With no place free to go
Paralyzed and collared-tight
No pills for what I fear
Mało to było dojrzałe, mało to było mądre, mało to było odpowiedzialne. Mógłby zasypać samego siebie negatywnymi słowami za swoją głupotę, że zatrzymał Fleamonta Bella, a nie kazał mu spieprzać od razu. Tylko cóż zrobić - to syndrom sztokholmski? Miłość? Współczucie? Wszystko na raz? Historia, która została napisana mocną ryciną w drewnie była historią, która spajała. Odbijała się echem w codzienności i zanim się obejrzałeś to orientowałeś się, że więzi z dawnych lat mają mocniejsze odbicie na rzeczywistość, niż początkowo mogło się to wydawać. Było to nieodpowiedzialne, niemądre i niedojrzałe. To, że nie potrafił udźwignąć pomocy komuś, kto jej potrzebował - nic dziwnego. W końcu sam potrzebował pomocy. To, że nie potrafił tego zrobić i potem nie potrafił nawet podejść normalnie do następnego dnia. Zamiast tego na chwilę z dnia zrezygnował całkowicie. Pozwolił sobie na sen. Długi sen, w którym nie było jego wyczekiwanego snu, ale nie było też żadnych koszmarów. Głęboki, bezpieczny sen.
Bezpieczne były też drzwi, w które zapukał. Znajome coraz bardziej. Układanie wszystkiego, dekorowanie, zapraszanie roślin, które tak uwielbiali z Victorią, do nowych czterech ścian, żeby stały się bardziej "swoje". Bardziej wypoczęty niż rano, ale nadal wyzuty. Ponad normę? Tak, ponad normę, bo przecież ostatnie tygodnie były męczące tak dla niego, jak i dla niej. Z różnych powodów. Z różnych problemów. O większości sobie mówili, ale chyba musieliby codziennie się widywać, żeby mówić o wszystkich. Szczególnie, że (przynajmniej on chciał) dobrze było odbiec od tej ponurej rzeczywistości, gdzie tak mało się nam udaje i uciec do lepszego miejsca. Bezpieczniejszego. Albo nawet nie musiało być bezpieczne - niech będzie miłe. Miła była cała Victoria, jej jasna osobowość, jej ciepło, które skrywała pod zimnem oklumencji, ale nie skrywała go przy bliskich. Więc - ciepło. Coś miłego, nawet na wieczór. Chociażby na wieczór.
Nie przyszedł z pustymi rękoma. Przyniósł jej pięknie kwitnące już słoneczniki - cały bukiet - prosto ze swojego ogrodu. Czuł się spokojny, czuł się miękki, czuł się... ciężki, ale nie w ten zły sposób. A ten spokój był tylko i wyłącznie pozorny. Wystarczyło małe poruszenie jednego z klocków budujących ten pałac, żeby wszystko runęło w dół. A gdy runie, nie będzie czego zbierać. Albo raczej będzie, będzie! Tylko będziemy musieli złapać coś, na co będzie można zgarniać połamane kawałki. Kiedyś jedynym miejscem, gdzie mógł zgarnąć łzy Victorii była jego własna koszula. Miał nadzieję, że jej dzień był o wiele lepszy, nawet pomimo wszystkich problemów.
- Dobry wieczór... Victorio... - Zawahał się, kiedy drzwi się otworzyły, a w nich - Victoria, a i owszem. Nie było tutaj zaskoczenia, że pojawił się jej niedoszły narzeczony, czy, no nie wiem, Isabela. Za to zaskoczenie było innej kategorii - tego, że nie spodziewał się przyłapać jej na sprzątaniu. Z miotłą w dłoni, miotłą samo sprzątającą zaklęciem za jej plecami i... tka, to definitywnie był mały kociak, który biegał za miotełką i próbował ją upolować, piszcząc jakby się paliło. - Gdyby nie to, że nigdy nie przeszkadzam, zapytałbym, czy może jednak..? - Zażartował, rzecz jasna, bo z Victorią znał się po prostu za dobrze. Były złe momenty na odwiedziny - sprzątania nie uważał za takowe. Nawet jeśli on sam o sprzątaniu wiedział tyle, co nic. Wszystkim się zajmował jego skrzat, ale Victoria teraz została bez skrzata.