• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
« Wstecz 1 2 3 4 Dalej »
[13.06.1972] I am nothing in my soul if not obsessive

[13.06.1972] I am nothing in my soul if not obsessive
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#1
15.09.2024, 18:40  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.11.2024, 22:42 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Lorraine Malfoy - osiągnięcie Piszę więc jestem
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Badacz tajemnic I

—13/06/1972—
Anglia, Little Hangleton
Lorraine Malfoy & Anthony Shafiq

[Obrazek: l8Vh2m0.png]

Wszystko to, do czego przyjść pragniesz drogą okrężną, możesz już mieć, jeżelibyś sam sobie tego nie skąpił. A to, gdy przeszłość całą na boku zostawisz, a przyszłość powierzysz opatrzności, byleś tylko teraźniejszość skierował ku zbożności i sprawiedliwości. Ku zbożności, abyś umiłował swe przeznaczenie. Wszechnatura ci je bowiem wyznaczyła, a ciebie jemu. Ku sprawiedliwości, byś swobodnie i bez osłonki mówił prawdę, a postępował zgodnie z prawem i wartością spraw. A nie powinna ci przeszkadzać w tym ani złość niczyja, ani sąd obcy, ani cudza mowa, ani wrażenia ciała, które cię otacza (to, co wrażenie odbiera, już je zmiarkuje). Jeżeli [...] wszystko inne na bok usuniesz i wolę swą jedynie i pierwiastek boski w tobie tkwiący czcią otoczysz, a obawiać się będziesz nie tego, że żyć kiedyś przestaniesz, ale żeś jeszcze nie zaczął żyć według natury, będziesz człowiekiem godnym wszechświata.
– Marek Aureliusz, Rozmyślania



”Wystawię lampiony, by oświetlały ci drogę”, napisał: miły gest z jego strony, miły, choć zbyteczny, bo Lorraine Malfoy nawykła do ciemności, krocząc pośród cieni Podziemnych Ścieżek, a drogę przez Little Hangleton – gdzie spędziła większość dzieciństwa – mogłaby pokonać z zamkniętymi oczami.

Wybrała dłuższą drogę, drogę przez obmierzły Las Wisielców, ale Anthony nie musiał tego wiedzieć. 

Nie musiał też wiedzieć, które z rozwalających się domostw należało do jej rodziny. Widziała w nim człowieka wielkiej estetyki, znała jego upodobania – to, jakie widoki go zachwycały, jakie wina mu smakowały, jacy ludzie intrygowali – wyśrubowane standardy życia, do jakiego był przyzwyczajony. Nie było w tym życiu miejsca na brzydotę. Chciała, aby widząc zrujnowane domy, szpecące pejzaż Little Hangleton, widział po prostu zrujnowane domy. Chciała, aby mógł dyskretnie odwrócić wzrok, zniesmaczony tym, co widzi – zniesmaczony brzydotą – nie musząc mierzyć się z okropieństwami, które utrzymywały w ryzach resztki fundamentów, ani świadomością, że Lorraine, zasiadająca na fotelu naprzeciwko, jest ich częścią. Tak jak grzechem Anthony'ego był estetyzm, tak grzechem Lorraine była bowiem duma. Nie wstydziła się swojej przeszłości, ale nie była jej nikomu winna. To była jej przeszłość – jej, niczyja inna – i nie musiała mieć wpływu na przyszłość. Sam pomógł jej to kiedyś zrozumieć. Sama musiała mu potem boleśnie przypomnieć o tych naukach, kiedy chciał, żeby zostawiła Nokturn za sobą – skoro widzisz w tym błąd, stwierdziła kiedyś, pomyśl po prostu, że lubię uczyć się na błędach – choć wiedziała, że miał dobre intencje. Zawsze przecież dbał o nią w ten szczególny, chwytający za serce sposób. On dbał o nią, a ona dbała o niego, grając rolę przykładnej córki. Nie musiała grać, przyznała niemal niechętnie, ignorując rozlewające się w środku ciepło, urodziła się do tej roli. 

Teraz jednak uśmiechnęła się znacząco, podnosząc oczy znad szachownicy. Ludzie potrafili wyczytać z uśmiechu Lorraine najrozmaitsze rzeczy. Pozwalała im na to. Pozwalała im na to, bo wtedy odsłaniali przed nią wszystkie swoje pragnienia. Czego pragnął Anthony? ”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią”, napisał. Wiedziała, że nie prosiłby bez powodu: sam akt przyznania się do słabości jaką było posiadanie ludzkich pragnień zdawało się zdradą wobec starannie pielęgnowanego wizerunku człowieka, który ma absolutną kontrolę nad wszystkim.

Lorraine miała do niego wiele pytań, ale dzisiaj nie zamierzała zadawać żadnego. Zepsułoby to piękno chwili. 

Siedziała pod arkadami tarasów w letnim domu Anthony'ego w Little Hangleton, wsłuchiwała się w koncert świerszczy z pozycji swojego ulubionego fotela – ustawionego tak, by mogła widzieć ostatnie przebłyski czerwieni zaszłego już słońca na wieczornym niebie – a w długich, pająkowatych palcach obracała różdżkę, w zamyśleniu przyglądając się przyjacielowi, który poprosił o pomoc w nauce magii zauroczenia. Dłonie, z których wcześniej ściągnęła białe, koronkowe rękawiczki, odłożywszy je na stolik obok, wiecznie dręczył jakiś niepokój: dłonie Lorraine, niczym skrzydła synogarlic, zawsze pozostawały bowiem w ruchu, zawsze znajdowały coś do zrobienia – coś, co usprawiedliwiałoby ich rozedrganą naturę. Czasem był to kosmyk włosów, którym bawiła się w zamyśleniu, czasem był to pierścionek obracany na palcu, czasem zaś rożdżka o finezyjnej rączce, krzesząca iskry, kiedy właścicielka testowała jej giętkość. Powabne palce hipnotyzowały powtarzalnymi figurami w nieustającym tańcu. Twarz Lorraine tchnęła spokojem, jej postawę cechowała niewymuszona elegancja, ale dłonie zdradzały, że daleko jej od zmanierowanej damy: coś nieposkromionego czaiło się tuż pod powierzchnią porcelanowej skóry, skryte pod łagodnym dostojeństwem barwy kości słoniowej. Nie była poddenerwowana, nie sprawiała też wrażenia neurotycznej, ale coś zawsze działo się w jej wnętrzu, coś, do czego dostępu nie miał nikt inny, poza nią samą. ”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią.” Długo smakowała te słowa na języku. Pogładziła czule papier listu, przesunęła palcami po atramentowych zawijasach – błyszczały niczym łuski węża, łuski Uroborosa, który tkwił owinięty wokół złotej kuli w centrum ogrodu Shafiqa – słowa mieniły się milionami znaczeń, tak jak uśmiech Lorraine. W zalegającej między nimi ciszy, myślała o tym, jak najłagodniej wprowadzić go w świat magii, przed której doświadczaniem chroniła go zwykle tarcza oklumencji. Jak oddać zwodnicze piękno czarów, które działały na umysł, mamiąc zmysły i oszukując rozum. Wiedziała, że Anthony spodziewał się wiele po dzisiejszej lekcji. Uważał się za człowieka powściągliwego – zawsze doskonale opanowany w każdej sytuacji – Lorraine znała jednak dobrze stalowy błysk determinacji w jego szarych oczach, zapał, z jakim oddawał się świeżym przedsięwzięciom, obsesyjne ”jeszcze raz” nad klawiaturą fortepianu w domowym zaciszu, coraz bardziej zniecierpliwione, coraz bardziej poirytowane dysproporcją między własnymi oczekiwaniami a rzeczywistością. 

Kiedy był tak desperacko sfrustrowany sobą, wtedy kochała go najbardziej. Wtedy, kiedy widziała, jak bardzo mu zależy. Jeszcze raz, zgadzała się spokojnie.

Lorraine, które nigdy nie była szczególnie utalentowana magicznie, dobrze znała przecież cierpienia zawiedzionych ambicji. Jaka była z niej czarownica, jeżeli nie potrafiła porządnie czarować? Często zadawała sobie to pytanie w szkole, widząc, jak wiele pracy musi włożyć w naukę prostych czarów w porównaniu ze swoimi rówieśnikami. Zastanawiała się kiedyś, czy nie powinna winić za swoją nieudolność bliskiego pokrewieństwa z wilami, których gwałtowna, wybuchowa natura zdawała tak samo niemożliwa do okiełznania jak magia Lorraine. Wile – podobnie jak inne istoty magiczne – nie potrzebowały przecież różdżek, by skupiać moc magiczną. Czerpały z chaotycznych zasobów natury, same także lubując się w chaosie, jaki wywoływały. Magia Lorraine była taka jak magia wił: niestabilna i nieprzewidywalna. Znalazła jednak coś, w czym była dobra, coś, do czego – jak sądziła – przejawiała talent: magia zauroczenia, pozwalająca wpłynąć na cudzy umysł; magia, która zwodziła zmysły, tak jak dzikie wile zwodziły swym czarem zbłąkanych wędrowców. Lorraine zafascynowało splatanie uroków, nie miała jednak odpowiedniego refleksu ani wystarczająco dużo odwagi by kształcić się w kierunku magii ofensywnej, co napawało ją potworną frustracją. Poruszyła kiedyś ten temat ze znajomym teoretykiem magii, który, nieco podpiwszy, lubił filozofować o swej profesji. Kto by tam chciał pojedynkować się z wilą, westchnął wówczas tylko, podpierając ociężałą głowę o kontuar baru, większość z nas chętnie pozwoliłaby się takiej pożreć żywcem. Nic dziwnego, że nie protestował, kiedy użyła legilimencji, by zajrzeć mu do głowy.

”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią”, odbijało się echem w myślach Lorraine. Im usilniej odsuwała od siebie pokusę zanurzenia się w umyśle przyjaciela, tym ta natrętniej powracała. Nie mogła jeść, nie mogła spać – na szczęście mogła pracować. Anthony mógł szczycić się swoim niewzruszonym opanowaniem, ale chciałaby zobaczyć, jak poradziłby sobie na jej miejscu, jak oparłby się uzależnieniu od legilimencji: każda cząstka Lorraine drżała z tłumionej żądzy wniknięcia do wnętrza jego głowy, teraz, kiedy wiedziała, że odrzucił ochronną tarczę oklumencji, a jednak – zachowywała doskonały spokój, wstrzemięźliwa niczym ascetka pragnąca dostąpić świętości. Chciała zagubić się w jego umyśle, między regałami biblioteki wspomnień – wspomnień starannie uporządkowanych na półkach oznaczonych zamaszystym pismem ich właściciela – biblioteki pełnej manuskryptów mówiących nieznanymi jej językami, zapomnianymi narzeczami, tajemniczymi dialektami. Chciała poczuć na języku smak najprzedniejszego wina, jakie pił – zobaczyć czerń w miejscu czerwieni i mimo wszystko wychylić kieliszek do dna – poczuć wszystkie emocje, których on nie pozwalał sobie czuć. Chciała przesunąć palcem po zwojach jego mózgu jak po powierzchni zdobionego globusa, kiedy odwzorowywała na mapie trasy dalekich podróży. Chciała poznać myśli zebrane w eleganckie tomy pamiętników, które przywoził ze swych wojaży – dotknąć ich wytłaczanych grzbietów, schludnie ustawionych w niekończącym się szpalerze regałów – chciała zatracić się w annałach umysłu, tak jak lubiła najbardziej: nie po to, by wydrzeć jego sekrety, lecz po to, by być bliżej; bo czy istniał doskonalszy sposób na okazanie uczucia niż legilimencja?

Chciała tak wiele, nie zrobiła absolutnie nic. Powstrzymała się. Tylko Matka wiedziała, ile wymagało to samokontroli. Tylko Matka i nikt więcej – na pewno nie Anthony, który nie musiał obawiać się niczego z jej strony, Anthony, który ufał jej na tyle, by się odsłonić, Anthony, który mógł się czuć przy niej tak bezpiecznie, jak tylko było to możliwe, bo przecież nigdy nie zawiodłaby jego zaufania w swej stalowej rezolucji – to, co czuła, było sprawą wyłącznie między nią, a jej boginią: zgrzeszyła myślą, owszem, ale nie czynem.

Przechyliła lekko głowę w zamyśleniu.

Powoli przesunęła różdżką jedną z białych bierek na wybrane pole. Zagrała klasycznym otwarciem ze swojego debiutowego repertuaru, kusząc przeciwnika ofiarą z piona. Czy odpowie kontrgambitem, czy przyjmie wyzwanie – to nie było ważne. Dzisiejszy mecz szachowy był tylko pretekstem: pretekstem do nauki zauroczenia, tak jak pretekstem bywały ich krótkie wypady za granicę, kiedy Anthony pokazywał jej świat swoimi oczami – takim, jak go widział – w całym pięknie i okazałości. Podczas jednej z takich podróży zobaczyła staruszków grających na ulicy w perski czatrang przypominający coś na pograniczu szachów i czaturangi dla czterech graczy, którą wcześniej widzieli w Indiach. Lorraine uwielbiała szachy. Śmiała się, kiedy zobaczyła, że zamiast gońców, na planszy szaleją słonie, ledwo powstrzymujące się od zbicia kilku figur naraz. Prosiła Anthony’ego, by powtarzał nazwy bierek w arabskim szatrandżu w syczącym, lokalnym dialekcie, dopóki nie przestała kaleczyć strzelających na języku słów swoim angielskim akcentem.

Chciała mu pokazać, że wciąż pamięta.

Nie spuszczając wzroku z oblicza Anthony’ego, stuknęła delikatnie różdżką w piona, którym wykonała pierwszy ruch. Stylizowany na późne średniowiecze hełm z przyłbicą skrywał twarz misternie wykonanej figurki piechura w ciemności – w ciemności zaś, kryły się możliwości. ”Wystawię lampiony, by oświetlały ci drogę”, napisał Anthony, a przecież to Lorraine miała nieść przed nim kaganek oświaty. Splotła czar. 

Wystarczyło mrugnięcie.

Z protagonisty romansu rycerskiego, pionek przeobraził się w bohatera starożytnych roczników. W miejscu ciężkozbrojnego, średniowiecznego piechura stanął rzymski legionista z wysoką włócznią i gladiusem u pasa. Uderzył prostokątną tarczą w czarno-białą szachownicę, a echo tej deklaracji – deklaracji wojny wypowiedzianej bierkom czarnego koloru – poniosło się dalej, aż po hol posiadłości, ze swoją czarno-białą posadzką imitującą szachownicę. W drugiej linii, za legionem piechoty, pojawiły się wieże oblężnicze, a obok nich – słonie gnane przez dowódców Hannibala. Gońce przywdziali kapłańskie szaty augurów, ku czci zasiadającej na rydwanie deifikowanej cesarzowej o rysach podobnych boginiom: raz była królewską Junoną, zaraz znów straszyła gniewnym grymasem jako Bellona, z jeszcze innej strony przypominała zaś Prozerpinę Libitinę, patronkę śmierci. Nad wszystkimi figurami górował natomiast cesarz w odświętnych szatach, nie bez powodu noszący twarz Marka Aureliusza. 
"Co jest poza moim umysłem, nie ma zgoła żadnego wpływu na mój umysł", czy nie tak pisał w Rozmyślaniach?

Uśmiech zadrgał na jej ustach, ale Lorraine nie ruszyła się z miejsca. Gdyby nie dłonie, które powoli obracały różdżkę między palcami, można by ją wziąć za jedną z marmurowych rzeźb zdobiących ogród Anthony’ego, gdy siedziała tak, wzniosła i nieruchoma. Dla niego była to lekcja zauroczenia, dla niej – lekcja samokontroli.

 
na zauroczenie, jak nie wyjdzie – trudno – załóżmy wtedy, że czas trwania czaru był bardzo krótki
Rzut PO 1d100 - 45
Sukces!

Rzut PO 1d100 - 95
Sukces!


Yes, I am a master
Little love caster
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#2
17.09.2024, 19:51  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.09.2024, 10:41 przez Anthony Shafiq.)  
Anthony był w istocie swojej natury osobą niezwykle sentymentalną, posiadającą wiele kolekcji, które w mniej lub bardziej materialny sposób istniały w jego codzienności. Z oczywistych względów Smocza Kolekcja była z pozoru najznamienitszą z nich, tą, którą mógł się chwalić, którą każdy dopuszczony do gabinetu w apartamencie przy Horyzontalnej, albo tu, do zachodniego skrzydła mógł choć w części podziwiać. Eksponaty zbierane latami podróży i poszukiwań, magiczne artefakty, święte wota ukradzione ze świątyń, nawet obrazy, do których przecież nigdy nie miał zbyt wielkiego zacięcia. Figurki, rzeźby, kości i spreparowane wnętrzności. Ileż smoków można byłoby ułożyć, gdyby kto zszedł do piwnicy i znalazł odpowiednie drzwi? Drzwi które nie prowadziły do nagromadzonych win, w szkle zamkniętych lat, które nie prowadziły do odtworzonej z dokładnością co do rysy prefeckiej łazienki czy wersalskiego gabinetu lustrzanego.

Anthony kolekcjonował też rzeczy, które nie były materialne, najbardziej ceniąc swoje potoczyste pamiętniki. Ich słowa, zdarzenia zaklęte w pergaminie, oblewały go czasami falą nostalgii i bólu, ekstazy i tęsknoty za tym co minione i niemożliwe do odzyskania. Czasem nie potrzebował spisanych słów, samemu odtwarzając z całkiem dobrze wyćwiczonej pamięci sceny, które mogły z taką samą pieczołowitością przynieść chwilę rozluźnienia, co sprowadzić kolejną noc wysyconą osamotnieniem. Czas jawił mu się wtedy cenniejszy niż wszystkie skarby zgromadzone w jego pieczarze. Bezpowrotność czyniła wspomnienia bezcennymi i tylko pielęgnowaną paranoją i troską o zachowanie zmysłów, nie zatopił się bez reszty w myślodsiewni, gdzie mógłby wciąż i wciąż przeżywać najsłodsze z chwil, wcale jeszcze nie tak długiego życia.

I w końcu Anthony kolekcjonował ludzi i była to kolekcja najznamienitsza, do której nie przyznawał się nikomu, choć każdy kto był dostatecznie blisko mógł dostrzec rozległe pajęcze nici, na których diamenty skrzyły się niczym rosa, a lep obietnic, przysług i oczekiwań kusił uwodzącą trucizną zależności. Wprawne dłonie nie potrzebowały magii zaklętej w krwi, aby sięgnąć w chwili potrzeby ku swojej ofierze, czekającej niekiedy latami, na skruszenie ciała i duszy, na ciche lenno lojalności krążącej w żyłach. Katalogi osób, niewidzialne akta zajmujące kryształowy pałac umysłu czekały na chwilę próby, dwór, który budował z taką pieczołowitością tak długo, dwór mieniący się zestawami umiejętności, których poskąpiła mu natura, a których nie potrzebował, skoro to inni mogli być jego oczami, uszami, językiem, dłońmi...

Więc przybyła do niego, z pozoru zaproszona w pełni racjonalną potrzebą. W miłości i na wojnie wszystkie chwyty były dozwolone, a skoro los odebrał mu miłość, nie zamierzał biernie poddawać się ryzyku wojny. Konflikt wszak mógł wejść z impetem motylich skrzydeł w ministerialne progi. Zdrajcy i wywrotowcy nie będą mieć skrupułów, by obrócić magię zauroczeń i hipnozy przeciwko dawnym sojusznikom. A żeby wiedzieć jak skuteczniej się bronić, trzeba było lepiej, dogłębniej zrozumieć splot wysycający słowo i iluzję. Piękne i gładkie wyjaśnienia. Jakże pięknie fałszywe. Magia pozbawiona różdżki utrudniała wykrywalność tych zaklęć, czyż to nie ostrożność do tej pory powstrzymywała go przed zgłębianiem manipulowania ludzkim umysłem? O ironio, czyż nie chwalił się swojemu słonecznemu bożkowi, że nie zbrukał życia magiczną zdolnością manipulacji? Szlachetność, dobroduszność, idealizm, to wszystko co w nim kochał przed laty, czym ogrzewał swoje zepsute kości w bezsenne, wspólne noce. Kpił z siebie teraz, pełni świadom jak bardzo chciał się przed nim popisać, wybielić, zapewnić, jak się tym brzydzi... Jak brzydzi się tym, co i tak dla niego w późniejszym czasie czyniła eteryczna potomkini wił... Hipokryzja kalała oczy, ale patrzył na jej obrzydliwość, inhalował się smrodem własnych decyzji, przyjmując ciężar winy w świetle prawdy o sobie samym. Torturował się przy tym wspomnieniem tamtej rozmowy z nieznanym mu jeszcze zbyt dobrze intrygującym podlotkiem, torturował wspomnieniem tłuczonego szkła na włoskim deptaku, smakiem taniego, słodkiego wina na niepewnych ustach, które zaraz potem pożarły jego serce, pozostawiając po sobie nic tylko nieskończoną tęsknotę.

W końcu jednak zjawiła się i przerwała ów autoagresywny krąg myśli. Jego protegowana, choć zażyłość tej relacji dla bezpieczeństwa obojga utrzymywał raczej w tajemnicy, rozganiając przed laty plotki o ich potencjalnym małżeństwie, tak aby jej zapewnić otwartą kartę matrymonialną, a sobie... cóż, bezpieczeństwo od pomówień o kontakty z magicznym półświatkiem. Teraz jednak siedzieli na przeciwko siebie w milczeniu. Oboje wiedzieli po co tu przyszli, oboje wiedzieli jakie role muszą na ten czas przyoblec. Było to dziwne i niepokojące. Sam podjął decyzję, sam ją zaprosił, sam zaglądał we wdzięczne oczy ruchliwego dziewczęcia, które teraz dokładało wszelkich starań, by pokazać swoją dojrzałość, kontrolę nad własnym ciałem i popędami.

Biała, milcząca, koronkowa. Lorraine, niosąca przez życie miano mądrości i honoru, była dlań jak miękkie białe rękawiczki, w których mógł od czasu do czasu ukrywać swoje dłonie, zatapiając je pośród szlamu upodleńców i zwyrodnialców. Otaczała ją bariera, która sprawiała, że nigdy owa biel nie została ubrudzona, a przynajmniej on nie wiedział skazy na kwiecistej koronce i bladym licu. To było wygodne i miłe, to budowało jeden z pewniejszych mostów, ludzi przy których mógł pozwalać sobie odsłaniać choć część planów i dążeń. Teraz nie musiał nią rozkładać trzewi miasta w poszukiwaniu swojego celu. Teraz skromny dodatek do eleganckiego ubrania miał obrócić się przeciwko swemu panu, a półtransparentna materia miała wsunąć się nie w tłum, a pomiędzy ściśle pieczętowane zwoje.

To było trudne, a on dawno nie spotkał się z czymś co wymagałoby od niego tak wielkiej samodyscypliny.

Odpuścił ochronę. Zaufanie było czymś co wykuwali między sobą latami. Początkowo nie poczuł nic, nie zauważył zmiany, mimo że oczy rejestrowały ruch dłonią i cichy szelest dobywający się spomiędzy kobiecych warg. Nie pozwolił sobie na rozluźnienie, szukał odchyleń od normy, szukał tego, co nie powinno pasować do obrazu, a co narzuciła mu widzieć. I wtedy pojął. Ułuda poruszająca w tan szachowe figury, przywołała rysę na stoickiej, wystudiowanej twarzy, Lorraine mogła dostrzec ten ułamek sekundy, cień, który pozwalał jej wiedzieć, że igła weszła w punkt, który obrała.

Byli tak różni w większości przypadków, ale tak podobni u podstaw swojego istnienia. Poeci wbici w realia okrutnej codzienności. Byli miękkimi ciałami małż, obudowanymi skostniałym pancerzem muszli. A teraz on otworzył swoje wieko i czuł boleśnie na podniebieniu okruch jej istnienia, czuł lęk i wiedział, że nie może dać tego po sobie poznać. On. Niezachwiany. Tak myślał, tak sądził, a mimo to spróbował wznieść ochronę, instynktownie, bezmyślnie, odruchowo, wypluć okruch, pozbyć się ingerencji...

Rzut PO 1d100 - 11
Akcja nieudana

Rzut PO 1d100 - 8
Akcja nieudana


...i poniósł porażkę. Patrzył na szachy, zobojętniały, z uprzejmym, salonowym uśmiechem zainteresowania, jakby pokazała mu zabawną sztuczkę. Wewnątrz jednak trwał w nim sztorm, narastający na sile w każdej sekundzie, w odwrotności do oceanu, który to z zewnątrz koi łagodnym kołysaniem, gdy jego ciemne wnętrze jest do cna wysycone spokojem. Tymczasem czarno biała gra kpiła z niego, siedząca na przeciwko niewiasta o wykrzywionej uśmieszkiem triumfu twarzy kpiła, a on nagle zaczął widzieć czerń, plamy były na jej skórze, na sukni, bród i ubóstwo, okrucieństwo nokturnu i ścieżek odciskające piękno na niegdyś niewinnej duszy. One były tam, teraz wyłażąc jedna po drugiej, czyniąc z towarzyszki kogoś podobnego miejskiej topielicy, zaciągającej go ku sobie w dół, wypełniającej płuca śmierdzącym ściekiem, rynsztokową rzeką londyńskich arterii kanalizacyjnych. Panika narastała w nim coraz większa, tarcza wspólnych lat zaufania gięła się pod naporem wrażenia, które było tak obce dla mężczyzny skrzętnie chroniącego swój umysł od nastoletnich czasów. Resztą woli nakierował ten biały emocjonalny szkwał w koleinę gniewu, tylko po to, by nie utracić do reszty kontroli. By chcieć walczyć, zamiast uciekać okryty wstydem.

A więc gniew zalał mu trzewia, szczęka zacisnęła mocno, eksponując ścięgno przy skroni. Skołowane ciało limbiczne tłoczyło adrenalinę, jego dłonie nieznacznie się zawilgotniły, a on, wciąż nieruchomy, niczym statua zamyślonego gentelmana, spuścił z cugli wyobraźnię, by móc dać w bezpiecznej przestrzeni upust wściekłości. By widzieć swymi lśniącymi bezwzględną stalą oczyma, jak chwyta za różdżkę, jak pozwala przepłynąć przez przedramię prądom smoczego serca, domagającego się jak zawsze spopielonej ofiary. By widzieć dalej białe nici pajęczyny, niczym włosy Moir niosącym splot przeznaczenia, które pospiesznie i wprawnie oplątują wiedźmę mającą tupet mącić mu w głowie. Pochylił na moment głowę, wzrok uciekł mu na ziemię, gdzie spętana ofiara upadła, głos gulgocząc zatrutym białym winem umilkł, choć ciało drgało walcząc jeszcze moment, nim przewoźnik zabrał duszę. Zabrał ją ku Wyspie, gdzie na brzegu czekała osamotniona kobieca postać.

Już niedługo nie będzie potrzebował różdżki, by móc to robić. Już niedługo przyzwie pajęczynę jednym prostym gestem, gdy ktoś choćby spróbuje...

Uśmiechnął się inaczej: łagodnie, opiekuńczo, rozluźniając napięte mięśnie. Wiedział, że na następną lekcję sprowadzi mugoli czy dwóch, wiedział, że taki wieczór jak ten wydarzył się raz i zgaśnie, jak świeca, w którą wpadł nieuważny owad. Opuszki dotknęły cisowej witki, przez przedramię przeszedł znajomy prąd. Dziś nikt nie będzie płonął. Dziś nikt nie zadrga przedśmiertną konwulsją. Dziś spotkali się na grę. Drugą dłonią przeczesał ścięte niedawno włosy, z pewnym smutkiem zauważając znów, że są krótsze. Nie unikał widoku ruchomych figur, mary, która tak mocno wybiła go z równowagi. Zamiast tego skupił się na tym, na czym powinien być skupiony: powtórzył gest swojej nauczycielki. Raz. Drugi. Trzeci. Powtórzył słowa, w podobnej manierze, szepcząc cicho słowa zaklęcia, odsuwając od siebie wizję sieci i kokonów. Odsuwając wizję zastygłego uśmiech na twarzy sparaliżowanej białej ćmy.

Choć nie... nie udało mu się tego odsunąć zupełnie. Po kilku próbach bowiem panna Malfoy zobaczyła czarne żuki i skarabeusze, które ruszyły w tan po jego stronie szachownicy. I tylko królowa przywdziała inny strój. Mimo swojej czarnej natury, posiadała bowiem długi biały płaszcz skrzydeł nocnego motyla.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (1900), Anthony Shafiq (1511)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa