadzała się po jego pracowni. Ponownie - pszczoła na skórze. Czego chciała? Przecież nie był kwiatem. Dlaczego zatem tutaj wylądowała? Czemu była taka pewna, że to właśnie kwiat? I tak, to był zegar. Stary zegar, który wciąż potrzebował trochę renowacji, gdyż tarcza była... nieczytelna. Czarne cyfry na złoto-perłowej tarczy dawno wyblakły i nawet zostały starte od nadzwyczaj gorliwego wycierania przez pokojówkę - zdaniem byłego właściciela albo pracownika lombardu, który sprzedawał taką bajeczkę Esmé. Bez znaczenia. Rowle zajmował się nie tylko tworzeniem, ale również renowacją. Stąd w jego pracowni było tak wiele rzeczy. Tak różnych. Ponad połowa wykonana od początku do końca przez samego właściciela, a część jedynie była odrestaurowanymi przedmiotami. Żaden nie był jednak tak po prostu naprawiany. Każdy z nich musiał posiadać duszę Esmé. Przynajmniej jej cząstkę. Coś, co było ponad. Coś, co sprawiało, że przedmiot stawał się piękniejszy. Że... oh, wydawał się piękniejszy, niżeli był wcześniej. Brzmiało znajomo?

I tym elementem dodającym piękna zegarowi miało być wahadło. Przynajmniej na ten moment, bo na niedziałającym zegarze stała karteczka z napisem "nie na sprzedaż". Bo nie był jeszcze skończony. Wahadło było wykonane z kości - ta przypominała grot włóczni i... kiedyś nią była, jednak trzymanie całej włóczni w pracowni było, ekhem, niewygodne w ten i ten drugi sposób. Zatem Esmé przerobił grot, wyszlifował go bardziej i wydrążył wnętrze, by stworzyć z niego ozdobę, niczym swoistą zawieszkę do wisiora. Grot miał wewnątrz misternie wyrzeźbione wzory spirali, zawijających się w różnych kierunkach. Wzory te... wyrzeźbione były na wylot, co miało dodawać efektu "wow", bo takie rzeźbienie w kości było bardzo ryzykowne - w końcu kość w środku nie była tak gęsta. Wystarczyło zagłębić się za daleko i... dziura. Wahadło wisiało na skórzanym rzemieniu, a tarcza... nie była nawet za bardzo widoczna, gdyż szkło za którym się znajdowała było bardzo zamglone i zniszczone. Ah, i brakowało wskazówek.

Zaciągnął się papierosem, przyglądając się jak kobieta zbliża się do drzwi. Czyżby to było wszystko? Gdyby teraz wyszła... naprawdę stworzyłaby zagadkę, której Esmé wiedział, że nie dałby rady rozwiązać ot tak. Niezbyt zaskakującym, przynajmniej dla niego, faktem było to, że nie chciał, aby opuszczała jego pracownie. Przecież była tak... ciekawa. Jej uroda teraz stanowiła atut, który musiał zostać zepchnięty z podium. Teraz to był tylko miły dodatek. Bardzo miły dodatek.

Uśmiechnął się do siebie, gdy jednak zdecydowała się zostać. Wypuścił dym, który nieświadomie wstrzymał, obserwując jej decyzję. Tak samo wstrzymał dym w płucach, gdy pochyliła się nad nim. Miał na tyle kultury osobistej i zwyczajnie nie chciał jej zrazić do siebie tak durnym zachowaniem. Jeżeli już miał ją obrażać, to chociaż w jakiś imponujący sposób. Chociaż tyle mógł od siebie wymagać.

Mówiłem. Mówiłem ci? Pięknym kłamstwem? Koszmar? Skóra która się rozmyje? Morskie fale? I imię, znała... znał imię? Oczy Esmé rozszerzyły się, dłoń oparta swobodnie o podłokietnik fotela nieco otworzyła się, a papieros pomiędzy palcami niebezpiecznie zawahał, jakby zaraz miał wypaść. Słowa odbijały się w umyśle Rowle, bo ten na moment stał się pusty. Zupełnie pusty. Odbijał jedynie echem to, co do niego wpadało. Pusty... a może zwyczajnie wyłączony? Dlatego panowała cisza. Ale na krótko. Zaraz tryby machiny ruszyły. Gwałtownie. Spojrzenie się zwęziło, a dłoń zacisnęła, łamiąc w pół resztkę papierosa. Prychnął, ale nie wyglądał na rozbawionego. Ugasił złamanego szluga, odsuwając popielniczkę od siebie i podniósł się z fotela.

Zaskrzypiał fotel, a później słychać było tylko stukanie twardych podeszw jego półbutów. Teraz to on skierował się do drzwi, powoli, ale pewnie, chociaż jego mina wyrażała teraz... nic. A jednak w ruchach widać było swoistą ciężkość, jakby to wszystko było trudną decyzją. Jakby szedł właśnie na własną egzekucję, pogodzony z nią, ale wciąż o ciężkim sercu. Z duszą we własnym gardle.

Sięgnął do plakietki i obrócił ją.

Zamknięte.

Zaraz obrócił siebie na pięcie, wwiercając natychmiast swe spojrzenie w Laurenta. Tak, to był on. Mógł pozostać anonimowy długo, znacznie dłużej z pewnością. Może i całe spotkanie. Ale nie. Zrobił to świadomie. Przyszedł tutaj świadomie, a teraz świadomie jedynie delikatnie uchylał maskę, by kaletnik mógł się domyślić. Dobrze, panie Prewett. Chciałeś grać w grę, to zagrajmy. Esmé również potrafił grać i nie potrzebował do tego zaklęć. Chociaż kochał Prawdę, tak potrafił kłamać, jak niewielu. Właśnie dlatego, że wiedział jak działa Prawda, że dążył do niej. Badał kłamstwa, by poznać Prawdę. I niekiedy korzystał z kłamstw - prawie wyłącznie dla swej pracy. Teraz... nie zamierzał kłamać. Nie za bardzo. Zamierzał jednak okłamać samego siebie, że w tej osobie, która stała naprzeciwko niego, nie widział Laurenta. Widział... kogoś kto był i nie był nim. Odbicie Laurenta w krzywym zwierciadle.

Nadal trochę nie wierzył, że to działo się naprawdę. Że to tak się potoczyło. Że Laurent naprawdę to zrobił. Ale złożył zamówienie, niech otrzyma produkt, a cena... przecież zgodził się na każdą, czyż nie? Taki cyrograf podpisywało się przecież na wejściu do jego pracowni. A teraz proszę, proszę za mną. Oto ścieżka usłana różami tak, jak chciałeś. Pamiętaj jednak, że Esmé kochał wszystko za piękno i brzydotę. Za dobro i zło. Za zalety i wady. Róże, tak. Ale i kolce.

- Jesteś ciekaw? - zapytał beznamiętnie, przechylając głowę na bok. Tak, "ciekaw". Mógł wiedzieć i zachowywać się jakby wiedział i nie wiedział. Tak jak Laurent był i nie był tutaj. Rzemieślnik znów ruszył, wrócił na swoje miejsce na fotelu i oparł głowę o oparcie, odchylając ją nieco do tyłu. Wąskim spojrzeniem przyglądał się Prewettowi, zaciągając nawet nieco kapelusz, by teraz to jego oczy zostały delikatnie ukryte w cieniu. Może wciąż Laurent był w stanie zauważyć, że po chwili Rowle zamknął powieki, uśmiechając się przy tym delikatnie. - Chcesz wiedzieć do jakich kobiet mam słabość... - mruknął do siebie, a grymas poszerzył się. - Tak, lubię blondynki. Mam do nich słabość. Lubię kiedy mają dołeczki w policzkach, gdy się uśmiechają. Wyglądają wtedy tak uroczo. Lubię kiedy mają kontrastujące oczy, częściej ciemne niż jasne. Najlepiej głęboko zielone. Lubię kiedy potrafią być jak prawdziwy kot, łasić się, prosić o pieszczoty, by zaraz pokazać pazur. Lubię kiedy wiedzą czego chcą, kiedy ich linie są wyraziste. Linie charakteru. Sylwetka... nie ma dla mnie większego znaczenia, chociaż Twoja, pani Prewett, jest zdecydowanie jedną z bardziej pociągających. - mówił powoli, najpewniej wyobrażając sobie właśnie swój ideał, który po krótce opisał. Jego głowa zaraz opadła nieco, co wskazywało, że pewnie też otworzył oczy, bo w końcu siedział prosto. Wszystko teraz miało sens, cała ta wizyta, cała osoba, która przed nim stała. Wszystkie jej słowa i gesty.
- A Ty? - w jego pracowni światło było bardzo... punktowe. Część za ladą, za którą zresztą i on się znajdował, była najlepiej oświetlona - bo tam pracował. Reszta lokalu ukryta była w półmroku lub, co najwyżej, miernym oświetleniu. Nie sprzyjało to oględzinom towaru, ale... na Nokturnie nikomu to nie przeszkadzało. W tym samemu Esmé. Zatem teraz, w tym "miernym" oświetleniu, ten absurdalnie duży kapelusz rzucał na jego twarz nieco mniej absurdalnie duży cień. Wystarczająco duży, by w jakimś stopniu ukryć uśmiech. Wciąż pewnie widoczny, ale przede wszystkim - słyszalny w tych dwóch wypowiedzianych słowach. W tym pytaniu. - Lubisz wymieniać złoto na miedź? - jeżeli wcześniej tego nie usłyszał, tak teraz musiał. Rowle się uśmiechał. Uśmiechał się naprawdę szeroko, będąc... rozbawionym? A może na swój sposób szyderczym? Naturalnie - nie rozwijał swej myśli, nie tłumaczył swego pytania. Pozwolił je zignorować lub zupełnie opacznie zrozumieć. Albo trafić w sedno, zrozumieć grzech, jakiego Laurent dokonał. Zrozumieć to, co właśnie tracił, by zyskać. - A może wolisz prostsze pytanie - jakich mężczyzn lubisz? Jak bardzo mają być destrukcyjni, nim cię zadowolą? - bo czy nie po to przychodził? Czy nie taki sens był tej wizyty? By zniszczyć to, co było między nimi. Bo nie mógł nie wiedzieć jak wiele dla Esmé oznacza Prawda, jak bardzo jej pragnął, chociaż pełen hipokryzji potrafił cieszyć się z Fałszu - w końcu teraz to robił. Czuł. Niekoniecznie coś dobrego, ale czuł. I to generowało zadowolenie. Laurent doskonale wiedział też, że kaletnik chciał słuchać jego. Przecież mu to powiedział - lubił słuchać jak mówił. Jak On mówił. On. Nalegał na to, by ten tańczył swój taniec. Zachwycał się jego bliznami. A teraz? Może zdejmował powoli maskę, ale mimo wszystko zrobił coś, czego nie powinien - od samego wejścia do pracowni kłamał, a teraz dopiero przestawał. Swą fałszywą aparycją, niejasnymi słówkami wypaczał rzeczywistość, wyciągając z Esmé prawdziwe emocje używając fałszywych metod. To nie była pszczoła. Zabawne jak Rowle, z tych Rowle, potrafił pomylić tak absurdalnie, komicznie wręcz różne od siebie zwierzęta. Pszczołę ze żmiją? Żałosne jak bardzo dało się zakłamać Prawdę. Jak bardzo ją wypaczyć. Jednak czy żmija była gorsza? Może nie lubił wężowej skóry, ale wiedział, że jad w odpowiedniej ilości stanowił lekarstwo. W dodatku wyjątkowo skuteczne, gdy odpowiednio przetworzone. Alchemia nie należała do jego broszek, ale tutaj składniki były inne. To była alchemia dusz, a tą... cóż, niekiedy uprawiał.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#7
16.05.2024, 08:10  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.05.2024, 14:25 przez Laurent Prewett.)  
Czekam na ciebie jak na winobranie
Twoje serce kołyszą fale
Twoje słone usta smakują oceanem
To ma sens, bo coś po nich zostanie


Miedź na złoto? Och nie.

On wymieniał złoto na brylanty.

Wszystko świeciło się w jego dłoniach bardziej. Schizofrenia mogła już dopaść go w poletkach prześcieradła odsuwanego z rana wraz z sennymi marami, ale to mógł być jednak ten narcyzm. Samooszukiwanie się, że dostał wspaniały prezent, który pozwalał mu spojrzeć na świat pod zupełnie innym kątem, zakpić z tych pełnych pożądania oczu - myślisz, że tym sposobem robisz krzywdę komuś innemu? Ale ty robisz krzywdę tylko sobie. Przelewające się roztopione złoto przez palce wędrowało jak łzy po alabastrze skóry. Docierało do miejsc, o których palce niektórych mogły tylko śnić z myślą, że przecież należałoby wybić najpierw połowę Londynu, albo przynajmniej ustawić się w kolejce, żeby doznać czegoś świętego. Chciał być święty. Chciał być całkowicie grzeszny. Pragniesz ubierać się w samo złoto, ale inni chcieli dotykać czystej i nieskazitelnej bieli, niewinności, którą zagrywał jak kartę, bo przecież ile niewinności niby miało w nim zostać? Transakcja była aż nadto świadoma, a jednocześnie opierała się na zupełnej głupocie. Mówisz, że za dotknięcie złota i zebranie go w palce, jak ten cenny, pszczeli miód, chcesz dostać brylanty, klejnoty i jadeitową figurkę anioła. W zamian to tylko garść śmieci i czegoś, co oszukujesz się, że ma jakąkolwiek wartość. Nie miało. Dawało tylko jeden moment, jedną chwilę, która była warta na pewno kilka galeonów, jaką wzięłaby dziwka za wykwintny numerek, ale na tym kończyła się tego rola. Zostawało niezdrowe zafascynowanie - oj tak, wiedział, że to zostawało w ich umysłach. Widział to w ich oczach. W tym, jak chcieli wracać, jak szeptali słodkie słówka. Jak uzależniał ich od siebie, jakby zamieniał się w ich narkotyk, którym kiedyś sam tak gardził bo uzależnił jego samego. Oto nauka z tej bajki, moje dzieci - wszystko było dla ludzi, ale ambrozję postanówcie pić z głową. Jad, który był lekarstwem, ale stawał się trucizną w przedawkowaniu. Nie pszczoła i nie słodki miód, a żmija. Laurent, czemu twoim zwierzęciem totemicznym jest wąż? W ogóle do ciebie nie pasuje. Uśmiech, słodki, przepraszający wręcz, bo przecież sam był winien tego, że coś nie pasowało, że widział te kręcenie głowami i zupełne niezrozumienie sytuacji.

Przecież to była kpina, jak ludzkość go nie doceniała.

Przecież nie chciał taki być, a to, że ludzie go takim nie widzieli było błogosławieństwem.

Był tak bardzo ciekaw ust, z których potrafił wypływać miód, jad, z których wypadały sowie pióra jak resztki mądrości, które postradało społeczeństwo, skąd można było zbierać perełki i jednocześnie taplać je w błocie. Wieczne i ciągłe zastanowienie, kto był dla niego perłą, a kto tylko tłem, na jakim leżały. Kiedy były w jego mniemaniu czyste, kiedy brudne? Może każda była taka sama, a może były różne. Czy te kobiety, które obejmował w talii były takimi perłami w jego oczach, skoro chciał je dotknąć, a może były po prostu figurami, z którymi chciał się wyrżnąć z marazmu? Jak więc smakowały te zakazane usta, które proponowały się już do posmakowania, ale zrezygnował ich, bo nie był gotów zaspokoić tej ciekawości w zamian za następstwa, jakie przyniósłby smak. Ambrozja, jad i miód - mieszanka aż nadmiernie pospolita, tylko ludzie nie wiedzieli, że ciągle ją pili. Miłość była w końcu bardzo łatwa do pomylenia z pożądaniem. Badanie tego, jak on sam czułby się pod tym pocałunkiem, a jak czuł się pod spojrzeniami tego człowieka, były jak obserwacja nowego gatunku zwierzęcia, który zasługiwał do trafienia do jego małego notatniczka, który przeglądał czasem z okularami na nosie. Postawiłby tam kreski nie ołówkiem - za bardzo by się bał, że może się rozmyć, rozetrzeć szkic dla niego zbyt cenny. To byłyby zdecydowane ruchy piórem z grafitowym tuszem. Gdyby tylko potrafił stawiać linie szarpane, oddać naturę tego człowieka, której ciągle nie rozumiał, a jednocześnie wydawało mu się, że pojął na tyle, żeby niedługo zacząć się tym chełpić...

- Jestem ciekaw. - Coś zgasło. Zgodnie ze wszelkimi przewidywaniami, bo przecież nie cieszy cię perła tak samo, kiedy upadła w to błoto i umorusała się, udając nagle nieco inny rys, nim była nim dotychczasowo. Perła jak perła, przecież tutaj byli tylko i aż ludźmi. Sobą, ciągle sobą, tylko nad wyrost, bardziej intensywnie. Tak, to tutaj można było usłyszeć to "wszystko" i wyjść przepełnionym wszystkim i pustym jednocześnie. Przefiltrować emocje, co leżały za mocno na sercu. Próg tej pracowni za bardzo robił smak na mocne wino, któremu nie możesz się oprzeć - bierzesz kolejny i kolejny łyk, żeby przestać się opamiętywać. Chcesz w tym tonąć, jakby to był senny miraż, mimo zahaczenia o rzeczywistość. Trzeźwość myśli nie była tutaj domeną. Nawet zegar nie spełniał swojej funkcji - ten nie na sprzedaż, dekorowany kością jakby kpiną z ceny życia. Kością czego? Kością kogo? Kaletnik gotów był wyjąć z uda bielmo, żeby tylko pozostawić odcisk na tym świecie. Skoro już oskarżał go o gubienie zmysłów, a samego siebie o niezdrowe pijaństwo, równie dobrze mógł zapomnieć o moralności. Dobro, zło - wszystko mogło też zostać za tym progiem. Tak samo jak zdrowy rozsądek i umiar. Morał kolejny bajki-nie-dla-dzieci. Sięgasz po ambrozję? Sięgaj z umiarem. Inaczej będziesz czekać na drugiego człowieka tak, jakby był winogronem, które będziesz gnieść w swoich rękach, żeby wycisnąć z niego wszystkie soki. Będzie spływało w dół jak to złoto, jak ten miód, ale tym razem nie po to, by je rozdawać. To był tylko i wyłącznie twój sok. I w całym zachwycie, którym się tak mocno zachłysnął, w całej fascynacji i szczęściu Laurent wcale nie pomyślał o tym, że przecież to może naprawdę kogoś innego zranić.

Miał ochotę tańczyć do muzyki, która grała i świergotała w jego sercu. Nie był wybitnym tancerzem kiedy przychodziło o kroki, ale tyle razy było mówione, by stawiać własne, że nie powinno to mieć znaczenia. Podepcze swojego nieistniejącego partnera, cóż z tego? Kto by mu nie wybaczył wszystkich grzechów, które popełniał raz za razem? Denerwowali się, klęli, martwił ich raz za razem. To nie nieszczęścia go goniły, to on musiał nieszczęść szukać. Kataklizm myśli nie ogarniał go, kiedy powiódł wzrokiem za Esme, bo ten zrobił to, czego nie zrobił on. Odwrócił plakietkę na magiczne słowo ZAMKNIĘTE. Drgnęły mu kąciki ust ku górze, a z gardła wydobyło się kilka nutek. Krótka chwila nucenia - syreni śpiew, który mamił zmysły i zdolny był do zmienienia świata. Zdolny był też do porwania serca, które wtedy nie pragnęło niczego innego niż zatonąć w morzu, do którego był ciągnięty. Tu nie zmieniło się nic i zarazem zmienił się okruszek wszechświata. Promienie słońca rozjaśniły cieplejszym blaskiem to miejsce na krótki moment - to przez ekscytację. Nie nawet celowe działanie, to tylko ta ekscytacja. Rozlały się po tych meblach, objęły czułym pocałunkiem przestrzeń dookoła, przytulił się do nich jakby były skarbami - nawet ten zegar. Ta brzydka tarcza, na której nie było wskazówek, więc jaki niby miał być jego cel? Nie wyglądał nawet ładnie. Dla Laurenta wyglądał całkiem zjawiskowo. Enigmatyczna tabliczka (jaka enigmatyczna? całkowicie normalna!) obwieszczająca brak możliwości zakupu sugerowała, że albo czekało to do odebrania, albo czekało na to, aż kaletnik będzie miał odpowiednio wiele czasu, żeby się nią zająć. Chciałby zawisnąć na tej ścianie chociaż przez kilka chwil. Opatrzony napisem "NIE NA SPRZEDAŻ". Nie sprzedałby go wcale, ale zawiśnięcie, by być jak motyl przypięty pinezką do tablicy nie było w jego naturze. Chciał zostać złapany i zatrzymany, ale nie przyszpilony. Chciał dawać się niszczyć, ale wcale nie chciał być zniszczony. Więc może chociaż kaletnik, no może chociaż on, był w stanie jednak coś odbudować..? Jeśli nie było w tym egoizmu to co? Pewnie nie był to egoizm, jeśli jednocześnie chcesz dawać. Ale gdyby chciał tylko dawać podchodziłby do niego dokładnie tak samo, jak do wszystkich tych, którzy wpadli mu w oko i ich błogosławieństwem (klątwą) było zwrócenie na siebie uwagi. Cieszył się przecież jak dziecko, które ma sobie samemu kupić cukierka, który zobaczył na targu, przez który przebiegał z błyskiem oczu. Bieg - nie zważając na to, że potrąci ludzi, że ktoś się oburzy, że może przez to spowodować jakieś kłopoty. Nie. On chciał tego cukierka, ale zanim go dostanie to musiał się nabiegać. Przewidział już koniec. Stanie przed tym straganem z monetami i przestaną błyszczeć oczy. Wszyscy będą kupowali cukierki. On nie kupi żadnego.

Budzić emocje - cel nad wyraz ważny. Istotnie rozpływający się na języku jak ta landrynka, która cieszyła, kiedy wyciągałeś ją z kolorowego papierka. Cieszy najpierw oczy kolorem, kształtem, cieszy zmysł węchu zapachem. W końcu czujesz jej smak. Głęboko owocowy, rozpływający się z ustach wraz z przetopionym cukrem. Krótka melodia gładko zakończyła się, kiedy kaletnik usiadł i wszystko znowu było pogrążone w półmroku. W nim nie widział jego oczu zupełnie - przecież te jego wcale nie były takie bystre i ostre. Nie bez powodu do czytania zakładał na nos okulary. Owszem, widziałby litery, ale za bardzo się wtedy męczył. Męczyła się jego głowa. Tutaj zmęczony się nie czuł (jeszcze). Czego nie dałoby się nie zauważyć za to tej zmiany atmosfery. Zmiany, która jednocześnie go nie zraziła (jeszcze). Zmiany, która co najwyżej trochę go uspokoiła, bo kiedy przychodziło odkrycie Prawdy, którą Esme tak lubił... Uśmiech. Prawdziwy czy może sfałszowany? Ach, no właśnie, oskarżanie Esme o to, że sprzedawał komuś fałsz nie było czymś, co pojawiłoby się na koniuszku palca, którym wskazałby go Laurent. Laurent wiedział, że Esme kochał prawdę. Czy Esme dopiero teraz zrozumiał, dlaczego Laurent nazywał siebie Kłamstwem? I to też była prawda - niekoniecznie musiała mu się podobać, ale blondyn nawet nie wpadł na ten wniosek w tym momencie. Teraz płynął z nurtem za bardzo ciekaw, do jakiego punktu go to doprowadzi. Do punktu, w którym będzie dzieckiem nie decydującym się na zakup cukierka. Rozczarowanym. Nie, więc wróć - nie szukał punktu końcowego, bo go znał. Był przeświadczony o tym, że go znał. Zastanawiał się tylko (równie niezrażony) jak szybko tam dopłynie.

Ach, zrozumiał! Przez moment naprawdę martwił się tym, że ta ciekawość i brak zrozumienia, brak połączenia faktów, ciągle będzie przeszkadzała Esme w odgadnięciu tej lepkiej zagadki, jaka została tutaj upleciona. Że będzie musiał dalej w to brnąć i w końcu... teraz powiedziałby to wprost. Rzuciłby zabawę, którą sobie ułożył na początkowych torach (bo torowisko było gotowe tylko na początku drogi, później ta kolejka jechała szalenie po bezdrożach) i wyjaśnił sytuację, która mogła się zamienić w całkowicie niezręczną. Nawet to zmienienie napisu na "ZAMKNIĘTE" przyniosło odrobinę niepewności i znak zapytania do głowy. Nie znał Esme od innej strony niż bezpośredniego kontaktu ze sobą. Bez ludzi wokół, którzy by przeszkadzali. Od przegranego do momentu triumfu i zadowolenia - jaki przekrój jego emocji mógł jeszcze zobaczyć Rowle? Niepokój, bo czy Esme mógł kogoś skrzywdzić? To nawet nie było pytanie, albo pytanie odpowiadało się samo. Tak. Jak skrzywdzić? Fizycznie? Niee... Psychicznie? Tak. Co by zrobił? Nie wiedział, nie rozumiał, bo może wcale tak nie było - to tylko strach o siebie samego, powtarzający się schemat, wprawiał umysł w niepewność. To uczucie rozwiało się błyskawicznie.

- Zastanawiałem się, czy jest ta senna mara, która spełniłaby twoje marzenia. - Przeszedł się kolejny raz. To były bardzo wolne kroki. Wystawiona nóżka na moment dłużej wisiała w powietrzu, nim ją postawił, stuknął obcasem. Dwa kroki i zawracał. Tylko na chwilę odpuścił sobie patrzenie na Esme - w chwili, kiedy opisywał swoją Fantazję, swoją własną. On też śnił. Wyśnił tę senną marę, która z jakichś przyczyn wyglądała podobnie jak jeden z jego Koszmarów. A jednak był na tyle czuły i kochany, że Laurent chyba przestawał mieć problemy z zasypianiem. Mógł zacząć mieć problemy z budzeniem się. - Więc... prawie ideał. - Nawet nie senny. Ten uśmiech Laurenta, kiedy teraz spojrzał na Esme miał odrobinę krytyczny wyraz. Nie dlatego, że krytycznie podchodził do wyobrażenia, bo zaakcentowałby to na początku swojej wypowiedzi, a dlatego, że krytyczne było to, że trafił. To jest - on trafił? Moc nie należała do niego, nie on był tutaj cudotwórcą. Jak tragiczne musiało być wyśnienie czegoś na jawie, kiedy nie mogłeś tego dotknąć? Och, ależ mógł, mógł! Ale przecież nie dotknąłby Kłamstwa, którym się brzydził. Dlatego granie w tę grę zbyt długo byłoby wręcz krytyczne.

Wszystko w tym miejscu działo się za biurkiem Esme. Tam się tworzyły dzieła sztuki (tak, tak, nie jest pan artystą!). Tam wracały do życia trupy. Dlatego tam było światło. Tam należało dłubać w najmniejszych szczegółach, a co jeśli klient szczegółu nie dojrzy na wystawie, gdyby chciał jednak coś odkupić? Coś odnowionego, co zostało porzucone przez klienta, albo coś, co zostało stworzone od początku do końca przez Rowle i miało wyjątkowy wyraz? Laurent nie przychodził tutaj rozglądać się za odnowionymi starociami. Jego wizyty miały jasny cel - i niekoniecznie konieczność tej wizyty wiązała się z tym, że potrzebował kaletnika. On potrzebował Esme. Był jedną z tych osób, których nie dało się zastąpić, choć przecież zmysł biznesu mówił, że nie istniały osoby nie do zastąpienia. Możesz wymienić rolę człowieka, ale nie zastąpisz uczuć, które ten człowiek ze sobą niósł. Te będą niemal zawsze inne w przypadku jakich kuriozów jak ten ciemnowłosy mężczyzna. Nie uważał się za znawcę sztuki, ale sztukę uwielbiał. To miejsce było dla niego magiczne. Brak świateł przecież potrafił być wynagradzający - właśnie dlatego, że nie dostrzegałeś szczegółów to byłeś w stanie dopowiedzieć sobie historię, której nie zauważyłeś. Przebłysk złota mógł się zamienić w nić Ariadny, którą wystarczy chwycić i pociągnąć. Brudna szyba zegara była oknem zwęglonym przez smoka, który gonił za błędnym rycerzem. Przecięty pasek od skóry był skórą węża morskiego, co polował na statek, ale poległ tym razem z dzielnymi marynarzami.

- Brunetki, blondynki, szatynki... co za różnica, jaki kolor włosów czy jaki kolor oczu nosi dana kobieta. - Nie było żadnej reguły w wyglądzie tych niewiast, które go przyciągnęły. W bardzo nielicznym gronie, bo jego oczy były utkwione raczej w mężczyznach. Ale niektóre z nich świeciły. Błyszczały tak bardzo, że chciało się im przypomnieć, co to znaczy być kochanym. Jedną z nich dotkliwie przez to zranił, bo ta miłość za mocno zakorzeniła się w jej sercu. Coś, czego nie mógł jej zaoferować. Kłamstwo przegrało z Prawdą. Takie przegrane były naprawdę bolesne. - Nie. - Odpowiedział bez dłuższej chwili namyślenia. Jak mógłby lubić? Kochał złoto, kochał klejnoty. Choć... Chwila zastanowienia później pokazała, że przecież były rzeczy, które cenił bardziej od złota. Które mogły być warte nic, jak ta wyrwana kartka z dziennika, którą powiesił na ścianie, ale dla niego znaczyły wszystko. - Jeśli jest to wymiana jeden do jednego - nie. - Poprawił się więc. - Jakie cuda mogą powstać z miedzi..? Czy ktoś oferujący miedź nie potrzebuje tego złota bardziej? Czy na pewno wymiana sprawi, że stracę? - Było tak wiele nieoczywistości w tej odpowiedzi, ale Laurent zawsze wszystko wyolbrzymiał. Za wiele rzeczy pchał do przodu i widział odpowiedzi, które przecież nie powinny tak mocno przylepiać się do zadanego pytania. Niby prostego. Względnie trudnego. Zatrzymał się i skierował oczy na Esme. Na nowo zadowolonego rozbawionego - próby rozczytania tego człowieka były jak próby wydedukowania następnego ruchu mistrza szachów. Różnica była tylko taka, że Rowle raczej nie planował. Raczej. Laurent sam błysnął uśmiechem na następne zadane pytanie, ale miał on już inny wyraz - niemalże melancholijny.

- Obiecałem sobie, że nigdy się nie zakocham. - Obiecał sobie to, ale potem... - Ale przecież każdy ma słabość. W końcu zjawia się ktoś, kto wstrząsa tobą tak mocno, tak głęboko, że nie jesteś w stanie się oprzeć. Pojawia się myśl, jak u każdego słabego człowieka: może to się uda... - Umiejscowił się za fotelem naprzeciwko Esme i dotknął wezgłowia palcami, przesunął nimi po skórze obijającej mebel. - W tym świecie nic takiego nie może się udać. Każdy mężczyzna będzie destrukcją. - Oparł się obiema rękoma o fotel, unosząc kurtynę rzęs na swojego gospodarza. - Morze pochłonęło przecież tyle serc i nadal należy tylko do siebie samego. - Matka Woda była wolna, kochała każdego po równo i kochała samą siebie. Oderwał dłonie od fotela i wyprostował się. - Mój ukochany rycerz złapałby mnie za dłoń bez względu na wygląd. Ale tacy nie istnieją w tym świecie Esme. Po prostu ich nie ma. Są takim samym fałszem jak to ciało.

Jeszcze nie był świadom tego, co zrobił. Nie, jeszcze nie. Zachłyśnięty, zachwycony, wszystko działo się tak szybko, że głębia tych konsekwencji okazywała się wcale nie leżeć rozciągnięta przed jego oczami.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Widmo
178cm, ciemne

Esmé Rowle
#8
02.08.2024, 06:08  ✶  
Take me to your dark places
Below the paint your secret faces
Together we'll inter the bones
Clandestine shutters overthrown

Nie tylko świat magii miał to do siebie, że podawał odpowiedzi i rozwiązania, nim zostało zadanie pytanie i wypowiedziane słowa zagadki. Złudnie. Tak wiele rzeczy działo się, by później człowiek zachodził w głowę, zastanawiając się - dlaczego? Z jakiego powodu? Czym sobie na to zasłużyłem? Nadzwyczaj mądry osobnik natychmiast przypominał sobie, że nie wszystko miało cel, nie wszystko miało konkretny powód, nie wszystko służyło "czemuś". Trudno było to wyobrazić sobie rzemieślnikowi, bo jak mogło istnieć narzędzie, które nie ma przewidzianego zastosowania? Czy wciąż nim jest, jeżeli go nie posiada? Czy stanie się nim, jeżeli mu się je nada? Nie, pewne rzeczy były banalnie proste. Narzędzie było narzędziem, bo zostało stworzone jako narzędzie. Kwestia uznania tego za rzeczywistość należała do problemów personalnych, ale nijak miała się do świata, który przecież górował nad każdą jednostką. Chcąc czy nie - byliśmy wszyscy niewolnikami jego zasad.

Wąż i ćma. Wąż, którego nikt nie rozpoznawał jako węża i ćma, która nigdy nie rozumiała dlaczego jest ćmą. Ani zewnętrzna, ani wewnętrza opinia nie zmieniały tego, że wąż był wężem, a ćma ćmą. Od początku do końca. I od tego początku należało uważnie przyglądać się zwierzęciu, by samemu znaleźć cechy, które udowadniały nam i tylko nam, że tak - świat miał rację. I właśnie zyskał kolejnego sprzymierzeńca w tej opinii. Tak jakby go potrzebował, tak jakby to miało jakieś znaczenie. Pytania i zagadki były snute od pierwszego oddechu, od pierwszego mrugnięcia i wydanego dźwięku.

Dzieciaki uwielbiały pytać o zwierzę totemiczne, a później szukać cech, które miałyby uzasadnić taką, a nie inną odpowiedź. Absurdalne jak niewiele znaczące istoty potrafiły czuć w sobie prawo, do zaprzeczenia... Prawdzie. Prawdzie, którą jedni nazywali "wolą Boga", a jeszcze inni "ślepym Losem". Esmé do dziś pamiętał to specyficzne uczucie skonfundowania, gdy okazało się, że jego zwierzęciem jest motyl nocny. Jakkolwiek był ekstrawagancki i niecodzienny, tak zadał sobie bardzo normalne i typowe pytanie - dlaczego? Odpowiedzi szukał do dzisiaj.

Oh, zabrzmiało jakby miał ją znaleźć, ale Prawda była inna - znalazł ją dawno temu. Znajdował ją na nowo, regularnie, potwierdzając raz za razem nie tezę, a Prawdę. Innymi słowami, innymi argumentami, ale zawsze z tym samym wnioskiem. Tak, był tą ćmą. I szukał dalej, bo był też tym dzieckiem o absurdalnie wielkim ego, które czuło w sobie prawo do rzeczy, będących tak oczywiście ponad nim. Znający zamiłowanie Rowle do tego, co prawdziwe wyczuliby tutaj hipokryzję, gdy raz za razem poszukiwał nowych odpowiedzi. Ale czy wątpił w to, co udowadniał? Skądże. Wiedział, że jest tą ćmą tylko... dlaczego? Tak wiele razy potrafił podać coś innego, co ostatecznie i tak uzasadniało Prawdę, obierając jej stronę i poddając to wszystko tak różnemu, a jednak zupełnie identycznemu pytaniu - dlaczego? Czy był skazany na bycie ćmą i cokolwiek w życiu by uczynił, to nią pozostawał? Czy może korzystał z tej fascynującej ludzkiej cechy, która potrafiła dopasować wszystko do wszystkiego, jeżeli ubrać to w odpowiednią narrację? Czy nowe odpowiedzi wynikały z Prawdy, czy z Fałszu?

Gdyby tylko Esmé był wystarczająco błyskotliwy, by zrozumieć, że jego odpowiedzi nigdy nie miały znaczenia, bo nigdy nimi nie były. Jedną wielką odpowiedzią było jego życie, które przecież wciąż trwało. Jego dowody na Prawdę istniały tam, gdzie ich nie widział i nie szukał. Tam, gdzie nie sięgał jego umysł. Bo Prawda była ponad rozum, ponad uczucia, ponad wszystko to, co ludzkie. I wszystko co ludzkie, było jej obce.

"Jestem ciekaw". Jakże wspaniale, że nie była to wielka zagadka, bo Laurent nie uczynił niej z tego. Sam prosił się o nakrycie go na tym kłamstwie, ujmując Esmé szansę, by ten popisał się własną błyskotliwością. Nawet jeżeli do niektórych spraw niedostateczną. Taka szansa byłaby prawdziwą zmorą dla osobnika, który co jakiś czas miewał jednak rację, udowadniając samemu sobie, że... Prawda była czasem wewnątrz niego. Wystarczyło dobrze poszukać. Brzmiało niewinnie, ale w rękach tego człowieka, tego marnego, nic nieznaczącego rzemieślnika było bardzo, bardzo groźną... groźnym, groźnym narzędziem.

Nie jedynym. Nie był w tym przypadku wyjątkowy ani trochę, bo każdy miał w sobie narzędzia lub całe machiny, które potrafiły być nadzwyczaj groźne. Afekcja Laurenta była w końcu jednym z nich. Ale o tym Esmé dopiero się przekonywał.

Kilka nut było jednym z dowodów. Nic się nie zmieniło, gdy Prewett coś zanucił. A przynajmniej nic w tej pracowni, nic na stałe. Nie, to też było Fałszem. Zmieniła się drobna myśl w głowie Rowle - poczucie bezpieczeństwa. I to nie tak, że teraz obawiał się o siebie, że martwił się o cokolwiek związanego ze swoim dobrobytem. Nie. Uświadomił sobie, że przecież jego Perełka, gdyby tylko chciała, to mogłaby... wiele. To było oczywiste, każdy mógł, ale nie o to tutaj chodziło. Nie o oczywistość, bo oczywistym wydawało się, że jeżeli czegoś naprawdę, ale to naprawdę pragniesz, to cena nie gra roli. Prawda uzasadniała słuszność pragnienia. Dobre czy złe - nieistotne. Prawdziwe. Szczere. Wartość nad wartościami dla samego kaletnika. A jednak Laurent bardzo uważał na cenę. Tak, jakby nie był w stanie jej zapłacić. Całkiem zabawne, bo sekretem było to, że każdy był w stanie. Każdego było stać. Wystarczyło odpowiednio mocno pragnąć.

- Marzenia? - zadał pytanie tonem opustoszałym z emocji. Bogu... Laurentowi dzięki za kapelusz, który ukrywał spojrzenie raz za razem zatrzymujące się nieco za długo na wiszącej w powietrzu nodze kroczącego po jego pracowni Kłamstwu. Nie chciał, by ktokolwiek widział go takim, jakim był teraz - zafascynowany Fałszem w tak prymitywny, wręcz obrzydliwy sposób. A może jednak trochę piękny. Ideały - każdy je posiadał i każdy głosił, że są nadzwyczaj ważne, ale na człowieka, który zatracił się w ideałach patrzono wzrokiem pełnym rozczarowania, a na tego, który zatracił się dla ideału przyobleczonego w fizyczną formę - wręcz z pogardą. - W tej pracowni nie spełnia się marzeń. - rzucił wreszcie uwalniając się z własnego więzienia własnych ludzkich, męskich pragnień. Podniósł wzrok nieco wyżej, może nieco wyżej niż "nieco", bo aż na twarz kobiecej wersji jego... kogo? Odpowiedź na to pytanie miała dopiero nadejść. Ale jeszcze nie teraz. - Tutaj spełnia się jedynie wymagania. - najprawdziwsza Prawda. Klienci, którzy czasami łechtali jego ego słowami "spełnienie moich marzeń" w reakcji na produkt końcowy jego rzemiosła mogli tak uważać. Mogła to być Prawda, którą przecież Rowle ubóstwiał. A jednak dla niego to nie były marzenia, a wymagania, które za odpowiednią opłatą mógł spełnić. - Słyszałem kiedyś teorię, jakoby spełnianie marzeń było paradoksalnie szkodliwe dla człowieka. Marzenia potrafiły tworzyć ludzi, ale mało kto zdawał sobie sprawę, że również ich niszczyły. Tym bardziej te spełnione. Istniała ku temu cała gama argumentów, które wierzę, że potrafisz sam wymyślić. - bo wierzył, ale też nie zamierzał wchodzić w rozległy monolog, mający na celu potwierdzenie tezy, w która sama go do końca nie przekonywała. Bo nigdy nie była dla niego istotna.
- Całe szczęście. - odparł po tym, jak zaskakująco, bardziej dla niego samego, prychnął rozbawiony. - Całe szczęście prawie ideał. Prawie. - słychać było jakby powoli odpływał z kolejnym słowem, można było nawet wyczuć swoiste rozmiłowanie w jego głosie. - Niewiele jest piękniejszych kombinacji dwóch słów, niż "prawie ideał", prawda? - mówił jakby z innego wymiaru, chociaż ostatnie pytanie, pozornie retoryczne, brzmiało bardzo, jak na tego osobnika, żywo. Aktywnie. Jakby to nie była jedna z tych ulotnych wypowiedzi wypuszczanych przez niego niczym bańki mydlane. Po to, aby wypuścić i bez znaczenia jak skończą. Liczył się proces. Ta wypowiedź wydawała się być... tak, jak ta perła, która została rzucona i właśnie wędrowała ku błotu, jeżeli jej nie pochwycisz w dłonie.

Brak świateł, brak precyzyjnej wiedzy nie tylko służył kwitnięciu fałszu, dopowiedzenia sobie rzeczy, które czasem były naiwnie nieprawdziwe. Brak świateł służył też temu, by zawierzyć się Losowi, by z nim zagrać, a na końcu... zaskoczyć się Prawdą. By odkryć, że skóra węża jest rzeczywiście nią, tak jak mówił ten tym dziwniejszy dziwak, bo zdziwaczały w tak młodym wieku. I wcale nie była skórą morskiego smoka, jak mógłby przecież skłamać, bo miał ku temu możliwości, narzędzia i doświadczenie. Miał ku temu władzę tutaj, w swoim małym królestwie. Prawda była też ukryta w milczeniu - w rzeczach, o których Rowle nie mówił, a które okazywały się ważnym atutem. Pasek z węża miał klamrę wykonaną ze srebra, a nie ze stali, zaś grawer był zdecydowanie bardziej szczegółowy, niżeli wydawało się w tym półmroku. Pewne wartości dostrzegało się dopiero wtedy, gdy opuszczono pracownie, gdy poddano je próbie w świecie poza nią. Czasami dopiero wtedy klient rozumiał swój zakup i cenę, jaką zapłacił.

Zaśmiał się cichutko, szczerze rozbawiony odpowiedzią. Nie drwił z Laurenta, w żadnym wypadku, po prostu miłym było dostrzec w nim tak znajomą naiwność. Zgadzał się jednak z jego słowami, przynajmniej tymi dalszymi - tak, miedź wcale nie musiała być gorsza od złota. Wszystko zależało od potrzeb, od wymagań... właśnie, wymagań, nie marzeń. Handlujący miedzią za złoto również podsuwał pomysł, że potrzebuje jej bardziej. Wszystko było logiczne i nie potrafił w tym momencie, tak charakterystycznie dla siebie, wyrazić zupełnie kontradyktoryjne zdanie. Prewett wcale nie musiał tracić na tej transakcji, bo wartość złota i miedzi wyznaczało zapotrzebowanie. Nic więcej.

- Jeden do jednego. Kilogram miedzi, za kilogram złota. - odparł wciąż lekko rozbawiony. Mogło się wydawać, że jednak, mimo wszystko, nie zgodził się z nawiedzającą jego pracownię "marą", ale ta odpowiedź była właśnie przyznaniem jej racji. Rzadko to robił, rzadko zgadzał się z kimś w tak prosty sposób, gdy jeszcze przed chwilą wydawało się, że miał zupełnie odmienne spojrzenie. Poniekąd wynikało to z jego charakteru, czyli tego jak przekazywał swoje myśli, ale poniekąd z tego, że rzadko rzeczywiście ktoś go tak szybko przekonał. W tym momencie należały się oklaski dla Laurenta. Ale skromne, bo w "przekonaniu się" do jego słów sam Esmé zagrał istotną rolę, poprzez błyskawiczne dojrzewanie do pewnych spostrzeżeń.

Melancholijny uśmiech Prewetta wyglądał tak świeżo w tej kobiecej oprawce, nawet jeżeli fałszywej. Kaletnik przyłapywał siebie na przyjemności jaką odczuwał z obserwacji tak znanego mu człowieka w tak nieznanej mu odsłonie. Czyżby zachwycał się Fałszem? Niech biją wszystkie dzwony w alarm, albowiem nadchodzi początek końca, wypatrujcie smoka o siedmiu głowach, siedmiu rogach i dziesięciu diademach. Koniec świata mógłby nadejść, gdyby Rowle świadomie, zgodnie z własnym przekonaniem, zachwycał się Fałszem. Słowa klucze. Ponownie - czy ćmą był, bo to udowadniał czy był nią niezależnie od czynów? Laurencie, mój drogi, czy byłeś zatem sobą dlatego, że udowadniałeś bycie sobą czy byłeś nim dlatego, że... byłeś nim? Tak, ta kobieca powłoka była jedynie kłamstwem, ale nie ona była teraz sednem. Rzemieślnik z umiłowaniem nie patrzył na to ciało dlatego, że było kobiece. Nie teraz, nie w tym momencie. Ten Fałsz stanowił element Prawdy, jaką był Prewett całą swoją osobą i mocą. Jego wizyta tutaj była Prawdą, którą pokazywał - o sobie, o własnej naturze. Jego pragnienia były Prawdą, jego strach przed ceną również. Chodzące Kłamstwo? Dobre sobie. Prawda ponad prawdami.

A jednak zadowolenie nie zawitało na twarzy Rowle, bo zaraz zostały wypowiedziane bardzo niebezpieczne słowa o miłości. Nieśpiesznie ściągnął z głowy ten komicznie wielki kapelusz, który ułożył zaraz na swoich kolanach. Czemu? Po to, by móc odchylić głowę do tyłu, by móc dostrzec twarz Laurenta, który znajdował się teraz za jego plecami, za fotelem. Obserwował go beznamiętnym spojrzeniem, mając równie nijaki wyraz twarzy. Patrzył i słuchał. Skupiony? Najpewniej, ale i to pozostawało mgliste. I to pozostawało ze znakiem zapytania na końcu.

Cisza.

Nie mrugał, nie odzywał się, a jedynie przyglądał blondynce, jakby... czekał. Coś w nim drgnęło, najpierw ledwo zauważalnie, ale nagle - niczym fala uderzeniowa, nastąpiły drobne zmiany. Kąciki ust uniosły się, a głowa opadła, by Esmé mógł nieśpiesznie podnieść się z fotela, odkładając kapelusz na stół.

Ambrozji należało zaznawać z umiarem? Gdyby tylko potrafił to wyczytać z jego umysłu, gdyby tylko miał w sobie garść emocji, które chciał odczuwać, to wybuchłby śmiechem. Jego zdanie było zupełnie inne. Chciałeś ambrozji? Pij. Pij ile chcesz. Pij do dna, chociaż miałaby cię zabić. Prawda tkwi w pragnieniach. Co z tego, że po ich zaspokojeniu mogły wydawać się durne? Co z tego, że mogły być destrukcyjne? Nic nie zmieniało faktu, że były prawdziwymi pragnieniami, które zmieniały się dopiero, gdy zostały zaspokojone. Przedawkowałeś? Ah, tak, teraz pragniesz życia. Ile jesteś w stanie zapłacić za to życie? Nie byłeś w stanie zapłacić umiaru. Głupie? Jakie miało to znaczenie, gdy dążyłeś za Prawdą? Jeżeli naprawdę tego pragnąłeś, to cena nie grała roli. Rzuć się w ogień tak, jak rzucała się ćma w swym pragnieniu bliskości z płomieniem. To było takie proste.

- Niszcząc harmonię tworzysz chaos. - czy dało się wypowiedzieć coś bardziej oczywistego? Pewnie tak, ale w tej wypowiedzi nie chodziło o harmonię ani chaos, a o proces, nierozłączny proces jak dwie strony jednej monety - kreacja i destrukcja. Westchnął lekko, pozbawiając siebie dziwnie pogodnego wyrazu twarzy. Nabierając nowego oddechu wyglądał już... jak zwykle. - Jesteś za młody i za piękny, by brzmieć na tak pokonanego. - jego spojrzenie się zwęziło, a głos nabrał wręcz karcącego tonu, chociaż - jak to u Rowle, było to wszystko bardzo stonowane. Mówimy w końcu o strzępkach emocji, o ich wspomnieniach, które wywoływane były mniej lub bardziej przypadkowo prawie wyłącznie przez Laurenta. - Ta myśl ma należeć do słabego człowieka? Zatem powiedz mi, czy rezygnując z nadziei czujesz się silniejszym, czy słabszym? - ileż razy słyszał, że czasem łatwiej było puścić, że łatwiej było przestać się łudzić, przestać liczyć na coś, bo przecież nie rozczarujesz się. Nie mając oczekiwań nie zostaniesz rozczarowany. Nie mając wymagań nie zostaniesz zawiedziony. Słaby człowiek zawsze wybierał wygodę. Czy to źle? Nie, ale nie zmieniało to faktu słabości. W końcu każdy miał swoje limity, każdy mógł cierpieć tylko tak wiele, nim wreszcie przestanie - albo niszcząc siebie doszczętnie, albo rezygnując z bólu. Albo osiągając swoje.
- Byłem świadom pokładów twej arogancji i narcyzmu, ale naprawdę masz tupet, by ze wszystkich osób na świecie akurat przede mną tak łatwo definiować Fałsz i Prawdę. - brakowało w tych słowach jakichś pretensji, zarzutów czy chociażby rozczarowania. Mówił bardzo spokojnie, zbliżając się powoli, aż w końcu dzielił ich tylko fotel. - To ciało jest Fałszem. - rzucił, przesuwając po nim kolejny raz oczyma. - I to ciało jest Prawdą. - dodał, wracając wzrokiem do przeraźliwie błękitnych oczu Prewetta. - Gdybym ułożył dłonie na tych piersiach, które wedle Prawdy są Fałszem, to czy poczułbyś mój dotyk prawdziwie czy fałszywie? I czy moje dłonie czułyby fałszywe ciepło twego ciała i fałszywy rytm twojego serca? - kolejne z pytań, na które nie dawał wystarczająco dużo czasu, by odpowiedzieć natychmiast. Oczywiście okazja nadchodziła później, ale teraz inicjatywę miał Rowle. Specyficzny jegomość miał to do siebie, że gdy już ją przejmował, to nie lubił jej oddawać dopóki nie skończył tego, co zamierzał. - Jeżeli chciałbyś mnie kiedyś zrozumieć, to zrozum moją pogoń za czystą Prawdą, która jak twój ukochany rycerz - nie istnieje. - pochylił się w jego kierunku, zbliżając ich twarze do siebie, a podczas tego ruchu jego usta powoli, nieśpiesznie wywijały się w uśmiech. Zadowolony, arogancki uśmiech. - Ale czy przestałem gonić? - i zastygł w tej pozycji, wlepiając swe ciemne oczy w te jakże kontrastujące jasnością oczy Laurenta. Oczy, które mimo fałszu jakim było ciało pozostawały prawdziwe. Fałsz czasem był jedynie marną kurtyną, która nijak próbowała ukryć kształty Prawdy. Kłamstwo kłamstwem, ale każdy wiedział co było pod nią.

Odsunął się, odwracając na pięcie. W ostatniej chwili, nim pokazał swe plecy, widać było że coś starło jego uśmieszek. Stał tak przez dłuższą chwilę, nie patrząc ani na Laurenta, ani na... cokolwiek. W końcu obrócił głowę, otworzył usta i... ktoś właśnie próbował wejść do środka. Mężczyzna, nieznajomy, potencjalny klient mający za nic plakietkę z napisem "zamknięte". Esmé rzadko bywał gwałtowny, dlatego tym dziwniejszym wydawał się jego błyskawiczny ruch ręką w stronę różdżki schowanej gdzieś pod ubraniami, a która zaraz się znalazła w jego dłoni, by ostatecznie zostać wycelowaną w drzwi. Drzwi, które na moment się otwarły, ale zaraz głośno trzasnęły, pchnięte niewidzialną siłą, wypychając nieproszonego gościa z jego królestwa. Mężczyzna aż zachwiał się, gdy drzwi nieomal złamały mu nos, a ostatecznie jedynie go boleśnie ubiły. Nieme zaklęcie natychmiast przekręciło również klucz w drzwiach, zamykając je na dobre, a zdezorientowany jegomość patrzył tępo przez chwilę na rzemieślnika, który jak statua tkwił w pozie z wycelowaną różdżką w drzwi. Heban błyskał w zagubionych promieniach światła, aż został ponownie ukryty pod ubraniami, gdy nieznajomy klnąc coś pod nosem, po którym zresztą się również masował, ruszył wzdłuż ulicy.

- Obiecałeś sobie, że się nie zakochasz? - odezwał się, jak gdyby nigdy nic, spoglądając kątem oka na kobietę-mężczyznę. - Nawet ja nie miałem w sobie tyle odwagi, by to sobie obiecać, a jestem produktem miłości tak mojej, jak i innych. - coś się zmieniło w atmosferze pomieszczenia, a może to po prostu kaletnik wyglądał i brzmiał teraz nieco... nieswojo? Jak gdyby Laurent widział właśnie coś, czego nie powinien widzieć. - Produktem, efektem ubocznym, dziełem sztuki. Dla każdego kimś i czymś innym. - kontynuował swoją opowieść, przechadzając się powoli w stronę drzwi, patrząc na świat poza jego pracownią. Każdą myśl urywał specjalnie, nie wchodząc w szczegóły, które na ten moment nie były istotne, a które mógłby rozwinąć, nawiązując do poprzednich wypowiedzi. Nie teraz. Nie tutaj tkwiło sedno. - Miłość za każdym razem przynosiła mi nic dobrego. Jak narkotyk, który na moment wydobywał euforię, by później okazało się, że zapożyczył ją z następnych kilku tygodni. Miesięcy. Lat. - znów się odwrócił, teraz opierając plecami o przeszklone drzwi, pozwalając sobie na bycie jedynie elementem świata zewnętrznego - nieruchomym człowiekiem pośród przechodniów. - Niczego nie boję się tak, jak miłości, Laurent. - stanowczość jego głosu była wręcz nieporównywalna z jakąkolwiek, jaką kiedykolwiek z siebie wydobył. - Pokazała mi czym jest prawdziwe szczęście, bym później wiedział jak smakuje gorycz jego braku. Jak smakuje pustka po nim. - jego spojrzenie było wlepione w Prewetta, nie mrugał, chociaż wcale nie wydawał się nieobecny. Wręcz przeciwnie - wydawał się teraz tak obecny, jak nigdy. Tak... przyziemny, prosty, oczywisty, jak nigdy dotąd. - Podobno to anioły upadają, ale w tym przypadku, to anioł uniósł upadłego boga, bo wiesz... strach to też uczucie. Ale zanim był strach, to w tej pustce pojawiły się inne emocje, znacznie łagodniejsze, ale także umiłowane. Jak wszystkie. W końcu bóg powinien kochać bez wyjątku, prawda? - kącik jego ust zadrżał. - Aż w końcu pojawił się strach. Kuszący i odpychający zarazem. Zbalansowany tak... słodko. Tak wyjątkowo. Tak perfekcyjnie, jakby i on, i jego źródło zostało stworzone na moje potrzeby. Na moje wymagania. - oparł głowę o szybę i zamknął oczy. - I nawet to zostało mi odebrane. Moja metoda, moja tajna broń przeciwko marazmowi, moje sanktuarium, w którym czułem tak miłość i trwogę, jak bezpieczeństwo. Wiesz do czego zmierzam? - otworzył oczy na powrót i uśmiechnął się nieznacznie. Zdecydowanie zachowywał się tak, jak nigdy dotąd. Coś było nie tak i Laurent musiał już podejrzewać, że tym "czymś" był jego dzisiejszy wybryk. - Miałeś mnie jak nikt inny, a zechciałeś mnie mieć jak każda. - i tutaj brakowało pretensji, żalu czy jakichkolwiek oskarżeń. Było to bardzo jałowe stwierdzenie, którego wydźwięk dało się wyczytać z sytuacji, a nie z tonacji czy ekspresji. Ponownie otworzył usta, mając zamiar kontynuować swoją przydługawą wypowiedź, ale... słowa ugrzęzły mu w gardle. Chyba pierwszy raz od... od kiedy? Nawet nie pamiętał. Zamknął usta. Pewne rzeczy lepiej jak pozostawały niewypowiedziane. Nie, to nie było w jego stylu. Nie mógł tego tak zostawić. - Kochałem cię miłością, jakiej mogłem zaufać, a teraz chciałbym kochać cię miłością, jaka przeraża mnie najbardziej. - jakże wielkie słowa. Jakie zaskakujące wyznanie - o ile było zaskakujące. O ile Laurent zdołał to wyczytać, chociaż Rowle podejrzewał, że nie, że wcale tego nie zrobił. Nie wyczuł, bo nie znał go innego, jakim był przy nim. Nie wiedział jak różnym człowiekiem potrafił być dla innych. Nie wiedział jak mało odczuwał w relacjach z innymi, nie wiedział jak wyjątkowa była to relacja dla samego kaletnika. Jedyna w swoim rodzaju. Unikatowa. Wprowadzał w jego życie tak wiele emocji, przy nim był tak obcą dla samego siebie wersją... samego siebie. Jak mógł go nie kochać za to? Kochał go tak, jak kochało się przyjaciela, jak kochało się brata. Wszystko dzięki tej prostej barierze wyglądu i świadomości. Czy to była gorsza miłość? Niech decydują inni, bo dla Esmé każda miłość, która wynosiła go chociaż o stopień z tej pustki, była najwspanialszym rodzajem miłości.
- Nie powinieneś tu przychodzić obleczony w kobiecość, Laurent. Cena nie zawsze jest oczywista.

Never be ashamed my love
All hearts are open graves
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#9
11.08.2024, 14:26  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 11.08.2024, 16:38 przez Laurent Prewett.)  
So you can't hold a star in your hand though
At least you can move on to that better plan

Tam, gdzie istniały narzędzia, musieli też istnieć ci, którzy je wyrabiali. Narzędzia do tworzenia narzędzi. Tam, gdzie istniały narzędzia istnieli też ci, którzy musieli nauczyć się ich używać. Istnieli użytkownicy narzędzi, ci uczący ich użytkowania i istniały w końcu, gdzieś na szczycie tej piramidy, ci, którzy nie musieli narzędzi używać, tworzyć ani uczyć ich użytkowania. Oni istnieli tylko po to, żeby całym tym trybikiem dyrygować. Ci w dole lubili myśleć: ale oni też są częścią nas. Też są używani, też używają. Też muszą przestrzegać praw, których nikt z żyjących obecnie nie spisał swoją ręką i nie podpisał odciskiem własnego palca. Istniejemy w świecie dla nas odgórnie przygotowanym i staramy się coś w nim zmienić. Zmienić siebie, zmienić ludzi dookoła, aż w końcu niektórzy byli n tyle pyszni, żeby próbować zmienić trybiki. Wyrwać się z zamkniętego kręgu używania i użytkowania. Laurent odmawiał nazywania  siebie samego narzędziem, kiedy tylko był w pełni zmysłów. Nie był też tym, którzy bezczynnie siedzieli na górze i pokazywali palcami, dyktowali warunki przemiałów produktów i podpisywali dopuszczalne wady. Nie, on tam nie siedział. On zszedł z tego tronu, bo jego miejsce było przy takich narzędziach. Wielkie błogosławieństwo - ha... anioł, hah! Chciał nauczyć się krzywizn tych przedmiotów i ich faktury. Poznać ich tajniki tworzenia i zrozumieć metodykę nauczania. Zrozumieć procedury i od podstaw odkryć działanie. Tak mu się tylko wydawało, bo koniec końców tacy jak on żyli na wyżynach, z których ciężko było spaść do ludzkich slumsów. Bieda tam był wręcz romantyzowana. "Może nie mają pieniędzy, ale mają siebie!". Może Esme nie był królem świata, ale był królem swojego królestwa. W jaki sposób ktoś taki jak Laurent mógł takiego Króla wykorzystać? Takiego Boga, który nie dawał niczego za darmo, bo zawsze opłaty sypały się druczkami na paragonie nawet wtedy, kiedy Laurent tego nie widział? Taki pewne siebie, taki pełen pychy, że rozumie cenę i zna opłaty. Taki dumny i zadowolony z siebie, że przecież wygrał. Ucieszony swoim własnym szczęściem możliwości doznania czegoś nowego. Zobaczenia czegoś nowego. Mógł go używać... dokładnie w ten sposób, w jaki robił to do tej pory. Jego własna, prywatna odskocznia, gdzie wypowiadał rzeczy, o jakich nie mówił nawet swojej najbliższej przyjaciółce. Rzeczy, których istota, jaką miał za najlepszego przyjaciela, nie mogłaby zrozumieć. I tak mówił, a tylko przy wielkich krokach przypominał sobie, że chyba jest zbyt biedny na opłatę. Bał się jej. Mimo własnych pragnień potrafił się przy tym człowieku (jako jedynym) powstrzymać przed tym, do czego kusił. Żeby coś zyskać musisz coś stracić - to nie była zasada napisana przez dawno żyjących praprzodków ich dziedzictwa. To była zasada napisana przez samą Matkę, której dłoń sterowała mechanizmami całego świata.

I mechanizmy tego świata nie zmieniały się nawet, kiedy staraliśmy się je wypierać, kiedy w nie nie wierzyliśmy, kiedy tłumaczyliśmy je sobie samym na miliony sposobów i przeinaczaliśmy fakty. Tak jak nie zmieniało się to, że wąż pozostawał wężem, a ćma - ćmą. To nie był świat, w którym poszukiwane zagadnienia na temat horoskopów czy zwierząt totemicznych odsyłały nas na manowce. Każdy mógł skrótowo odnaleźć część siebie wszędzie, ale tu imiona miały moc. Gwiazdy miały sens. Przeznaczenie tkwiło w nich sekretem i opisywało nasze życie. Tak jak nie mogło się zmienić to, że miękkie skrzydła ćmy opatulały Esme jak kokon. Jak nie zmieniało się to, jak bardzo Laurent chciał być słońcem i ogniem, a był jedynie wiatrem, który mógł przynieść ukojenie w zbyt upalny dzień. Chcesz, nie chcesz, wierzysz, nie wierzysz - ktoś już zadecydował za ciebie, jak będzie wyglądać rys twego istnienia, zanim w ogóle wyszedłeś z matczynego łona na ten świat. Planety przyniosły energię, matka i ojciec zapletli ją w twoje imię. Reszta mogła być już tylko zagubieniem, jeśli zejdziesz ze ścieżki i siłą będziesz próbował ją zmienić. Niektórym nic innego nie pozostało - skoro niczego nie mieli, nie mogli niczego stracić. A Ty, Esme?

Co mógł stracić Esme Rowle, czego już nie stracił dnia dzisiejszego?

- W tej pracowni myli się marzenia, pragnienia i wymagania jak myli się niebo z odbiciem księżyca w tali wody. - Zatrzymał się i spojrzał na Esme. Jego krok, każdy jeden, których uczył się latami, w tej damskiej postaci tylko nabierały zmysłowości. Laurent nie miał w sobie niczego z kota, ale ten krok był niemal koci - modele uczyli się tej gładkości kroków, stawiania nogi za nogą. Jak wszystko inne, które "tobie przychodzi tak łatwo" z zazdrością płynęło od innych. Do Laurenta płynęło... niemal nigdy. Gdyby się nad tym zastanowił zauważyłby, że ludzie nie słali zazdrości w jego kierunku. Podziw, pragnienie, admirację - ale nigdy zazdrość. Tak jakby wiedzieli, że nie ma czego zazdrościć. Anioły wszak stworzono na wizerunek Boski. Łatwo zapomnieć, że człowieka również. I w tym pojęciu boskości nadal miał pustą kieszeń. Jedną - bo drugą wypełnioną w nadmiarze dokładnie tym, czego tutaj pragnął. Och, zgoda, wcale niedokładnie... Musisz zrozumieć, że niekiedy wymiana nie była jeden do jednego. Laurent tego nie dostrzegł i nie przeanalizował słów w tym koncepcie, w którym brzmiały one jak zaproszenie. Jak zapewnienie, że niczego nie mógł dzisiaj stracić. Skupiał się tak mocno na tym, że nie chciał stracić całego Esme, że nie dostrzegał możliwości. Pragnął jednej rzeczy za mocno, żeby drugą zagłuszać pod swoim butem. To głupie, wiecznie drapiące go pragnienie. To wiecznie unoszące na duchu pragnienie, bez którego zaspokojenia świat zdawał się rozsypywać. A tu, w tych ścianach, wydawał się również łatwiejszy do kontrolowania. Tylko dlatego, że Esme Rowle był rzemieślnikiem, który mógł mu wyciąć z kości nowe, białe pióra. - Niektóre niszczą... inne budują. - Przynoszą satysfakcję i zadowolenie. Czy to nie zależało od tego, jakim człowiekiem byłeś? Gdzie się urodziłeś, dokąd dążyłeś? - Marzenia dzielą się na wiele kategorii. Niektóre z nich, spełnione, jeśli nie przeradzały się w wymagania, jeśli nie zostały zniesione z obłoków na ziemię, mogą przynieść tylko rozczarowanie. I pustkę. - Żyjesz czymś, oddychasz czymś - to jakby smog zamienił się na trwałe miejscem z powietrzem. Ludzie sobie nie zdawali sprawy z tego, jaką potęgą były marzenia, jak łatwo było za ich pomocą kontrolować, wznosić ku niebu i ściągać na dno. Laurent wiedział o tym dobrze - w końcu sam stawał się takim marzeniem dla niektórych, żeby potem zamienić się w bolesne rozczarowanie. Kiedy okazywało się, że to marzenie mogłeś spełnić na jedną noc, a potem umykało - na zawsze.

- Owszem. - Wyciągnął nogę przed siebie, żeby na nią spojrzeć, przeniósł na nią ciężar ciała, przesunął się dalej - jak w spowolnionym kroku tanecznym, którego dopiero się uczysz i go  poznajesz. - Ponieważ "prawie ideały" istnieją. Ideały - nie. - Wady były i będą, nie pozbędziesz się ich. Nigdy. Możesz je nakrywać pudrem jak kobiety niedoskonałości twarzy, albo zamazywać atramentem jak błąd na kartce, ale to nie sprawi, że ich już nie będzie. To jedynie sprawi, że staną się zamaskowane.

Więc narzędzia były po to, żeby je wykorzystywać, marzenia po to, by o nich marzyć, a koniec świata? Do czego w ogóle służył koniec świata? I dlaczego to kobiety zwiastowały go tak często? Posłuchajcie historii - jest pełna dramaturgii opisanych karminem szminki z kobiecych usteczek. Helena Trojańska wiedziała to najlepiej, a Laurent miał zrozumieć, że to chyba nie o kobiety chodziło. Chyba? Za dużo osób mu  mówiło, że ma w sobie  coś z kobiety. Już nawet przestał upierać się, że jest przecież mężczyzną. I to miał swoją nową oprawkę, która długo nie miała potrwać. Mógł się nią cieszyć jak Kopciuszek - przyjdzie jakiś chętny przymierzyć później pantofelek na nóżkę? Och, mógłby się wielce zdziwić i rozczarować owy książę z bajki... Lecz cóż z tym zrobić? Przecież mieliśmy właśnie Koniec Świata. Tu już miejsca dla księcia nie było. Tu następowała ta część, w której Laurent dobrze wiedział - albo to on dosiądzie Bestii, albo jego egzystencja nie będzie miała żadnego znaczenia.

- Mówi mi to zbyt piękna osoba na to, żeby nosić w sobie taką pustkę. - Mógł nie chcieć tego od niego słyszeć, a to zaś mógł powiedzieć, ale to byłoby kłamstwem. Chciał od niego słyszeć wszystko, nawet najgorszą z rzeczy. Tylko cóż to za stwierdzenie, gdy aż chciało się powiedzieć, że przyganiał kociołek garnuszkowi? - Obawiam się, że jestem częścią tego świata, która bez nadziei nie jest w stanie już błyszczeć. - Porzucanie nadziei dobrowolnie - co to w ogóle za wybór? Widzisz jakiś? Dostrzegasz? Laurent nie widział żadnego. To nie miało sensu, nie możesz zostawić nadziei jak prostytutki zabranej z ulicy przy następnym skrzyżowaniu. Jej brak za bardzo cię krzywdził. Brak jej blasku pogrążał w zbyt głębokim mroku.

Ten mrok wydawał się mieć oblicze otoczenia Esme. Albo to on był nadzieją, albo wszystko wokół było tak mikroskopijnie znaczące - nie miało to większego znaczenia. Laurent nawet rozchylił usta, żeby coś mu odpowiedzieć, ale czasu nie było. Nie było pauzy, a on nie zwykł wtrącać się w czyjeś wypowiedzi. Przynajmniej dopóki były one tak czarujące, jak czarujący był Esme. Na przestrzeni lat wydawało się, że spoglądał na rozwój niezrozumiałego przez świat cudu. To, że ktoś go zostawił i porzucił zdawało się tragedią, ale bez tego nie istniałby ten Esme Rowle. Więc? Byłoby wtedy lepiej czy gorzej i komu o tym decydować? Jemu! Oczywiście, że jemu! Ogłosiłby butnie, że to gorzej, bo nie ważne, ile sam by stracił - ważne było to, że Esme byłby szczęśliwszy. I nie pomyślał, że wcale nie musiałby być bardziej szczęśliwy, bo mogło zniknąć bardzo wiele rzeczy, na których mu zależało i o które dbał. Tak bardzo wiele rzeczy... Więc milczał nawet wtedy, kiedy twarz Esme znalazła się tak blisko jego rozchylonych ust. Powstrzymał się przed przygryzieniem ich, przed przesunięciem po nich językiem, by nie zdradzić brudnych myśli jakże prozaiczną reakcją ciała. Nie zastanowil się nawet przy tym, dlaczego. Czemu mu zależało na tym bezruchu, by nie przerwać czaru, żeby Esme tańczył swoim krokiem i rządził tutaj słowem.

Nieproszony gość, który chciał wtargnąć do środka, wygoniony jednym gestem, był jak pieczęć króla na liście żelaznym.

- Czy może istnieć doskonalsza władza niż władza nad sobą samym? - Lepsza forma kontroli, lepsza... och, cóż, tu nie o władzę chodziło. Chodziło o strach, by nie cierpieć znów tak, jak cierpiał przez tę miłość. Wiedział wtedy lepiej - i tylko sobie to udowodnił. A teraz nie potrafił się podnieść ze swojego upadku. Wygrzebać z tej przepowiedzianej studni, do której dobrowolnie skakał. - Strach... - Powtórzył za nim automaycznie, bo, och, jakże dobrze to rozumiał! Przecież na głos były wypowiadane myśli, o których sam pomyślał, jakby Esme stał się w tej chwili jego zwierciadłem. Przekazem myśli, do których niekoniecznie się przyznawał. Był nim - do czasu. Poprowadził go znajomą ścieżką, a potem nagle zboczył. Skręcił w tereny nieznane, obce i w pierwszej chwili wprowadził skonfundowanie, bo skoro rezygnujesz z harmonii - tworzysz chaos. Krótkie zawirowanie - bo złapał nić wątku. Wrócił do rytmu słów. I chyba nie podobało mu się to, jakie będzie crescendo tej muzyki.

A powinno. Przecież wygrał, nieprawdaż?

- Ja... nie... - Aż potrząsnął głową, próbując pozbierać myśli. - Nieprawda! - Zaprzeczył z dźwiękiem oburzenia na te słowa, że chciał go jak każda. Ale czy to na pewno była "nieprawda"? Nie okłamywał teraz Esme, to były emocje. Impuls. Coś gotującego się w nim, spotkanie w końcu z ceną, która go przerażała. Czuł te zmiany, jedna po druga, nuta po nucie. Szarpały harfą jego istnienia.

Wygrana nie zawsze była warta gry.

Lecz nie o wgrywanie tutaj chodziło. Dla Laurenta to była gra - kusząca, której się poddawał, w której próbował swoich sił, lecz nadal gra, nadal zabawa. Ta gra była wręcz niewinna w jego świecie, bo dla niego granica Esme była oczywista. Podział szczęścia, radości, pragnienie pokazania się właśnie jemu - tak jak to właśnie jemu chciał się pokazać w skórze. Jak do niego by przybiegł pewnie pokazać się, gdyby postanowił zmienić cięcie włosów! Jak przybiegłby do niego z nowinami radosnymi czy nie: że ta Nadzieja to już jego szmata na posyłki, albo właśnie stała się uświęconą Matką Boską z ikoną wiszącą na jego ścianie. Arogancja go zwiodła, a oskarżenie egoizmu wbiło głęboko w ciało. Nie przewidział tego. Nie przemyślał. Uniesiony ekstazą emocji teraz spotkał się z rzeczywistością tak samo smutną i szarą, jaką była wczoraj. Victoria miała rację - mógł nigdzie nie wychodzić. I cóż tu teraz przyjdzie po przyznawaniu komuś racji..?

Stał jak zamrożony w kamień nie wiedząc, co powiedzieć.

- Albo właśnie powinienem. Skoro cała moja egzystencja tu oparła się na pragnieniu, żeby wypełnić twoje wnętrze. - Wydawało mu się, że ledwo porusza wargami mówiąc to, że jego głos brzmi tak słabo, tak złamanie, że Esme nie zrozumie, albo nie dosłyszy tego, co do niego mówił. Cofnął się do drzwi. Chciał przeprosić, ale wcale nie chciał przepraszać. To nie byłyby wcale w pełni szczere przeprosiny. Położył dłoń na klamce, ale zatrzymał się i spojrzał na Esme ostatni raz. - Nigdy nie chciałem, żebyś czuł się przeze mnie źle. Mam nadzieję, że o tym wiesz.

W kaletniczej pracowni musiało być bardzo cicho bez dźwięku obcasów.


Koniec sesji


○ • ○
his voice could calm the oceans.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Laurent Prewett (8422), Esmé Rowle (8817)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa