Rozliczono - Millie Moody - osiągnięcie Badacz Tajemnic
Mildþryþ Moody nie trzeba było wcale uprzedmiatawiać. Ona już była przedmiotem, nim jeszcze Alexander w ogóle wykrzesał z siebie impuls by odejść od swojej pięknej żony i wyruszyć na łowy. Była pięknym, wysokim i podłużnym jebanym lustrem, które z braku jakiejkolwiek własnej tożsamości z taką ochotą zabierało się za odbijanie tożsamości wszystkich, którzy przychodzili by przejrzeć się w jej obliczu. Stała pod ścianą wbijając w jasną skórę czerwone paznokcie, nie myśląc, bo całe drobne ciało wypełnione było czuciem. Kolorem. Rozbryzgiem wszystkiego, które formowało się w srebrzystą taflę, w której każdy kto do niej podszedł mógł zobaczyć siebie.
Byłaby zajebiście dobrą kurwą. Klienci waliliby do niej drzwiami i oknami.
Muza dla Christophera, bo przecież on był twórcą i ona czuła przy nim zew tworzenia, wspólne projekty, szkice, w delikatności, w pasji, w poezji mówionej inaczej niż słowami. Muza dla Peregrinusa, który zagubiony w nieszczęściu chciał w swoim życiu odrobinę nadziei, ciepła w dotyku przyjaciela, dla wspólnych wróżb, dla rozpaczliwych prób zrozumienia splotów przeznaczenia. Muza dla Alastora, którego troska i poczucie odpowiedzialności za siostrę przebijały przez twardy męski pozór niezachwianego, pozbawionego uczuć aurora. Muza dla Morpheusa, w godzinach rozmów o teoriach spiskowych, percepowania magii przez mugoli, sposobów wyciszania spraw mniej lub bardziej skutecznych, tego jak to niemagiczni częściej dostrzegają anomalię, nim dotrze ona do właściwych służb. Muza dla Louviana, który mógł przestać deptać, by sam być zdeptany w słodkim katharsis oddania kontroli i istnienia, porzucenie odpowiedzialności, tożsamości. Muza muzą, muza, która nigdy nie mogła wyprodukować czegoś sama, musiała mieć mężczyznę, który się w niej przejrzy, do którego będzie mogła się dostroić, tego, który nada jej istnieniu kierunek, jak teraz szarpiący ją jak szmacianą lalką Alexander, który chyba nie był do końca świadom kogo trzyma w swoich ramionach na parkiecie. Znała wszystkie twarze Mulcibera dedykowane Moody, całe spektrum odrazy, pogardy i wściekłej bezradności, gdy Ambrosia ciągnęła swoją drobną kuzyneczkę na wspólne wakacje. W tym układzie nigdy nie było love, zawsze hate, od pierwszych słów wypowiedzianych ku sobie w szpitalnym skrzydle.
Ale nie teraz. Teraz chyba jej nie poznał...
Zatem miała być jego dmuchaną lalą z rozdziawionymi ustami, którą będzie mógł zamiatać parkiet udając, że wcale nie wgapia się w tańczącą Rózię i.. hah.. Louvian. Czy był świadom, że wyszła już z Lecznicy? Czy był w ogóle świadom, że w niej była?
Lustro.
Lejąca się suknia szeleściła zwiewnie przy każdym kroku, a Mildþryþ Moody żarzyła się gęstym splotem wściekłości i autoagresji.
Uwłaczająco pragnęła tylko, by ktoś ją pokochał, by zaakceptował taką jaka jest, ale jak kurwa miał to zrobić, skoro ona sama nie miała pojęcia jak odnaleźć się w tym pojebaniu i kim w ogóle była?
Suknia odzierała ją ze wszelkich barier, pozostawiając surowe mięso, w które teraz z taką ochotą, z obrzydliwym mlaśnięciem zatapiał swoje łapy Mulciber.
Taka była jej rzeczywistość, jej prawda – nie było słów, by określić to jak bardzo go nienawidziła, jak bardzo chciała wydłubać z jego pozbawionej życia twarzy te bialutkie zęby, jeden po drugim, jeden po drugim.
Rozerwać osnowę, zatrzeć jawę i sen, znów... wypadnięcie zębów, lęk przed zmianą, utrata kogoś bliskiego.
Otworzyć rany, posypać je solą patrzeć na śmierć kolejny kolejny raz w zasłuchaniu słodkiego skowytu, gdy białe perły będą nizane na karminową nić wcześniej wiążące ich szyje szubienicznym powrozem przeznaczenia.
– Czy ściany w Departamencie Tajemnic na prawdę są czarne? – jej głos brzmiał kretyńsko słodko tak, że prawie zemdliło ją od miodu wylewającego się przez lekko wydęte wargi. – Papa mówił, że nie będzie mi to przeszkadzać w pracy, ale nie jestem przyzwyczajona do takich warunków. – Jak kruk, który poza złowieszczym skrzekiem nauczy się mówić ludzkie słowa, dobierając je w pozornie oderwanej od rzeczywistości kolejności. – Chociaż nie jestem pewna czy gdzieś da się radę lepiej wieszczyć niż w Grecji, papa cały czas powtarzał, że energia jest tam lepsza, bo chodzili tam kiedyś bogowie. – Odchyliła się z gracją, eksponując długą łanią szyję, czekającą tylko by zatopić w niej zęby. – A pan? Zna pan kogoś kto pracuje w Departamencie Tajemnic? Liczyłam, że papa przedstawi mnie komuś dzisiaj, ale poszedł do ogrodu. – Skurwiel wyliniały, wszyscy ojcowie tacy są, poruchają a potem tylko praca praca praca. Gniew nie sięgnął gardła, łzy wściekłości rozkosznie nawilżyły łagodne złociste oczy dodając im tylko uroku, tak samo jak lekki rumieniec policzków. A gdyby wsunąć tak dłonie między dwa płaty białej koszuli, gdyby tak sięgnąć paznokciami skóry tuż pod splotem słonecznym i jak orzeł nasłany przez Zeusa i sięgnąć tej pierdolonej wątroby... Odrośnie. Tak wyjaśni to Ambrosie. Wątroba zawsze odrastała temu pierdolonemu złodziejowi. Niemal czuła jej smak na języku, konsystencję ciepłego, mięsistego puddingu.