• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 10 Dalej »
[05.08] W czarnej urnie moich wszystkich czarnych dni

[05.08] W czarnej urnie moich wszystkich czarnych dni
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#1
01.09.2024, 21:42  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.09.2025, 12:07 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Alexander Mulciber - osiągnięcie Piszę, więc jestem
Rozliczono - Millie Moody - osiągnięcie Badacz Tajemnic

Mildþryþ Moody nie trzeba było wcale uprzedmiatawiać. Ona już była przedmiotem, nim jeszcze Alexander w ogóle wykrzesał z siebie impuls by odejść od swojej pięknej żony i wyruszyć na łowy. Była pięknym, wysokim i podłużnym jebanym lustrem, które z braku jakiejkolwiek własnej tożsamości z taką ochotą zabierało się za odbijanie tożsamości wszystkich, którzy przychodzili by przejrzeć się w jej obliczu. Stała pod ścianą wbijając w jasną skórę czerwone paznokcie, nie myśląc, bo całe drobne ciało wypełnione było czuciem. Kolorem. Rozbryzgiem wszystkiego, które formowało się w srebrzystą taflę, w której każdy kto do niej podszedł mógł zobaczyć siebie.

Byłaby zajebiście dobrą kurwą. Klienci waliliby do niej drzwiami i oknami.

Muza dla Christophera, bo przecież on był twórcą i ona czuła przy nim zew tworzenia, wspólne projekty, szkice, w delikatności, w pasji, w poezji mówionej inaczej niż słowami. Muza dla Peregrinusa, który zagubiony w nieszczęściu chciał w swoim życiu odrobinę nadziei, ciepła w dotyku przyjaciela, dla wspólnych wróżb, dla rozpaczliwych prób zrozumienia splotów przeznaczenia. Muza dla Alastora, którego troska i poczucie odpowiedzialności za siostrę przebijały przez twardy męski pozór niezachwianego, pozbawionego uczuć aurora. Muza dla Morpheusa, w godzinach rozmów o teoriach spiskowych, percepowania magii przez mugoli, sposobów wyciszania spraw mniej lub bardziej skutecznych, tego jak to niemagiczni częściej dostrzegają anomalię, nim dotrze ona do właściwych służb. Muza dla Louviana, który mógł przestać deptać, by sam być zdeptany w słodkim katharsis oddania kontroli i istnienia, porzucenie odpowiedzialności, tożsamości. Muza muzą, muza, która nigdy nie mogła wyprodukować czegoś sama, musiała mieć mężczyznę, który się w niej przejrzy, do którego będzie mogła się dostroić, tego, który nada jej istnieniu kierunek, jak teraz szarpiący ją jak szmacianą lalką Alexander, który chyba nie był do końca świadom kogo trzyma w swoich ramionach na parkiecie. Znała wszystkie twarze Mulcibera dedykowane Moody, całe spektrum odrazy, pogardy i wściekłej bezradności, gdy Ambrosia ciągnęła swoją drobną kuzyneczkę na wspólne wakacje. W tym układzie nigdy nie było love, zawsze hate, od pierwszych słów wypowiedzianych ku sobie w szpitalnym skrzydle.

Ale nie teraz. Teraz chyba jej nie poznał...

Zatem miała być jego dmuchaną lalą z rozdziawionymi ustami, którą będzie mógł zamiatać parkiet udając, że wcale nie wgapia się w tańczącą Rózię i.. hah.. Louvian. Czy był świadom, że wyszła już z Lecznicy? Czy był w ogóle świadom, że w niej była?

Lustro.

Lejąca się suknia szeleściła zwiewnie przy każdym kroku, a Mildþryþ Moody żarzyła się gęstym splotem wściekłości i autoagresji.
Uwłaczająco pragnęła tylko, by ktoś ją pokochał, by zaakceptował taką jaka jest, ale jak kurwa miał to zrobić, skoro ona sama nie miała pojęcia jak odnaleźć się w tym pojebaniu i kim w ogóle była?
Suknia odzierała ją ze wszelkich barier, pozostawiając surowe mięso, w które teraz z taką ochotą, z obrzydliwym mlaśnięciem zatapiał swoje łapy Mulciber.
Taka była jej rzeczywistość, jej prawda – nie było słów, by określić to jak bardzo go nienawidziła, jak bardzo chciała wydłubać z jego pozbawionej życia twarzy te bialutkie zęby, jeden po drugim, jeden po drugim.
Rozerwać osnowę, zatrzeć jawę i sen, znów... wypadnięcie zębów, lęk przed zmianą, utrata kogoś bliskiego.
Otworzyć rany, posypać je solą patrzeć na śmierć kolejny kolejny raz w zasłuchaniu słodkiego skowytu, gdy białe perły będą nizane na karminową nić wcześniej wiążące ich szyje szubienicznym powrozem przeznaczenia.

– Czy ściany w Departamencie Tajemnic na prawdę są czarne? – jej głos brzmiał kretyńsko słodko tak, że prawie zemdliło ją od miodu wylewającego się przez lekko wydęte wargi. – Papa mówił, że nie będzie mi to przeszkadzać w pracy, ale nie jestem przyzwyczajona do takich warunków. – Jak kruk, który poza złowieszczym skrzekiem nauczy się mówić ludzkie słowa, dobierając je w pozornie oderwanej od rzeczywistości kolejności. – Chociaż nie jestem pewna czy gdzieś da się radę lepiej wieszczyć niż w Grecji, papa cały czas powtarzał, że energia jest tam lepsza, bo chodzili tam kiedyś bogowie. – Odchyliła się z gracją, eksponując długą łanią szyję, czekającą tylko by zatopić w niej zęby. – A pan? Zna pan kogoś kto pracuje w Departamencie Tajemnic? Liczyłam, że papa przedstawi mnie komuś dzisiaj, ale poszedł do ogrodu. – Skurwiel wyliniały, wszyscy ojcowie tacy są, poruchają a potem tylko praca praca praca. Gniew nie sięgnął gardła, łzy wściekłości rozkosznie nawilżyły łagodne złociste oczy dodając im tylko uroku, tak samo jak lekki rumieniec policzków. A gdyby wsunąć tak dłonie między dwa płaty białej koszuli, gdyby tak sięgnąć paznokciami skóry tuż pod splotem słonecznym i jak orzeł nasłany przez Zeusa i sięgnąć tej pierdolonej wątroby... Odrośnie. Tak wyjaśni to Ambrosie. Wątroba zawsze odrastała temu pierdolonemu złodziejowi. Niemal czuła jej smak na języku, konsystencję ciepłego, mięsistego puddingu.
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#2
16.09.2024, 14:45  ✶  
Miała być jego Penelopą. 

Zawsze była Penelopą, tak jak on był Odyseuszem – po co tu wracał, jeżeli nie dla niej? Chciał skończyć ze sobą we Francji i może zrobiłby to, gdyby nie ona. “Wszystko można naprawić, mówiła wtedy Ambrosia, wyrzucając mu, że z premedytacją nie patrzy w przyszłość: tę, w ktorej kiedyś zawsze widział ich razem. Co tu w ogóle robiła? Dlaczego pozwoliła się dotknąć Lestrange’owi? Nie mógł patrzeć na jego dłonie, przesuwające się pożądliwie wzdłuż jej ciała. Kiedyś w ramach tortur wyrwał jakiemuś mugolowi paznokcie, cucąc go za każdym razem, gdy ten tracił przytomność. Czym różniły się dłonie tego mugola od dłoni Lestrange’a? Jakże nieistotne były jego zbrodnie – prawdziwe lub urojone – wobec afrontu, jakim był ten jeden, powolny taniec Louvaina z Ambrosią w ramionach?

”Jestem z tobą”, szeptała z mocą kobieta, ”jestem twoja”. Czy nie tak mu obiecywała? “Kochaj mnie, Alexandrze”. Kochał ją – kochał ją przez te wszystkie lata, myśląc, że jest jego słodką Penelopą, choć cały czas była mściwą Kirke.

Dlaczego bogowie sprawili, że kochał tak okrutną kobietę? Nie chodziło bowiem o ręce Louvaina zaciskające się na talii Ambrosii, chociaż sam widok budził w Alexandrze bardzo pierwotne instynkty. Tu nigdy nie chodziło ani o niego, ani o Lorettę. Louvain był tylko mięsem. Zarżniętym przez piękną Kirke wieprzem, któremu nie starczyłoby siły sprawczej, by kwiknąć, kiedy dzieliła jego tuszę na sztuki. Louvain był ochłapem rzuconym dla wygłodniałego psa – ochłapem, który nie miał nigdy zaspokoić jego głodu, a jedynie rozjuszyć zdesperowane zwierzę: podjudzić na wpół zdziczałego kundla, by gryzł, by skakał do gardeł, zwęszywszy słabość. Ambrosia znała go za dobrze, ale zapomniała, że działało to w obie strony. Nie byłoby jej tutaj, gdyby nie chciała tutaj być. Nie tańczyłaby z Lestrange'm, gdyby nie chciała z nim tańczyć. Nikt nie potrafił jej do niczego zmusić, jeżeli sama tego nie chciała, z jakkolwiek banalnego powodu. ”Wciąż czekam na te twoje obietnice i ci nie odpuszczę”, nie tak mówiła? Uratowała Alexandra przed samym sobą nawet o tym nie wiedząc: “śmiercią się nie wywiniesz”, wysyczała, myśląc, że to groźbami odwiodła go od samobójstwa. Zabrała mu wybór, nawet nie zauważył kiedy: zdecydował się żyć, myśląc o niej. Zrobiła to specjalnie, wiedział to – pewnie sama znalazła Lestrange’a, i owinęła go sobie wokół palca tylko po to, żeby odegrać się za Lorettę, brat za siostrę, kochanek za kochankę – nie pozwoliła mu zrobić sobie krzywdy tylko dlatego, że chciała sprawić mu ból własnymi rękoma. Alexander miał przynajmniej wystarczająco dużo przyzwoitości, żeby kryć się ze swoim autodestrukcyjnym romansem, ale Ambrosia bezczelnie paradowała przed nim z Lestrange'm uczepionym jej spódnicy.

Musiał przyznać, że to była idealna zemsta. 

Mogła, co prawda, poczekać dłużej, pomyślał pogardliwie. Poczekać aż będzie szczęśliwy, aż odzyska nadzieję – mogła poczekać, żeby bardziej bolało. Bo teraz – teraz czuł po prostu obrzydzenie. Czuł się zdradzony.

Wpił mocniej palce w miękkie ciało tańczącej z nim eterycznej kobiety. Była świeża niczym zerwana prosto z drzewa brzoskwinia: ucałowana przez słońce, kusiła, by zatopić zęby w jej soczystym miąższu – czy gdyby powiódł ustami po jej smukłej szyi, pachniałaby tak jak ona, zastanawiał się, czy poczułby zapach brzoskwiń i kadzidła? Zimny metal pierścieni zdobiących palce Alexandra kontrastował z ciepłem bijącym od nieznajomej. Chciał wsłuchać się w jej słodki szczebiot, poddać kołyszącej muzyce, pomyśleć, że to tylko sen – że jest kimś innym, może nawet Williamem Lestrange, co za różnica, stwierdził, obracając nią w rytm wolnego walca – ale słowa, które padały z ust kobiety wytrąciły go z równowagi. Pozwolił jej mówić, czekając cierpliwie aż skończy swój wywód, choć ręce drżały mu z tłumionej wściekłości. Gniew buzował tuż pod powierzchnią skóry Alexandra. Pierdolona małolata, którą z Grecją łączyło tylko tyle, że miała kompleks Elektry i sukienkę w kolorze brzoskwiń z tamtejszych sadów, pierdoliła mu o swoim pierdolonym starym, tak, że nie mógł skupić się na odczytaniu intencji Lestrange'a, a jakby na domiar złego, jego trzecie oko zaczynało odpierdalać. Zdecydował się zignorować wszystkie jej pytania.

– Znam – rzucił beznamiętnie. W taki sam sposób wypowiadał słowo ”Cesarz”, kiedy ten objawiał mu się w rozkładach tarota: oschle, jakby z lekkim ociąganiem, ale też z powagą, pod którą skrywał się niechętny podziw. Czy nie siedział codziennie obok Morpheusa Longbottoma w ich zawalonym papierami biurze, czy nie rozmawiał z nim o swoich wizjach, o snach, o przepowiedniach? – Chyba. – Odpowiedział na pytanie dziewczyny zanim pomyślał. Miał przecież udawać Williama Lestrange’a, a William Lestrange obracał się w zupełnie innych kręgach niż Alexander Mulciber. Czy William pamiętałby w takiej chwili o swym dalekim kuzynie, Rodolphusie? – Nie, nie znam. – Uśmiechnął się nieszczerze, wbrew sobie niemalże, z trudem zmuszając mięśnie twarzy do posłuszeństwa: uprzejmy grymas, maska grzeczności, potrafił przecież grać, przekonywał się, potrafił udawać, że jest taki jak inni.

Patrzył na jej białą szyję, odchyloną rozkosznie, na gardło, które zapraszało, by musnąć je ustami w nieśmiałym pocałunku albo rozpłatać w krwiożerczym szale zębów. ”Czy ściany w Departamencie Tajemnic naprawdę są czarne?” Wyobraził sobie ściany wzniesione z wyszlifowanych do połysku skał wulkanicznych zamykające się zazdrośnie wokół niewymownych, gotowych poświęcić życie badaniu popiołów dawno już wygasłych snów. Tak, chciał powiedzieć, jak starogrecka urna, pelike w stylu czarnofigurowym. Powinien tam zostać, zamknąć oczy i po omacku kluczyć między półkami, na których przechowywano przepowiednie – tak jak wcześniej kluczył poirytowany w tłumie gości weselnych – powinien dać się pochować w tej czarnej urnie. Tam mógłby być sam, za towarzyszy mając jedynie własne, czarne myśli, ale wybrał to przeklęte wesele – czarne wesele – czarniejsze niż pogrzeb jego ojca, który w testamencie zażyczył sobie cygańskiego pochówku. 

Dziś po raz pierwszy od jego śmierci wróżył z tafli lustra. 

Matka powiedziała mu kiedyś, że wróżbici boją się zaglądać w zwierciadło, bo to wymaga spojrzenia nie tyle poza taflę lustra, co poza samego siebie. Wędrujesz wtedy poza swoje ciało, mówiła, a my, Cyganie – my mamy wędrówkę we krwi. Zanim postradała zmysły, sama chętnie siadywała przed swoim potrójnym zwierciadłem, ustawionym tak, że odbijała się w nim nieskończoność: czarna, połyskliwa tafla przywoływała do siebie zafascynowanego Alexandra, który gotów był przysiąc, że lustro zaprasza go, by w nie spojrzał. Ale matka zasłaniała zwierciadło atłasową płachtą, a kiedy prosił ją, by nauczyła go wróżyć, tylko kręciła głową. Tak łatwo się zagubić w lustrzanej otchłani, tłumaczyła. Tak łatwo ulec pokusie zagubienia samego siebie. Alexander nie rozumiał jej przestróg. Czarna tafla zwierciadła niczym nie różniła się dla niego od czarnej tafli jeziora, nad które często chodził się kąpać latem. Wypływał daleko od brzegu, na sam środek akwenu, brał głęboki oddech i zanurzał się w ciemną toń: im głębiej nurkował, tym silniej odczuwał ciśnienie wody. Nie była to nieprzyjemna sensacja, nie: Alexander rozkoszował się szumem krwi w uszach, ogłuszającym echem podwodnej ciszy i samotnością. Pamiętał lato, kiedy pobił swój własny rekord we wstrzymywaniu oddechu pod wodą. Tamtego lata poznał też tajniki katoptromancji. Wróżenie ze zwierciadła szybko stało się jego ulubioną techniką dywinacyjną. Inni wróżbici bali się zagubić duszę w lustrzanej otchłani, ale nie Alexander. Alexander bał się, że ją tam znajdzie. Nie był gotowy na widok tego szkaradztwa. 

Teraz jednak, kiedy patrzył w lśniące złotem oczy tańczącej z nim dziewczyny – bogato zdobiona rama lustra, w którym mógł się przejrzeć – nie widział nic. Inni wróżbici bali się zagubić duszę w lustrzanej otchłani, ale jak można zgubić coś, co dawno już się utraciło? Kim jestem, pomyślał – nic nie odbija się w lustrze – sądził kiedyś, że wie, ale teraz nie był tego taki pewien.

Kim był Alexander Mulciber? Zrzucił dzisiaj to imię z taką samą łatwością, z jaką zdejmował maskę Śmierciożercy po skończonym zadaniu, przemienił się jak Odyseusz dzięki błogosławieństwu Ateny: przywdział skórę Peregrinusa Trelawneya, ukradł twarz Williama Lestrange, i nie czuł w związku z tym żadnych emocji. Może nie miał już duszy. Może umarł we Francji.

Kim był bowiem Odyseusz? Mitem zaledwie – człowiekiem, którego podróż nic nie znaczyła. Nie powrócił przecież zwycięski. Nie powrócił jako bohater. Turbulencje, którymi było wypełnione było jego życie były igraszką bogów. Czy Alexander Mulciber był wypowiedzianymi przez siebie przepowiedniami, których znaczenia nigdy nie rozumiał? Uzależnieniem, które zabrało mu resztki wolnej woli? Morderstwem, którego nie popełnił? Czy był zawiedzionymi nadziejami swoich rodziców? Wiecznym "co by było gdyby" ukochanej?

Był nikim, jak Odyseusz.

Zostały mu tylko pytania. “Czy gdzieś da się radę lepiej wieszczyć niż w Grecji?” “Chcesz mnie zerżnąć na parkiecie, tak, żeby mój ojciec widział?” “Czy ściany w Departamencie Tajemnic naprawdę są czarne?”

– Mówią, że ściany Departamentu Tajemnic są czarniejsze od skrzydeł kruka – rzucił – tak czarne jak krew Blacków, pomyślał, wyobrażając sobie, jak wykrwawia Louvaina, a potem zrywa z Ambrosii sukienkę zroszoną jego posoką – i potężniejsze od skrzydeł ptaka Charany, który unosi pośród mroków nocy trzy mary, Ursitorie, decydujące o ludzkich losach. – Nie wiedział, dlaczego jej o tym mówił. Nie wiedział, dlaczego odpowiadał na pytania, które dawno już odeszły w niepamięć – pytania, które sam na początku zignorował, odpychając je z taką samą intensywnością, z jaką teraz przyciskał do siebie to słodkie dziewczę – nawet nie postawił żadnej pauzy po poprzedniej wypowiedzi, tej, gdzie jeszcze chwytał się pozorów normalności: kiedy raz zaczął mówić, nie potrafił się zatrzymać. – Romskie Ursitorie. Greckie Mojry. Rzymskie Parki. Nordyckie Norny. Słowiańskie Rodzanice. Zawsze są trzy – do trzech razy sztuka do trzech razy sztuka do trzech razy sztuka – dobra, zła, i ta pomiędzy. – Alexander był jak w transie, z pustymi, niewidzącymi oczami, zapatrzonymi w przestrzeń gdzieś ponad ramieniem kobiety. Obrócił nią w tańcu, senną muzą, inspirującą w swej powolności do ciągnięcia mitologicznej opowieści. Nie słyszał muzyki, nie słyszał rozmów dookoła, tylko wolne bicie swojego serca; był na dnie jeziora, był po drugiej stronie lustra, był gdzieś daleko – poza czasem i przestrzenią. – Zawsze przychodzą trzeciej nocy po narodzinach dziecka, by zdecydować o jego przyszłości. Matka szepcze im na ucho imię, które wybrała dla dziecka – jego prawdziwe imię – imię trzymane w tajemnicy przed wszystkimi, dopóki dziecko nie uzyska pełnoletniości, i nie zdecyduje się sięgnąć po swoje przeznaczenie. – Obojętny ton. Twarz bez wyrazu. Słowa cedzone wolno, ale nieubłagalnie. Oczy, które patrzyły na nią i poza nią. – Wierzymy, że imiona mają moc. Jeżeli nie znasz swojego imienia – jeżeli nie znasz samego siebie – jaką masz władzę nad swoim losem? Jeżeli nie wiesz, kim jesteś, skąd masz wiedzieć, kim powinieneś być?

Może dlatego nie potrafił przestać się błąkać po świecie, zagubiony, może dlatego nie wiedział teraz, kim właściwie był: matka nigdy nie powiedziała mu, jakie imię wyszeptała nad jego kołyską. Szukał jej niesionego wiatrem szeptu we wszystkich zakątkach świata, zamiast usłuchać tego, który zawsze był tuż obok – tuż przy jego uchu.

Powinien usłuchać szeptu Ambrosii.

Bo kiedy był obok niej, był przecież najbardziej sobą. Kiedy razem pracowali nad nowym projektem, każde w swoim kącie pokoju; kiedy podróżowali, zmieniając codziennie miejsce zamieszkania, ale nie swoją słodką rutynę; kiedy porozumiewali się ze sobą spojrzeniami, bez zbędnych słów; kiedy rozmawiali, o rzeczach istotnych, i o tych pozbawionych znaczenia.

Nie, pomyślał wściekle, nie chciał słuchać jej szeptu. Kto wie, co szeptała na ucho pierdolonemu Lestrange’owi? Czy nocami szeptała jego imię, tak jak kiedyś szeptała czule “Alexander”, z ręką zaplątaną we włosach w prostej pieszczocie?

Poczuł dziwne pieczenie pod powiekami. Zamrugał gwałtownie.

– Nie – powtórzył, wyrwany z upiornego zamroczenia – opuścił wymiar lustra, odzyskując kontrolę: znowu słyszał dźwięki rozgrywającego się dookoła przyjęcia weselnego czuł ciężar kobiety w swoich ramionach i woń jej perfum, która była szczególnie intensywna w zagłębieniu szyi – nie sądzę, żebym znał w Departamencie Tajemnic kogokolwiek – a tym bardziej twojego ojca. Zresztą, czy można tak naprawdę poznać drugiego człowieka? – zaśmiał się, śmiechem pozbawionym wesołości. Może nigdy tak naprawdę jej nie znał, pomyślał, odwracając wzrok od Ambrosii i Louvaina, tak jak nie znał siebie. – Ważne, że on zna samego siebie – zapewnił ją żarliwie. – To ważne. Tak. To najważniejsze. – Zacisnął zęby. Bredził. Ale teraz było za późno by się cofnąć wszystkie słowa, jakie padły. Brnął dalej, nie zamierzając przyznawać się do słabości. – Jak się nazywa? 

Wreszcie na nią spojrzał.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#3
23.09.2024, 11:02  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.09.2024, 11:02 przez Millie Moody.)  
Tralalala, co za pierdolenie.

– Szkoda. Bardzo chciałam poznać kogoś z kim będę pracować, zanim papa mnie wprowadzi w środowisko. Nie lubię, kiedy tak przejmuje nad wszystkim kontrolę. Jeszcze mi powie kogo lubić, kogo nie... A chciałabym sama wyrobić sobie wcześniej zdanie. – odpowiedziała płynnie, bo ten kretyn chyba nie usłyszał jak z niego drwiła. Cóż, może powinna mu jebnąć przez łeb, żeby się na niej skupił? To nie była jednak taktyka adekwatna do wydarzenia i sytuacji. Ciągnęła więc bajeczkę dalej, uśmiechała się słodko, machała rzęsami, wyginała jak lalka w jego rękach, po łuku, taniec przychodził jej coraz prościej.

– No tak! Gdzież moje maniery. Nazywam się Melpoménē Longbottom. Mój papa, Morpheus Longbottom bardzo liczył, że odziedziczę po mojej matce piękny głos, ale niestety... Apollo zakpił z niego, udzielając mi zgoła odmiennego daru. Pan był w ogóle kiedykolwiek w Grecji? To ziemia na której profeci zielenią się dorodnie na krzakach jak oliwki i pomarańcze. Choć część z nich, muszę panu zdradzić beczy jak niewydojona koza. – Zaśmiała się rozkosznie, kokieteryjnie, suknia odsłaniała, eksponowała jej ciało tak, jakby w ogóle jej tam nie było, lecz nie odsłaniała prawdy o niej. Była lustrem, a błazen tańczył z błaznem.

– Niemniej cieszę się, że podczas swojej ostatniej podróży zdecydował się mnie zabrać do Anglii, przedstawić rodzinie. Pan z pewnością słyszał o Longbottomach, to taki wspaniały ród wojowników. Lękałam się, że nie przyjmą mnie zbyt życzliwie, skoro moje ciało zdaje się takie wątłe w pierwszej chwili, ale przy bliższym poznaniu okazuje się niezwykle wytrzymałe. To z pewnością odziedziczyłam po ojcu, wraz z temperamentem, tak powtarzała mi moja matka. – Bredziła nieskrępowanie, odnajdując w tych bujdach słodką rozrywkę dalece bardziej interesującą niż jakakolwiek wcześniejsza jej konfrontacja z Alexandrem Pierdolonym Mulciberem. Nie było słów, które mogłyby opisać, jak bardzo go nienawidziła i wściekłość wynikającą z tego jak zabujana w tym dupku była jej ukochana kuzynka.

Nie miało to znaczenia, wobec świergotu, wobec kłamstwa które lśniło na niej bardziej niż pociągnięta potterowską mikką skóra. A w głowie pozostała tylko jedna myśl - jak by jeszcze bardziej go wkurwić, wszak nie mógłby skrzywdzić córeczki swojego pieprzonego idola. Ręka sama się ześlizgnęła do kieszeni. Gdzieś musiał je mieć. Przygryzła delikatnie wargę w podekscytowaniu, gdy długie palce znalazły jego skarbeńka. Doskonale
– Anglia to fascynujące miejsce, gdzie można spotkać fascynujących ludzi. Czy dobrze czuję? To karty? Ciekawe co mówią o naszej świeżo zasianej relacji? – niemal się oblizała, ze złocistymi oczyma utkwionymi w twarzy zjeba, który sądził, że ludzie tak łatwo zapominają jaki ma ryj. Chciała widzieć, chciała nasycić się grymasem i niemocą, gdy zrobi właśnie to.

Dłoń zabrała szybko z kartą, na którą spojrzała pierwsza. To w końcu była jej wróżba.

Rzut Tarot 1d78 - 56
Paź Denarów
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#4
26.09.2024, 23:46  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.09.2024, 23:55 przez Alexander Mulciber.)  
Znał te oczy – wszędzie poznałby te oczy – nawiedzały go czasem w snach, teraz prześladowały Alexandra Mulcibera na jawie.

Ale ta kobieta nie wyglądała jak ona, pomyślał z niezadowoleniem, nie znajdując pod palcami burzy ciemnych kudłów, za które mógłby targnąć, by sprawić ból – czarne sploty przypominające diabelskie sidła zastąpił ulizany ład elegancji – być może inny mężczyzna potrafiłby docenić przemianę, on wolał je dzikie i nieujarzmione, bo taką była ich właścicielka. Ona nie mówiła jak ona: wulgarna prostaczka z przerośniętym ego, opryskliwa, odstręczająca w swej sprośności, och, jakże on nie cierpiał takich kobiet – gruboskórnych i w swoim grubiaństwie się lubujących – nie myślał o nich jak o kobietach, raczej jak o kimś poślednim, prymitywnym, sama siebie nienawidzisz się tak bardzo, że pragniesz być kimś innym, stwierdził, z masochistyczną przyjemnością wsłuchując się w przesłodzony świergot uwieszonej u jego ramienia sennej mary – córy boga snów. Może była naćpana, pomyślał, i poczuł natychmiast ukłucie zazdrości, które nie niosło jednak ze sobą znajomej ulgi igły drążącej skórę w poszukiwaniu żyły: miejsce tłoczonej prosto do krwiobiegu rozkoszy zastąpiła sączona powoli trucizna.

Zamknął na chwilę oczy. Nie pierwszy raz żałował, że się nie zaćpał, kiedy miał ku temu okazję. Przesunął dłonią wzdłuż nagiej skóry jej ramienia jak po lśniącej sierści czarnej klaczy, choć nie było w tym pożądliwości, tylko ciekawość. Rozwarł powieki: upewniał się, że była materialna, nawet jeżeli to nie mogła być ona, bo ona wzdrygnęłaby się pod jego dotykiem, jak nieujeżdżony, dziki koń, który nie zna brzemienia wędzidła ani krępacji uzdy. Melpomene, dobre imię dla klaczy – czy tak właśnie pomyślał Morpheus Longbottom, kiedy latał po świecie z chujem po prośbie niczym Posejdon, który pokrył Demeter pod postacią dzikiego ogiera? Potrafił zrozumieć jej obecność w swoich pokurwiałych, schizofrenicznych fantazjach, które były niczym innym jak projekcją tajonych lęków i niepewności, ale nie jego, nie Morpheusa. Ale teraz nie miał czasu o tym myśleć. Prowadził kobietę w tańcu jak Cygan ujeżdżający niepokorną klacz – wielokrotnie widział, jak robią to jego kuzyni, a choć on sam lubował się w wyścigach konnych z powodów hazardowych, potrafił docenić piękno tych stworzeń – pozwolił jej obracać się w miejscu, przyzwyczaić do rytmu jego oddechów, ale zamiast delikatnie ścisnąć udami ziejące boki, naparł na nią całym ciałem.

Muzyka grała, suknia wirowała na parkiecie, powaga Alexandra kontrastowała ze śmiechem, jakim zaniosła się kobieta. Wyobraził sobie jak łatwo ten śmiech mógłby przejść w upiorne charczenie, gdyby uległ pokusie jej białej szyi.

Może oszalałem, rozważał ze spokojem, może nie jest prawdziwa, a to wszystko to tylko halucynacja. Może zagubił się po prostu w wymiarze lustra, w świecie, w którym prowadził odwieczną walkę z mirażami własnego umysłu. Alexander dawno już przestał ufać swoim oczom. Zerknął znów w stronę Ambrosii. Nie. Nie oszalał. Jeszcze nie.

Zamarł, kiedy dotknęła jego kart.

Obrzydzenie. Obrzydzenie rozlewało się po jego ciele, czuł na sobie dłonie tej dziwki, był brudny, brudny, brudny, nigdy w życiu nie czuł się tak brudny, zesztywniał, nie wiedząc jak zareagować na tak bezczelny gwałt na jego zmysłach.

Nie pozwalał dotykać swoich kart tarota w tej konkretnej talii nikomu poza Ambrosią. Karty były świętością, której nie wolno było brukać, karty były narzędziem liturgicznym dywinacji. Karty nosiły w sobie energię tego, kto je dotykał. Stary zabobon, wzruszali ramionami inni wróżbici, ale Alexander nigdy ich nie słuchał. Jego karty były zapisem jego historii, bo przed nim należały do jego matki, do jej matki i do matki jej matki. Jego karty znaczyła krew, ta sama, którą płynęła w jego żyłach. Kiedy z Ambrosią wymieniali się kartami ze swoich talii, wymieniali się częściami swoich dusz. To było misterium, to było przyrzeczenie, to był...

Ocknął się. To było tylko krótkie zawahanie, moment, kiedy zgubił kroki, zapomniał się, odetchnął głęboko, próbując odsunąć od siebie wizje jej martwego ciała osuwającego się na parkiet.

Równie dobrze mogłaby mu zwalić na środku parkietu, przy wszystkich weselnikach.

Nie, stwierdził chłodno, seks nie był wystarczająco intymny – ocierające się o siebie ciała pozbawione twarzy, szyje wygięte w paroksyźmie prymarnego spełnienia, montonia ordynarnych odgłosów kopulacji, “Apollo nie dał mi pięknego głosu”, skarżyła się kobieta, jęcząc, brzmiałabyś tak samo jak pierwsza lepsza kurwa, pomyślał, dziwnie zobojętniały – nie, seks nie był niczym więcej jak kolejnym zwierzęcym popędem. Seks nie był wystarczająco intymny, ona chciała czegoś więcej, chciała wyrwać mu serce z piersi, pożreć je jak syrena z odmętów Mare Nostrum, ale nie wiedziała, że Mulcibera już dawno je wyciął i oddał na przechowanie innej – Ambrosia, Penelopa, Kirke, co za różnica, jak ją nazywał – ta jednak, tkwiła teraz w ramionach Louvaina Lestrange'a.

Milczał, obracając się nieprzytomnie w tańcu, ciało kobiety wydawało mu się nienaturalnie ciepłe, a jego ręce – zimne jak u trupa.

– Melpomena, Muza tragedii – powtórzył imię, którym się przedstawiła, obracając je na języku ni to ze wstrętem, ni z nabożnością: pomyślał o rzeźbie, którą niegdyś widział w Luwrze, o pochodzie Muz, o tym, jak bardzo podobała mu się Melpomena, która z oddali wyglądała tak, jakby skrywała twarz za maską tragiczną, i dopiero gdy podeszło się bliżej i spojrzało na dzieło z innej perspektywy, można było zobaczyć prawdziwe oblicze bogini. Przestał mrugać. Wzrok utkwił w kobiecie. Nie chciał przegapić chwili, gdy odsłoni twarz. – “Muzo, męża wyśpiewaj…” – Tęskne echo homeryckiej inwokacji otwierającej “Odyseję” zabrzmiało w ustach Alexandra jak modlitwa: przez chwilę był inny, jego głos wciąż był głosem Alexandra, ale Alexandra ze snu, Alexandra, który pierwszy raz czytał te słowa i odnajdywał w nich siebie. Twarz o zredukowanej ekspresji pojaśniała, choć tylko przez moment. Kiedy jednak wskazał podbródkiem na trzymaną przez kobietę kartę, biła od niego tylko pogarda. – Więc kim jest ten “mąż”, którego sobie wyśpiewałaś, złotooka Muzo? – Czy patrzy w stronę świętego grodu Troi, którą zostawił w ruinie za swoimi plecami – tak jak ty zostawiłaś swój grecki akcent tuż za angielską granicą?, pomyślał ironicznie. Czy może trzyma oczy na horyzoncie, wyprostował się mimowolnie, na płynącej miodem i ambrozją Itace, tam, gdzie jego prawdziwy dom?

Nie czekał na odpowiedź.

Zatrzymał się nagle, wytrącając ją z rytmu, przyciągnął bliżej. Przytrzymał rękę, w której trzymała Pazia denarów, by nie mogła mu się wyrwać. Z perspektywy reszty tańczących byli tylko jedną z wielu par na parkiecie: dżentelmenem, który po cichu prosi o jeszcze jeden taniec, damą, która z wdziękiem przyjmuje jego adorację.

– Możesz dzielić imię z muzą tragedii – szepnął jej do ucha: był tak blisko, że niemalże musnął ustami jego płatek – ale bliżej ci do burleski niż do teatru. – Nie miał boskiej podstępności Odyseusza, ale miał jego niewyparzoną gębę. – Jeżeli zamierzasz się ze mną pierdolić w tańcu, zdejmij tę żałosną maskę, Melpomeno. Przede mną nie musisz udawać. – Nie patrzył w oczy własnemu bratu, gdy wydawał na niego wyrok śmierci, nie musiał patrzyć w oczy kobietom, jeżeli brał je od tyłu – nie musiał też patrzeć w oczy Mildred Moody, które spoglądały na niego z twarzy koszmaru. – Bo dla mnie jesteś – i zawsze będziesz – oddech Alexandra owionął miękko policzek kobiety, zanim odsunął się gwałtownie, wyrywając jej kartę z ręki – nikim.

Nikim.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#5
27.09.2024, 00:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.10.2024, 16:10 przez Millie Moody.)  
Iskra przeskoczyła, lecz drewno na które spadła, zwykle nasączone żywicą, lepkie i tak słodko responsywne na wszelkie prowokacje, nieoczekiwanie okazało się nasączone wodą.

Kłamstwo, to najlepsze, jest tylko odpowiednim nakierowaniem prawdy. Mildred wiedziała co się święci, spodziewała się ataku, spodziewała się zdemaskowania, więc mogła u progu swojej świadomości wielką misę tego co przerażało ją prawdziwie. Utrata brata, jego pogarda obmalowująca się na twarzy gdyby się dowiedział, odraza upodabniająca go tak bardzo do ich ojca. Gorzkie słowa, zerwanie więzi, która była dla niej świętsza niż życie każdej osoby znajdującej się na tej sali. To wszystko czekało. Jeszcze moment, jeszcze chwila...

Były inne drogi przejęcia kontroli, o których ten kutas nie miał zielonego pojęcia.

Gdy tylko złapał jej nadgarstek mocniej, twarz wykrzywił grymas zszokowania i bólu. Twarz wykrzywił grymas strachu, którego nigdy nie miał szansy smakować u Moody, w którym nie było jej do twarzy, pięknej, muśniętej magią Potterów. Tak innej od rozchełstanego dziewuszyska, które szwendało się za Rosie, z ochotą podejmując każdą rzuconą przez niego rękawicę brukając przestrzeń dźwiękową stekiem bluzg, celnie wymierzonych kopniaków czy ugryzień.

Karta pazia denarów upadła na chłodny parkiet, milczącą scenę pary błaznów.

– Niech mnie pan puści! – pisnęła głośno, szarpiąc się, bezwzględnie robiąc scenę, zwracając na nich uwagę tańczących par.

Sen drżał, sala zafalowała, gdy schwycona ptaszyna odwróciła się i pobiegła w kierunku przeszklonych drzwi prowadzących do ogrodu. Próżno było szukać na wyeksponowanych głębokim dekoltem plecach rozległej blizny w kształcie pioruna. Czy Moody dałaby ją sobie kiedykolwiek usunąć? Czy jej duma z bycia naznaczoną przez burzę ugięłaby się pod presją? Skąd miałaby w ogóle tu być? Czy nie zamknęli jej na stałe w Lecznicy Dusz?

Jej bieg nie trwał długo. Nie zdążyła zgubić żadnego z pantofelka, gdy okryło ją czarno-czerwone saari opiekuńczego ojcowskiego ramienia. Słodki toksyczny szept popłynął wprost do ucha pochylonego Niewymownego, gdy wsparła się o niego drżąca uwolnionymi emocjami, dłonią przyciskając do jego serca ukradzioną w zamieszaniu kartę. Ukradzioną prawdę o niej.

Rzut Tarot 1d78 - 53
Ósemka Mieczy
ceaseless watcher
Vigilo, opperior, Audio.
Średniego wzrostu czarodziej (176cm), ubrany w modne szaty, szpakowate loki sięgają mu za ucho, a na twarzy nosi dość długi zarost, broda jest w wielu miejscach siwa. Emanuje od niego bardzo niespokojna energia.

Morpheus Longbottom
#6
05.10.2024, 15:25  ✶  

Morpheus stał przy barze, kieliszek w dłoni ciążył mu bardziej niż zwykle. Wokół siebie słyszał śmiechy, muzyka tańczyła w czarno-czerwonym powietrzu, a on czuł, jak dźwięki odbijają się od jego serca jak od zimnego kamienia. Ślub, dzień pełen miłości, pełen obietnic, taki który przekraczał kwestie obowiązku, bo oboje młodych po turbulencjach życiowych, dla niego jest teraz jak sztylet, delikatnie wsuwany między żebra. I widok jego. Najpiękniejsza pieszczota.

Patrzył na zakochaną parę, na ich splecione dłonie, na światło w ich oczach. Ich szczęście było jak ogień, który przypomina mu o jego własnej stracie, o pustce, która wypełnia go jak niekończący się cień. Kieliszek uniósł się do ust, a gorzki smak alkoholu stał się jedynym towarzyszem tej chwili klęski. Myśli krążyły tylko wokół niego, tego, którego serce od niego odeszło, tego, którego miłość była jego światłem, a teraz stała się tylko wspomnieniem, aż nadmiernie wyraźnym. Bo był tutaj, po drugiej stronie sali. Uciekł od niego. Znów.

Tego wieczoru nie był Cesarzem, nawet jeżeli nad jego czołem lśniła tiara przyozdobiona diamentami, ułożonymi w dwie kukułki, trzymające w dziobie krwawy rubin wielkości przepiórczego jajka. Ten diadem wcześniej nosiła jego matka, a od lat zdobił jedynie półkę w skarbcu, wyłożoną aksamitem. Symbol władzy nie Longbottomów, a Slughornów, ale o tym nigdy nikt nie pamiętał, w końcu jego matka tak długo była Godrykową Longbottom i spoczywała w mauzoleum rodziny swojego męża, u boku córki, a teraz również i syna. Nie był też Posejdonem, odzianym w morskie fale, dowodzący legionem trytonów. Na jego piersi krwawił się haft kwiatów i owoców granatu, wyszywany kamieniami o tej samej nazwie, tryskała z niego fontanna krwi, płaszcz na jedno ramie, który spływał łagodnym wodospadem po plecach. Hades. Jego serce krwawiło, jak jego ubranie. Przepowiednia dla samego siebie, której się nie spodziewał.

Tego wieczoru Morpheus opróżniał cały Dwór Kielichów,  aby zaczerwienione oczy zrzucono na nadmiar alkoholu, bo był po prostu Głupcem. Nie, chciałby mieć radość z życia tępego idioty, świeżość, chęć do drogi, bez względu na to, co ona przyniesie. Jego perspektywa jednak nie należała do wielkich arkan. W gruncie rzeczy przecież złamane serce to nic takiego. To tylko dziewiątka mieczy. Jakże chciał, aby się odwróciła, lecz ona, jak zaklęta w kamieniu, trwała prosto. Spotkanie Vakela bez tarczy, bez uprzedzenia, w tak wartkim strumieniu czasu i możliwości, gdy świat go przytłaczał swoim istnieniem, było jak sypanie cukru na rany, zapraszając kruki do uczty.

I jeden przysiadł obok niego, blado czarny, słodki głos, którego nie rozpoznał na samym początku, ale chwilę później już tak. I pragnienie, by zostać kimś, nie tylko skorupą oczekiwań i zadań, kulą śniącą przepowiednie, gdy było to przydatne, odkładaną na bok, zupełnie jak jego tiara. Równie dobrze mogli odciąć mu głowę i postawić w skarbcu, aby ożywiać go tylko, aby dowiedzieć się o woli bogów.

Wiedział, że jest niesprawiedliwy dla Antoniusza, dla Jonathana, dla Charlotte i wszystkich, którzy byli przy nim, tylko dlatego, że nie mógł powiedzieć, że on należy do niego.

Nachylił się do Melpoménē. Przy niej wyglądał na wysokiego, przy niej kurze łapki i szpakowatość przywodziły na myśl ojcostwo. Brwi mężczyzny najpierw zmarszczyły się gwałtownie, szybko jednak rozluźniły się, gdy wysłuchał szybko wypowiadanych słów do ucha, które drgnęły w powietrzu, niedostępne dla Alexandra.

Cóż mogą powiedzieć potępieni potępionym?

Objął ją ramieniem, po ojcowsku, naśladując swojego ojca, swojego brata, w tych gestach. I znad ramienia spojrzał na Alexandra, miękko, spojrzeniem rozmytym od alkoholu. Ale przecież tak wyglądał Morpheus, gdy patrzył w przyszłość. Co więc zobaczył, gdy tak turmaliny przeznaczenia zawisły w powietrzu, jak groźba, jak obietnica, słowa zawieszone nad ramieniem ptaszyny, tak podobnej do ojca, tak niepodobnej. A on tak desperacko potrzebował roli do odegrania, że nie pytał dlaczego, po co, w co grają. On miał Lyssę, więc czemu miałby sobie odmówić córki, złotookiej, jak jej matka, czarnowłosej, jak on, córki zwinnej jak ptaszyna podniebna. Córki bardziej udanej, niż połowicznie porzucona wydmuszka.

Morpheus czuje się jak cień na tle cudzej radości, jakby nie pasował do tego miejsca, do tej chwili. On i Mildred oboje nie pasowali do układanki weselnej. Ale już tu byli. Dwoje... Nie, troje, również Alexander, wygnańcy ze swoich snów.

Może właśnie dlatego zamiast zimnej nienawiści, spojrzenie Morpheusa spływało gęstym syropem opiekuńczości, nie jak rodzic, który ratuje ukochane dziecko od okrutnika, lecz jak ojciec, który rozdziela dwójkę swoich dzieci, które nie mogą dojść do zgody i wyrzucają z siebie niezgodę wobec świata w gwałtownych wybuchach.

Bo przed Vakelem mógł rozedrzeć swoje ciało, jak opętany patolog, dokonujący własnej sekcji zwłok, rozcinając od obojczyka do lędźwi, wyrzucając z siebie pulsujące tkanki i organy, ale oni?  Oni potrzebowali tarczy przed światem.

Już widział, że Millie jest taka sama, jak on. Czy taki sam mógł być i Aleksander? Tak właśnie sądził Morpheus.




And when I call you come home
A bird  in your teeth
the end is here
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#7
28.10.2024, 03:15  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.11.2024, 13:18 przez Alexander Mulciber.)  
Córka boga snów była tylko snem spotkanym we śnie.

Granica między snem a jawą dawno już zatarła się w głowie Alexandra. Wilk tańczący z łanią w śmiertelnym uścisku – nad nimi księżyc, wysoko na niebie – czy nie to zobaczył przed chwilą oczyma swej duszy? Zacisnął zęby, z trudem powstrzymując się od pokusy pobiegnięcia za spłoszoną kobietą. Byłaby jego Ifigenią, którą rozerżnąłby na ołtarzu ofiarnym jak okrutny Agamemnon, od ust do łona – rozprułby jej brzuch jak wilk upolowanej łani z wizji – tylko on nie użyłby rytualnego noża, a własnych zębów, ustami splamionymi krwią błagając o wiatr, który popchnąłby go w stronę domu – w stronę Ambrosii. A potem zabiłby jego.
Łypnął w kierunku Louvaina, którego zamierzeń nie potrafił odczytać: dalej nie wiedział, jakie były intencje tego skurwysyna – nie wiedział, jakie relacje łączą go z kobietą, którą trzymał w ramionach – nie wiedział niczego, ale zaraz miało się to zmienić.

Jesteś i zawsze będziesz nikim, powiedział Alexander, zanim zdążył powściągnąć język: pobladł, otworzył szerzej oczy, w nagłej zgrozie... Ale prawdziwa Mildred Moody nigdy nie potrafiłaby pojąć głębi tego wyznania, dlaczego więc miałaby to zrobić Melpomene Longbottom? Uciekaj, pomyślał, powiódłszy za nią wzrokiem, uciekaj, póki jeszcze możesz. Pozwolił umknąć przypadkowej kobiecie, której rysy zlały się w oblicze kolejnej skrzywdzonej jego rękoma istoty, w oblicze Mildred Moody, choć to nie mogła być przecież prawdziwa Mildred Moody: twarz rozmywająca mu się dotąd przed oczami zaczynała nabierać ostrości, ale on nie chciał widzieć – nie chciał jej widzieć takiej. Mildred była gwałtowną burzą z piorunami, a on niszczącym gradem, który spadał z nieba: ona była Thurisaz, on był Hagalaz. Ogień i lód, przeciwstawne żywioły, niszczycielskie siły nieokiełznanej natury. Zawsze było im pisane ścierać się ze sobą. Czy wiedział o tym Louvain, naznaczając Alexandra runą, której prawdziwego znaczenia nie rozumiał – nie mógł rozumieć – której znaczenia nigdy nie dane mu będzie zrozumieć?

Alexander Mulciber i Mildred Moody byli jak dwa sfinksy ciągnące ten sam rydwan. Dwie wieże, wznoszące się dumnie na przeciwnych skrajach jednego, chylącemu się ku upadkowi królestwa. Dwoje szaleńców, których umysłami władał obłęd. To on chciał być tym, który ją złamie – ją – prawdziwą Mildred Moody, nie zaś urojoną Muzę, Melpomene Longbottom. "Kto cię skrzywdził dziecko", mógłby ją zapytać ojciec, dumny Morpheus Longbottom, z wiedzącymi oczami skrzącymi się niczym boski ichor, "kim był ten człowiek, z którym przed chwilą tak pięknie tańczyłaś?" "Nikt, papo", powinna wyszlochać w odpowiedzi, "on był nikim". Pieśń o nim mogła wyśpiewać tylko Muza pozbawiona głosu.

“Czy gdzieś da się radę lepiej wieszczyć niż w Grecji?”, skrzywił się, kiedy powróciło do niego echo słów kobiety, Grecja, gdzie profeci obradzają jak drzewa oliwne i pomarańcze, Grecja, Grecja, Grecja, Grecja, Grecja, wszystko zawaliło się przez tę pierdoloną Grecję, “energia jest tam lepsza, bo po tamtejszej ziemi chodzili kiedyś bogowie”, zamknij się, pomyślał, zamknij się, kurwa. To ja powinienem stąpać pośród greckich gajów, nie ty, nie Morpheus – ja. Jaki bóg mógł potępić człowieka, który nie wierzył w bogów? Człowieka, który był nikim, znikąd, bez przeszłości, bez przyszłości?

"Nikt", odpowiedział Odyseusz, gdy Polifem zapytał go o imię, "jestem nikim".
Alexander Mulciber zawsze był Odyseuszem.
Odyseusz zaś zszedł do podziemi Hadesu, gdzie rozlał na ziemi wino i krew, aby przyzwać głodne duchy: ducha oszalałej z rozpaczy Antiklei, ducha Tyrezjasza, ślepego wieszcza, który objawił mu przyszłość, i ducha towarzysza broni, Elpenora, zmienionego w wieprza przez Kirke.
Alexander zrobił to samo. Przykląkł, aby podnieść z ziemi upuszczoną przez Melpomene kartę i umieścić ją z powrotem w talii. Pozwolił, aby leżące na parkiecie szkło z kieliszka jakiejś nieuważnej damy, zraniło jego dłoń. Kilka kropel krwi jasnowidza zmieszało się z rozlanym winem. Mildred Moody, Morpheus Longbottom, Louvain Lestrange. Wszyscy byli tylko duchami, wytworami umysłu targanego szaleństwem. Zaklinał ich po kolei: Mildred, jego Antikleię – Morpheusa, jego Tyrezjasza – Louvaina, jego Elpenora. Nawet nie poczuł bólu, wpatrzony w kartę, która znalazła się na samej górze talii.

Rzut Tarot 1d78 - 41
Dziewiątka Mieczy


Dziewiątka mieczy. Karta, która objawiając się w jego rozkładach zawsze szeptała cicho: pomyśl, że to sen. Pomyśl że to sen – po raz pierwszy od dawna nie brzmiało to jak przekleństwo. Kiedyś te słowa były dla niego symbolem siły – symbolem tego, że to on – on jeden – ma moc kreacji świata podług swoich snów. Nic nie mogło go powstrzymać, dopóki myślał, że wszystko to, co go otacza, to sen. Jako jasnowidz wiedział, że nie jest wyłącznym panem swego losu, ale mógł być panem swoich snów, które przypominały sploty nici powiązań – czuł dreszcz podniecenia kiedy rozgarniał je palcami jak włosy kochanki – mieniące się pod jego dotykiem kolorami możliwości. Wszyscy śnili, ale jego sny... Jego sny były wyjątkowe. W snach nie czuł się przytłoczony nadmiarem wrażeń zmysłowych, w snach panował nad swym darem – w snach przeszłość, teraźniejszość i przyszłość wydawały się nie mieć przed nim tajemnic. W snach tkwiła jego nadzieja, kiedy życie wydawało się jej pozbawione. W snach zawsze znajdował powód, żeby żyć dalej.

Alexander Mulciber podniósł się, jak gdyby nigdy nic, i schował karty do wewnętrznej kieszeni marynarki. Powiódł niewidzącym wzrokiem po sali, szukając tego, który dotychczas wymykał się jego percepcji – tego, który winien mu być przewodnikiem. Morpheus Longbottom. Czy takim chciał się widzieć Alexander w odbiciu lustra? Oczy, zasnute profetyczną mgłą, przystojna twarz, tchnąca powagą i cesarski diadem wieńczący skroń? Wiecznie zgarbiony pod ciężarem fatum Mulciber wyprostował się i uniósł wysoko głowę, wysunąwszy nieco do przodu mocno zaznaczony podbródek, naśladując w tych gestach swojego ojca i swojego brata. We wszystkich wielkich opowieściach ojcowie umierali, a ich miejsce zajmowali synowie, których chwała także przemijała, przyćmiona przez dokonania ich synów. Być może chciał być nim, pomyślał, patrząc na sylwetkę mężczyzny w oddali, nie było wstydu w przyznaniu, że chciał być czasem kimś lepszym, a na pewno kimś innym – wszyscy grali kogoś innego na tym weselu, kogoś, kim nie byli. Peregrinus Trelawney, William Lestrange – każda z twarzy, jaką dziś nosił, żadna z nich prawdziwa – a co gdyby pożyczył twarz Morpheusa Longbottoma?

Niemal się uśmiechnął.

Ansuz, pomyślał, zostawiając w tyle Morpheusa, runa mądrości i natchnienia, która zaraz po Thurisaz-Mildred była najsilniejszą z run obronnych – razem zaś, stanowiły tarczę, chroniącą przed wpływem złego.

Alexander nie potrzebował tarczy, tylko miecza. Jednego, nie dziewięciu – jeden mu w zupełności wystarczył, aby udowodnić swoją wartość przed bogami i ludźmi.

Odwrócił się od Melpomene i jej ojca plecami, kierując swoje kroki w stronę Ambrosii i towarzyszącego jej Louvaina. Córka boga snów była tylko snem spotkanym we śnie, ale czyj był to sen?

Koniec sesji


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (4198), Morpheus Longbottom (780), Millie Moody (1544)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa