adnotacja moderatora
Rozliczono - Lorraine Malfoy - osiągnięcie Piszę więc jestem
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Badacz tajemnic I
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Badacz tajemnic I
—13/06/1972—
Anglia, Little Hangleton
Lorraine Malfoy & Anthony Shafiq
Wszystko to, do czego przyjść pragniesz drogą okrężną, możesz już mieć, jeżelibyś sam sobie tego nie skąpił. A to, gdy przeszłość całą na boku zostawisz, a przyszłość powierzysz opatrzności, byleś tylko teraźniejszość skierował ku zbożności i sprawiedliwości. Ku zbożności, abyś umiłował swe przeznaczenie. Wszechnatura ci je bowiem wyznaczyła, a ciebie jemu. Ku sprawiedliwości, byś swobodnie i bez osłonki mówił prawdę, a postępował zgodnie z prawem i wartością spraw. A nie powinna ci przeszkadzać w tym ani złość niczyja, ani sąd obcy, ani cudza mowa, ani wrażenia ciała, które cię otacza (to, co wrażenie odbiera, już je zmiarkuje). Jeżeli [...] wszystko inne na bok usuniesz i wolę swą jedynie i pierwiastek boski w tobie tkwiący czcią otoczysz, a obawiać się będziesz nie tego, że żyć kiedyś przestaniesz, ale żeś jeszcze nie zaczął żyć według natury, będziesz człowiekiem godnym wszechświata.
– Marek Aureliusz, Rozmyślania
![[Obrazek: l8Vh2m0.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=l8Vh2m0.png)
”Wystawię lampiony, by oświetlały ci drogę”, napisał: miły gest z jego strony, miły, choć zbyteczny, bo Lorraine Malfoy nawykła do ciemności, krocząc pośród cieni Podziemnych Ścieżek, a drogę przez Little Hangleton – gdzie spędziła większość dzieciństwa – mogłaby pokonać z zamkniętymi oczami.
Wybrała dłuższą drogę, drogę przez obmierzły Las Wisielców, ale Anthony nie musiał tego wiedzieć.
Nie musiał też wiedzieć, które z rozwalających się domostw należało do jej rodziny. Widziała w nim człowieka wielkiej estetyki, znała jego upodobania – to, jakie widoki go zachwycały, jakie wina mu smakowały, jacy ludzie intrygowali – wyśrubowane standardy życia, do jakiego był przyzwyczajony. Nie było w tym życiu miejsca na brzydotę. Chciała, aby widząc zrujnowane domy, szpecące pejzaż Little Hangleton, widział po prostu zrujnowane domy. Chciała, aby mógł dyskretnie odwrócić wzrok, zniesmaczony tym, co widzi – zniesmaczony brzydotą – nie musząc mierzyć się z okropieństwami, które utrzymywały w ryzach resztki fundamentów, ani świadomością, że Lorraine, zasiadająca na fotelu naprzeciwko, jest ich częścią. Tak jak grzechem Anthony'ego był estetyzm, tak grzechem Lorraine była bowiem duma. Nie wstydziła się swojej przeszłości, ale nie była jej nikomu winna. To była jej przeszłość – jej, niczyja inna – i nie musiała mieć wpływu na przyszłość. Sam pomógł jej to kiedyś zrozumieć. Sama musiała mu potem boleśnie przypomnieć o tych naukach, kiedy chciał, żeby zostawiła Nokturn za sobą – skoro widzisz w tym błąd, stwierdziła kiedyś, pomyśl po prostu, że lubię uczyć się na błędach – choć wiedziała, że miał dobre intencje. Zawsze przecież dbał o nią w ten szczególny, chwytający za serce sposób. On dbał o nią, a ona dbała o niego, grając rolę przykładnej córki. Nie musiała grać, przyznała niemal niechętnie, ignorując rozlewające się w środku ciepło, urodziła się do tej roli.
Teraz jednak uśmiechnęła się znacząco, podnosząc oczy znad szachownicy. Ludzie potrafili wyczytać z uśmiechu Lorraine najrozmaitsze rzeczy. Pozwalała im na to. Pozwalała im na to, bo wtedy odsłaniali przed nią wszystkie swoje pragnienia. Czego pragnął Anthony? ”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią”, napisał. Wiedziała, że nie prosiłby bez powodu: sam akt przyznania się do słabości jaką było posiadanie ludzkich pragnień zdawało się zdradą wobec starannie pielęgnowanego wizerunku człowieka, który ma absolutną kontrolę nad wszystkim.
Lorraine miała do niego wiele pytań, ale dzisiaj nie zamierzała zadawać żadnego. Zepsułoby to piękno chwili.
Siedziała pod arkadami tarasów w letnim domu Anthony'ego w Little Hangleton, wsłuchiwała się w koncert świerszczy z pozycji swojego ulubionego fotela – ustawionego tak, by mogła widzieć ostatnie przebłyski czerwieni zaszłego już słońca na wieczornym niebie – a w długich, pająkowatych palcach obracała różdżkę, w zamyśleniu przyglądając się przyjacielowi, który poprosił o pomoc w nauce magii zauroczenia. Dłonie, z których wcześniej ściągnęła białe, koronkowe rękawiczki, odłożywszy je na stolik obok, wiecznie dręczył jakiś niepokój: dłonie Lorraine, niczym skrzydła synogarlic, zawsze pozostawały bowiem w ruchu, zawsze znajdowały coś do zrobienia – coś, co usprawiedliwiałoby ich rozedrganą naturę. Czasem był to kosmyk włosów, którym bawiła się w zamyśleniu, czasem był to pierścionek obracany na palcu, czasem zaś rożdżka o finezyjnej rączce, krzesząca iskry, kiedy właścicielka testowała jej giętkość. Powabne palce hipnotyzowały powtarzalnymi figurami w nieustającym tańcu. Twarz Lorraine tchnęła spokojem, jej postawę cechowała niewymuszona elegancja, ale dłonie zdradzały, że daleko jej od zmanierowanej damy: coś nieposkromionego czaiło się tuż pod powierzchnią porcelanowej skóry, skryte pod łagodnym dostojeństwem barwy kości słoniowej. Nie była poddenerwowana, nie sprawiała też wrażenia neurotycznej, ale coś zawsze działo się w jej wnętrzu, coś, do czego dostępu nie miał nikt inny, poza nią samą. ”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią.” Długo smakowała te słowa na języku. Pogładziła czule papier listu, przesunęła palcami po atramentowych zawijasach – błyszczały niczym łuski węża, łuski Uroborosa, który tkwił owinięty wokół złotej kuli w centrum ogrodu Shafiqa – słowa mieniły się milionami znaczeń, tak jak uśmiech Lorraine. W zalegającej między nimi ciszy, myślała o tym, jak najłagodniej wprowadzić go w świat magii, przed której doświadczaniem chroniła go zwykle tarcza oklumencji. Jak oddać zwodnicze piękno czarów, które działały na umysł, mamiąc zmysły i oszukując rozum. Wiedziała, że Anthony spodziewał się wiele po dzisiejszej lekcji. Uważał się za człowieka powściągliwego – zawsze doskonale opanowany w każdej sytuacji – Lorraine znała jednak dobrze stalowy błysk determinacji w jego szarych oczach, zapał, z jakim oddawał się świeżym przedsięwzięciom, obsesyjne ”jeszcze raz” nad klawiaturą fortepianu w domowym zaciszu, coraz bardziej zniecierpliwione, coraz bardziej poirytowane dysproporcją między własnymi oczekiwaniami a rzeczywistością.
Kiedy był tak desperacko sfrustrowany sobą, wtedy kochała go najbardziej. Wtedy, kiedy widziała, jak bardzo mu zależy. Jeszcze raz, zgadzała się spokojnie.
Lorraine, które nigdy nie była szczególnie utalentowana magicznie, dobrze znała przecież cierpienia zawiedzionych ambicji. Jaka była z niej czarownica, jeżeli nie potrafiła porządnie czarować? Często zadawała sobie to pytanie w szkole, widząc, jak wiele pracy musi włożyć w naukę prostych czarów w porównaniu ze swoimi rówieśnikami. Zastanawiała się kiedyś, czy nie powinna winić za swoją nieudolność bliskiego pokrewieństwa z wilami, których gwałtowna, wybuchowa natura zdawała tak samo niemożliwa do okiełznania jak magia Lorraine. Wile – podobnie jak inne istoty magiczne – nie potrzebowały przecież różdżek, by skupiać moc magiczną. Czerpały z chaotycznych zasobów natury, same także lubując się w chaosie, jaki wywoływały. Magia Lorraine była taka jak magia wił: niestabilna i nieprzewidywalna. Znalazła jednak coś, w czym była dobra, coś, do czego – jak sądziła – przejawiała talent: magia zauroczenia, pozwalająca wpłynąć na cudzy umysł; magia, która zwodziła zmysły, tak jak dzikie wile zwodziły swym czarem zbłąkanych wędrowców. Lorraine zafascynowało splatanie uroków, nie miała jednak odpowiedniego refleksu ani wystarczająco dużo odwagi by kształcić się w kierunku magii ofensywnej, co napawało ją potworną frustracją. Poruszyła kiedyś ten temat ze znajomym teoretykiem magii, który, nieco podpiwszy, lubił filozofować o swej profesji. Kto by tam chciał pojedynkować się z wilą, westchnął wówczas tylko, podpierając ociężałą głowę o kontuar baru, większość z nas chętnie pozwoliłaby się takiej pożreć żywcem. Nic dziwnego, że nie protestował, kiedy użyła legilimencji, by zajrzeć mu do głowy.
”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią”, odbijało się echem w myślach Lorraine. Im usilniej odsuwała od siebie pokusę zanurzenia się w umyśle przyjaciela, tym ta natrętniej powracała. Nie mogła jeść, nie mogła spać – na szczęście mogła pracować. Anthony mógł szczycić się swoim niewzruszonym opanowaniem, ale chciałaby zobaczyć, jak poradziłby sobie na jej miejscu, jak oparłby się uzależnieniu od legilimencji: każda cząstka Lorraine drżała z tłumionej żądzy wniknięcia do wnętrza jego głowy, teraz, kiedy wiedziała, że odrzucił ochronną tarczę oklumencji, a jednak – zachowywała doskonały spokój, wstrzemięźliwa niczym ascetka pragnąca dostąpić świętości. Chciała zagubić się w jego umyśle, między regałami biblioteki wspomnień – wspomnień starannie uporządkowanych na półkach oznaczonych zamaszystym pismem ich właściciela – biblioteki pełnej manuskryptów mówiących nieznanymi jej językami, zapomnianymi narzeczami, tajemniczymi dialektami. Chciała poczuć na języku smak najprzedniejszego wina, jakie pił – zobaczyć czerń w miejscu czerwieni i mimo wszystko wychylić kieliszek do dna – poczuć wszystkie emocje, których on nie pozwalał sobie czuć. Chciała przesunąć palcem po zwojach jego mózgu jak po powierzchni zdobionego globusa, kiedy odwzorowywała na mapie trasy dalekich podróży. Chciała poznać myśli zebrane w eleganckie tomy pamiętników, które przywoził ze swych wojaży – dotknąć ich wytłaczanych grzbietów, schludnie ustawionych w niekończącym się szpalerze regałów – chciała zatracić się w annałach umysłu, tak jak lubiła najbardziej: nie po to, by wydrzeć jego sekrety, lecz po to, by być bliżej; bo czy istniał doskonalszy sposób na okazanie uczucia niż legilimencja?
Chciała tak wiele, nie zrobiła absolutnie nic. Powstrzymała się. Tylko Matka wiedziała, ile wymagało to samokontroli. Tylko Matka i nikt więcej – na pewno nie Anthony, który nie musiał obawiać się niczego z jej strony, Anthony, który ufał jej na tyle, by się odsłonić, Anthony, który mógł się czuć przy niej tak bezpiecznie, jak tylko było to możliwe, bo przecież nigdy nie zawiodłaby jego zaufania w swej stalowej rezolucji – to, co czuła, było sprawą wyłącznie między nią, a jej boginią: zgrzeszyła myślą, owszem, ale nie czynem.
Przechyliła lekko głowę w zamyśleniu.
Powoli przesunęła różdżką jedną z białych bierek na wybrane pole. Zagrała klasycznym otwarciem ze swojego debiutowego repertuaru, kusząc przeciwnika ofiarą z piona. Czy odpowie kontrgambitem, czy przyjmie wyzwanie – to nie było ważne. Dzisiejszy mecz szachowy był tylko pretekstem: pretekstem do nauki zauroczenia, tak jak pretekstem bywały ich krótkie wypady za granicę, kiedy Anthony pokazywał jej świat swoimi oczami – takim, jak go widział – w całym pięknie i okazałości. Podczas jednej z takich podróży zobaczyła staruszków grających na ulicy w perski czatrang przypominający coś na pograniczu szachów i czaturangi dla czterech graczy, którą wcześniej widzieli w Indiach. Lorraine uwielbiała szachy. Śmiała się, kiedy zobaczyła, że zamiast gońców, na planszy szaleją słonie, ledwo powstrzymujące się od zbicia kilku figur naraz. Prosiła Anthony’ego, by powtarzał nazwy bierek w arabskim szatrandżu w syczącym, lokalnym dialekcie, dopóki nie przestała kaleczyć strzelających na języku słów swoim angielskim akcentem.
Chciała mu pokazać, że wciąż pamięta.
Nie spuszczając wzroku z oblicza Anthony’ego, stuknęła delikatnie różdżką w piona, którym wykonała pierwszy ruch. Stylizowany na późne średniowiecze hełm z przyłbicą skrywał twarz misternie wykonanej figurki piechura w ciemności – w ciemności zaś, kryły się możliwości. ”Wystawię lampiony, by oświetlały ci drogę”, napisał Anthony, a przecież to Lorraine miała nieść przed nim kaganek oświaty. Splotła czar.
Wystarczyło mrugnięcie.
Z protagonisty romansu rycerskiego, pionek przeobraził się w bohatera starożytnych roczników. W miejscu ciężkozbrojnego, średniowiecznego piechura stanął rzymski legionista z wysoką włócznią i gladiusem u pasa. Uderzył prostokątną tarczą w czarno-białą szachownicę, a echo tej deklaracji – deklaracji wojny wypowiedzianej bierkom czarnego koloru – poniosło się dalej, aż po hol posiadłości, ze swoją czarno-białą posadzką imitującą szachownicę. W drugiej linii, za legionem piechoty, pojawiły się wieże oblężnicze, a obok nich – słonie gnane przez dowódców Hannibala. Gońce przywdziali kapłańskie szaty augurów, ku czci zasiadającej na rydwanie deifikowanej cesarzowej o rysach podobnych boginiom: raz była królewską Junoną, zaraz znów straszyła gniewnym grymasem jako Bellona, z jeszcze innej strony przypominała zaś Prozerpinę Libitinę, patronkę śmierci. Nad wszystkimi figurami górował natomiast cesarz w odświętnych szatach, nie bez powodu noszący twarz Marka Aureliusza.
"Co jest poza moim umysłem, nie ma zgoła żadnego wpływu na mój umysł", czy nie tak pisał w Rozmyślaniach?
Uśmiech zadrgał na jej ustach, ale Lorraine nie ruszyła się z miejsca. Gdyby nie dłonie, które powoli obracały różdżkę między palcami, można by ją wziąć za jedną z marmurowych rzeźb zdobiących ogród Anthony’ego, gdy siedziała tak, wzniosła i nieruchoma. Dla niego była to lekcja zauroczenia, dla niej – lekcja samokontroli.
na zauroczenie, jak nie wyjdzie – trudno – załóżmy wtedy, że czas trwania czaru był bardzo krótki
Wybrała dłuższą drogę, drogę przez obmierzły Las Wisielców, ale Anthony nie musiał tego wiedzieć.
Nie musiał też wiedzieć, które z rozwalających się domostw należało do jej rodziny. Widziała w nim człowieka wielkiej estetyki, znała jego upodobania – to, jakie widoki go zachwycały, jakie wina mu smakowały, jacy ludzie intrygowali – wyśrubowane standardy życia, do jakiego był przyzwyczajony. Nie było w tym życiu miejsca na brzydotę. Chciała, aby widząc zrujnowane domy, szpecące pejzaż Little Hangleton, widział po prostu zrujnowane domy. Chciała, aby mógł dyskretnie odwrócić wzrok, zniesmaczony tym, co widzi – zniesmaczony brzydotą – nie musząc mierzyć się z okropieństwami, które utrzymywały w ryzach resztki fundamentów, ani świadomością, że Lorraine, zasiadająca na fotelu naprzeciwko, jest ich częścią. Tak jak grzechem Anthony'ego był estetyzm, tak grzechem Lorraine była bowiem duma. Nie wstydziła się swojej przeszłości, ale nie była jej nikomu winna. To była jej przeszłość – jej, niczyja inna – i nie musiała mieć wpływu na przyszłość. Sam pomógł jej to kiedyś zrozumieć. Sama musiała mu potem boleśnie przypomnieć o tych naukach, kiedy chciał, żeby zostawiła Nokturn za sobą – skoro widzisz w tym błąd, stwierdziła kiedyś, pomyśl po prostu, że lubię uczyć się na błędach – choć wiedziała, że miał dobre intencje. Zawsze przecież dbał o nią w ten szczególny, chwytający za serce sposób. On dbał o nią, a ona dbała o niego, grając rolę przykładnej córki. Nie musiała grać, przyznała niemal niechętnie, ignorując rozlewające się w środku ciepło, urodziła się do tej roli.
Teraz jednak uśmiechnęła się znacząco, podnosząc oczy znad szachownicy. Ludzie potrafili wyczytać z uśmiechu Lorraine najrozmaitsze rzeczy. Pozwalała im na to. Pozwalała im na to, bo wtedy odsłaniali przed nią wszystkie swoje pragnienia. Czego pragnął Anthony? ”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią”, napisał. Wiedziała, że nie prosiłby bez powodu: sam akt przyznania się do słabości jaką było posiadanie ludzkich pragnień zdawało się zdradą wobec starannie pielęgnowanego wizerunku człowieka, który ma absolutną kontrolę nad wszystkim.
Lorraine miała do niego wiele pytań, ale dzisiaj nie zamierzała zadawać żadnego. Zepsułoby to piękno chwili.
Siedziała pod arkadami tarasów w letnim domu Anthony'ego w Little Hangleton, wsłuchiwała się w koncert świerszczy z pozycji swojego ulubionego fotela – ustawionego tak, by mogła widzieć ostatnie przebłyski czerwieni zaszłego już słońca na wieczornym niebie – a w długich, pająkowatych palcach obracała różdżkę, w zamyśleniu przyglądając się przyjacielowi, który poprosił o pomoc w nauce magii zauroczenia. Dłonie, z których wcześniej ściągnęła białe, koronkowe rękawiczki, odłożywszy je na stolik obok, wiecznie dręczył jakiś niepokój: dłonie Lorraine, niczym skrzydła synogarlic, zawsze pozostawały bowiem w ruchu, zawsze znajdowały coś do zrobienia – coś, co usprawiedliwiałoby ich rozedrganą naturę. Czasem był to kosmyk włosów, którym bawiła się w zamyśleniu, czasem był to pierścionek obracany na palcu, czasem zaś rożdżka o finezyjnej rączce, krzesząca iskry, kiedy właścicielka testowała jej giętkość. Powabne palce hipnotyzowały powtarzalnymi figurami w nieustającym tańcu. Twarz Lorraine tchnęła spokojem, jej postawę cechowała niewymuszona elegancja, ale dłonie zdradzały, że daleko jej od zmanierowanej damy: coś nieposkromionego czaiło się tuż pod powierzchnią porcelanowej skóry, skryte pod łagodnym dostojeństwem barwy kości słoniowej. Nie była poddenerwowana, nie sprawiała też wrażenia neurotycznej, ale coś zawsze działo się w jej wnętrzu, coś, do czego dostępu nie miał nikt inny, poza nią samą. ”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią.” Długo smakowała te słowa na języku. Pogładziła czule papier listu, przesunęła palcami po atramentowych zawijasach – błyszczały niczym łuski węża, łuski Uroborosa, który tkwił owinięty wokół złotej kuli w centrum ogrodu Shafiqa – słowa mieniły się milionami znaczeń, tak jak uśmiech Lorraine. W zalegającej między nimi ciszy, myślała o tym, jak najłagodniej wprowadzić go w świat magii, przed której doświadczaniem chroniła go zwykle tarcza oklumencji. Jak oddać zwodnicze piękno czarów, które działały na umysł, mamiąc zmysły i oszukując rozum. Wiedziała, że Anthony spodziewał się wiele po dzisiejszej lekcji. Uważał się za człowieka powściągliwego – zawsze doskonale opanowany w każdej sytuacji – Lorraine znała jednak dobrze stalowy błysk determinacji w jego szarych oczach, zapał, z jakim oddawał się świeżym przedsięwzięciom, obsesyjne ”jeszcze raz” nad klawiaturą fortepianu w domowym zaciszu, coraz bardziej zniecierpliwione, coraz bardziej poirytowane dysproporcją między własnymi oczekiwaniami a rzeczywistością.
Kiedy był tak desperacko sfrustrowany sobą, wtedy kochała go najbardziej. Wtedy, kiedy widziała, jak bardzo mu zależy. Jeszcze raz, zgadzała się spokojnie.
Lorraine, które nigdy nie była szczególnie utalentowana magicznie, dobrze znała przecież cierpienia zawiedzionych ambicji. Jaka była z niej czarownica, jeżeli nie potrafiła porządnie czarować? Często zadawała sobie to pytanie w szkole, widząc, jak wiele pracy musi włożyć w naukę prostych czarów w porównaniu ze swoimi rówieśnikami. Zastanawiała się kiedyś, czy nie powinna winić za swoją nieudolność bliskiego pokrewieństwa z wilami, których gwałtowna, wybuchowa natura zdawała tak samo niemożliwa do okiełznania jak magia Lorraine. Wile – podobnie jak inne istoty magiczne – nie potrzebowały przecież różdżek, by skupiać moc magiczną. Czerpały z chaotycznych zasobów natury, same także lubując się w chaosie, jaki wywoływały. Magia Lorraine była taka jak magia wił: niestabilna i nieprzewidywalna. Znalazła jednak coś, w czym była dobra, coś, do czego – jak sądziła – przejawiała talent: magia zauroczenia, pozwalająca wpłynąć na cudzy umysł; magia, która zwodziła zmysły, tak jak dzikie wile zwodziły swym czarem zbłąkanych wędrowców. Lorraine zafascynowało splatanie uroków, nie miała jednak odpowiedniego refleksu ani wystarczająco dużo odwagi by kształcić się w kierunku magii ofensywnej, co napawało ją potworną frustracją. Poruszyła kiedyś ten temat ze znajomym teoretykiem magii, który, nieco podpiwszy, lubił filozofować o swej profesji. Kto by tam chciał pojedynkować się z wilą, westchnął wówczas tylko, podpierając ociężałą głowę o kontuar baru, większość z nas chętnie pozwoliłaby się takiej pożreć żywcem. Nic dziwnego, że nie protestował, kiedy użyła legilimencji, by zajrzeć mu do głowy.
”Potrzebuję tego, w czym ty jesteś mistrzynią”, odbijało się echem w myślach Lorraine. Im usilniej odsuwała od siebie pokusę zanurzenia się w umyśle przyjaciela, tym ta natrętniej powracała. Nie mogła jeść, nie mogła spać – na szczęście mogła pracować. Anthony mógł szczycić się swoim niewzruszonym opanowaniem, ale chciałaby zobaczyć, jak poradziłby sobie na jej miejscu, jak oparłby się uzależnieniu od legilimencji: każda cząstka Lorraine drżała z tłumionej żądzy wniknięcia do wnętrza jego głowy, teraz, kiedy wiedziała, że odrzucił ochronną tarczę oklumencji, a jednak – zachowywała doskonały spokój, wstrzemięźliwa niczym ascetka pragnąca dostąpić świętości. Chciała zagubić się w jego umyśle, między regałami biblioteki wspomnień – wspomnień starannie uporządkowanych na półkach oznaczonych zamaszystym pismem ich właściciela – biblioteki pełnej manuskryptów mówiących nieznanymi jej językami, zapomnianymi narzeczami, tajemniczymi dialektami. Chciała poczuć na języku smak najprzedniejszego wina, jakie pił – zobaczyć czerń w miejscu czerwieni i mimo wszystko wychylić kieliszek do dna – poczuć wszystkie emocje, których on nie pozwalał sobie czuć. Chciała przesunąć palcem po zwojach jego mózgu jak po powierzchni zdobionego globusa, kiedy odwzorowywała na mapie trasy dalekich podróży. Chciała poznać myśli zebrane w eleganckie tomy pamiętników, które przywoził ze swych wojaży – dotknąć ich wytłaczanych grzbietów, schludnie ustawionych w niekończącym się szpalerze regałów – chciała zatracić się w annałach umysłu, tak jak lubiła najbardziej: nie po to, by wydrzeć jego sekrety, lecz po to, by być bliżej; bo czy istniał doskonalszy sposób na okazanie uczucia niż legilimencja?
Chciała tak wiele, nie zrobiła absolutnie nic. Powstrzymała się. Tylko Matka wiedziała, ile wymagało to samokontroli. Tylko Matka i nikt więcej – na pewno nie Anthony, który nie musiał obawiać się niczego z jej strony, Anthony, który ufał jej na tyle, by się odsłonić, Anthony, który mógł się czuć przy niej tak bezpiecznie, jak tylko było to możliwe, bo przecież nigdy nie zawiodłaby jego zaufania w swej stalowej rezolucji – to, co czuła, było sprawą wyłącznie między nią, a jej boginią: zgrzeszyła myślą, owszem, ale nie czynem.
Przechyliła lekko głowę w zamyśleniu.
Powoli przesunęła różdżką jedną z białych bierek na wybrane pole. Zagrała klasycznym otwarciem ze swojego debiutowego repertuaru, kusząc przeciwnika ofiarą z piona. Czy odpowie kontrgambitem, czy przyjmie wyzwanie – to nie było ważne. Dzisiejszy mecz szachowy był tylko pretekstem: pretekstem do nauki zauroczenia, tak jak pretekstem bywały ich krótkie wypady za granicę, kiedy Anthony pokazywał jej świat swoimi oczami – takim, jak go widział – w całym pięknie i okazałości. Podczas jednej z takich podróży zobaczyła staruszków grających na ulicy w perski czatrang przypominający coś na pograniczu szachów i czaturangi dla czterech graczy, którą wcześniej widzieli w Indiach. Lorraine uwielbiała szachy. Śmiała się, kiedy zobaczyła, że zamiast gońców, na planszy szaleją słonie, ledwo powstrzymujące się od zbicia kilku figur naraz. Prosiła Anthony’ego, by powtarzał nazwy bierek w arabskim szatrandżu w syczącym, lokalnym dialekcie, dopóki nie przestała kaleczyć strzelających na języku słów swoim angielskim akcentem.
Chciała mu pokazać, że wciąż pamięta.
Nie spuszczając wzroku z oblicza Anthony’ego, stuknęła delikatnie różdżką w piona, którym wykonała pierwszy ruch. Stylizowany na późne średniowiecze hełm z przyłbicą skrywał twarz misternie wykonanej figurki piechura w ciemności – w ciemności zaś, kryły się możliwości. ”Wystawię lampiony, by oświetlały ci drogę”, napisał Anthony, a przecież to Lorraine miała nieść przed nim kaganek oświaty. Splotła czar.
Wystarczyło mrugnięcie.
Z protagonisty romansu rycerskiego, pionek przeobraził się w bohatera starożytnych roczników. W miejscu ciężkozbrojnego, średniowiecznego piechura stanął rzymski legionista z wysoką włócznią i gladiusem u pasa. Uderzył prostokątną tarczą w czarno-białą szachownicę, a echo tej deklaracji – deklaracji wojny wypowiedzianej bierkom czarnego koloru – poniosło się dalej, aż po hol posiadłości, ze swoją czarno-białą posadzką imitującą szachownicę. W drugiej linii, za legionem piechoty, pojawiły się wieże oblężnicze, a obok nich – słonie gnane przez dowódców Hannibala. Gońce przywdziali kapłańskie szaty augurów, ku czci zasiadającej na rydwanie deifikowanej cesarzowej o rysach podobnych boginiom: raz była królewską Junoną, zaraz znów straszyła gniewnym grymasem jako Bellona, z jeszcze innej strony przypominała zaś Prozerpinę Libitinę, patronkę śmierci. Nad wszystkimi figurami górował natomiast cesarz w odświętnych szatach, nie bez powodu noszący twarz Marka Aureliusza.
"Co jest poza moim umysłem, nie ma zgoła żadnego wpływu na mój umysł", czy nie tak pisał w Rozmyślaniach?
Uśmiech zadrgał na jej ustach, ale Lorraine nie ruszyła się z miejsca. Gdyby nie dłonie, które powoli obracały różdżkę między palcami, można by ją wziąć za jedną z marmurowych rzeźb zdobiących ogród Anthony’ego, gdy siedziała tak, wzniosła i nieruchoma. Dla niego była to lekcja zauroczenia, dla niej – lekcja samokontroli.
na zauroczenie, jak nie wyjdzie – trudno – załóżmy wtedy, że czas trwania czaru był bardzo krótki
Rzut PO 1d100 - 45
Sukces!
Sukces!
Rzut PO 1d100 - 95
Sukces!
Sukces!