To, co działo się w New Forest, przerastało jego zdolność akceptacji rzeczywistości. Było absurdalne. Tragiczne. Żart? Tak, dla kogoś to był żart. Nie było w tym żarcie jednak zupełnie niczego śmiesznego. Mógłbym pisać, że był tym zmęczony, ale zmęczenie nie ujmowało uczuć, które piętrzyły się i zbierały, by potem wieczorną porą rozpływać w myśli, że ten stres był bezcelowy. Że człowiek jest bezbronny wobec niektórych zabiegów i nie jest w stanie nic na nie zaradzić, nawet jeśli masz fortunę i zaczynasz płacić ludziom, żeby pilnowali porządku, jeśli masz po swojej stronie niezłego złodupca z Podziemnych Ścieżek - nic to nie daje. Znajdzie się ktoś, kto jest sprytniejszy, mądrzejszy, kto zna te wszystkie sztuczki, albo jest po prostu aż tak zajebiście dobrym magiem. Nie wiem. Laurent też tego nie wiedział i tego nie rozumiał. Chyba nigdy wcześniej nie czuł aż takiej newralgiczności tego miejsca, które nakazywało tak walczyć o to, żeby załatać dziury, przez które się przedostawali tacy jak ten Żartowniś, jak i zarazem zachęcało do tego, żeby tym bardziej wszystko zostawić. Zająć się swoim domem, który miał zostać urządzany i tam na stałe się przenieść. A to wszystko? To wszystko chyba mógł od niego otrzymać Vincent. Albo mógł nadal tego doglądać, ale trybiki już wystarczająco samodzielnie się kręciły, żeby nie wymagały jego ciągłego doglądania. Nawet, jak się okazuje, niewiele to zmieniało. Był, czy nie był - co za różnica. Tragedie i tak się działy.
Kolejna z takich tragedii sprawiła, że Laurent siedział na trawie i trzymał łeb jednego z rumaków, który rżał żałośnie i nie miał już w sobie nawet siły na to, żeby się smucić, płakać, czy użalać na tym wszystkim. Świat pozostawił go pustym i był tylko żal tego, co widział. Zielona trawa pachniała intensywnie latem, które zmierzało nieubłagalnie ku jesieni, a te stworzenia nie potrafił znaleźć ukojenia w jego ramionach. Pracownicy biegali kawałek dalej, już Alexander poleciał po weterynarza, żeby to odczarować, żeby coś zrobić. Połamane kończyny to jedno, ale wyglądały, jakby zaraz miały skonać. To tylko zwierzęta - wiele osób tak mówiło. On sam wiedział najlepiej, że człowiek był ważniejszy od życia jakiegokolwiek czworonoga. Tylko co to dla człowieka oznaczało? Na pewno nie dawało zezwolenia na to, żeby niebezpieczeństwo przeciągać na bogom winne istoty. Żadna z nich nie powinna tutaj leżeć w tym żałosnym stanie, a on nie powinien gładzić ich szyi, kiedy nie mogły unieść się w swojej dumie i majestacie. Pomalowana bielą, zdobiona różdżka Laurenta leżała obok niego - nie było z niej użytku. Mógłby tylko wykańczać samego siebie, a w gruncie rzeczy trzymał ją po to, żeby je dobić. Kiedy już nie będzie innego rozwiązania, jeśli weterynarz sobie nie poradzi... Miał pustkę w głowie. Może powinien powiadomić Florence? Ten poranek był jeszcze młody, ale niewystarczająco, żeby nie myśleć, że nie była w pracy. Więc głaskał je dalej. Ciii... Uspakajający dźwięk wydobywał się z jego ust. Czarne oczy zwierzęcia patrzyły na niego ufnie - szukały pomocy. Chciały pomocy. Gdybym go zabił... Tego konia i tego, który wprowadzał ten chaos w tym miejscu. Krew. Czerwona, obrzydliwa, która doprowadzała do mdłości. Śmierdząca, ciepła krew. Gdybym go zabił... Zabić człowieka - ile trzeba było poświęcić, żeby tego dokonać?
Wydawało się teraz łatwiejsze niż zabić tego konia.