03.09.2024, 14:28 ✶
Była Hamletem, śledzącym twarz Klaudiusza. Była Klaudiuszem, który trwał zapatrzony w aktorów na scenie. Była wynajętym przez dwór aktorem z wędrownej trupy, składającym pokłon przed rodziną królewską: mógł służalczo giąć przed nimi kark, myślał, obojętnie przesuwając wzrokiem po twarzach wysoko urodzonych, ale to on władał ich sercami.
Lorraine była wszystkimi tymi ludźmi – każdy z nich widzem i aktorem jednocześnie, patrzył na siebie i przez siebie – Lorraine była też sobą – zawsze nieodwołalnie sobą – z gnilnie napęczniałym ego, przypominającym rozdęte przez gazy pośmiertne ciało, które przestało mieścić się do skrojonej na miarę trumny. Wreszcie, Lorraine była nikim. Zdjęta dziwnym marazmem, tkwiła w bezpiecznym azylu rezydencji Malfoyów, gdzie wszystko przypominało jej o przeżytej stracie, a ból, jaki czuła, potrafiły zagłuszyć tylko wyrzuty sumienia, że nadużywa gościnności krewnych. Od czasu śmierci matki nie potrafiła ruszyć się z miejsca, tak jak nie potrafiła podnieść się z obrzydliwie miękkiego fotela, tonąc w swej żałobie jak w sensacji pluszu. Odwlekała powrót na Nokturn, gdzie kryła się przed problemami od czasu pamiętnych wakacji po piątej klasie, odwlekała powrót do Otto – do domu, pomyślała wbrew sobie – odwlekała działanie, bo działanie oznaczałoby, że wciąż może żyć – że wciąż chce żyć – choć jej matka umarła.
Podwinęła nogi, bez większego skrępowania przyjmując wygodniejszą pozycję, z gracją panny, która nawykła do etykiety, jak i działania na jej peryferiach. Wcześniej zgrabnie zsunęła ze stóp pantofelki i przytrzymała poły długiej, białej sukni, aby nie odkryć przypadkiem choćby skrawka ciała, kiedy poprawiała się na fotelu. W skupieniu wygładziła śliski, drogi materiał, nie chcąc pozostawić na nim zagnieceń. Nie patrzyła na Anthony'ego. Oparła niespokojne dłonie na podołku i zamknęła oczy. Pozwoliła dłoniom przebiec po wyimaginowanej klawiaturze, gestem ostrożnym, zredukowanym do muśnięcia zaledwie, choć ten w rzeczywistości wymagałby dramatycznego pochylenia się nad instrumentem i przełożenia rąk. Ale w głowie Lorraine popłynęła muzyka. Nie potrzebowała fortepianu, gdy grała w strukturze wyobraźni, wyznała wcześniej Anthony'emu: mapa na Wyspę Umarłych zapisana była w liniach papilarnych jej palców.
Monsieur Shafiq mówił o tym, że doświadczanie prawdziwej sztuki przypomina oddychanie, ale ona nie chciała oddychać: chciała żeby jej płuca wypełniła wodna kipiel Wyspy Umarłych. Chciała zginąć w targającym jej duszę szkwale, chciała zostać pogrzebaną w czarnej toni, w grobie zamkniętym nie przez kamienną płytę, lecz przez skłębione fale. Czekała wcześniej na jego odpowiedź z chłodnym zainteresowaniem czającym się na dnie niebieskich oczu, ale kiedy nie doczekała się żadnej reakcji – gwałtowne morze błękitu na powrót skuł lód. Koniec przedłużającej się agonii zasygnalizowany pauzą. Czuła się tak, jakby miała przez to do czynienia z kompletnie innym utworem: z kompozycji gwałtownej, miejscami wręcz dysonansowej, sonatowego allegro – gdzie niskie dźwięki, wzbudzające dziwny niepokój przechodziły płynnie w kaskadę wysokich tonów, pełnych nadziei – przeobraziła się w wolne, rozmarzone adagio, które przywoływało wspomnienia innego rodzaju wrażeń.
Pozwól mi, słyszała szept Otto, absolutnie oczarowana hipnotyzującym sposobem, w jaki oddech mężczyzny owionął jej ucho, chłopcy w twoim wieku tak nie potrafią, prawda? Palce Lorraine wciąż błądziły po niewidzialnej klawiaturze. Pamiętała, że próbowała skupić się na grze, ale jego usta były zbyt blisko – tak cholernie blisko, że niemalże czuła ich delikatne muśnięcie na swojej skórze – był blisko, ale nie pocałował jej, nie, dopóki ona nie pocałowała go pierwsza: wściekle, łapczywie, desperacko. Doprowadzał ją do szału tym wyrachowaniem – tym, jak pilnował się, by nie przekroczyć granic wyznaczonych przez prawo i niewinne linie opalenizny. Im bardziej się dystansował, tym chętniej go prowokowała. Im śmielej się do niej zbliżał, tym bezczelniej go odpychała.
Czym różnił się Otto Degenhardt od Anthony'ego Shafiqa? Czym obaj różnili się od Armanda Malfoya? Który z nich był aktorem? Który grał rolę księcia, a który – króla?
– Proszę przynajmniej przeczytać coś porządnego. Wybór szmirowatej poezji pani Lestrange stanowi afront dla bogactwa bibliotecznych zasobów zgromadzonych tutaj dzięki staraniom moich przodków.
Nawet nie otworzyła oczu.
Lorraine była wszystkimi tymi ludźmi – każdy z nich widzem i aktorem jednocześnie, patrzył na siebie i przez siebie – Lorraine była też sobą – zawsze nieodwołalnie sobą – z gnilnie napęczniałym ego, przypominającym rozdęte przez gazy pośmiertne ciało, które przestało mieścić się do skrojonej na miarę trumny. Wreszcie, Lorraine była nikim. Zdjęta dziwnym marazmem, tkwiła w bezpiecznym azylu rezydencji Malfoyów, gdzie wszystko przypominało jej o przeżytej stracie, a ból, jaki czuła, potrafiły zagłuszyć tylko wyrzuty sumienia, że nadużywa gościnności krewnych. Od czasu śmierci matki nie potrafiła ruszyć się z miejsca, tak jak nie potrafiła podnieść się z obrzydliwie miękkiego fotela, tonąc w swej żałobie jak w sensacji pluszu. Odwlekała powrót na Nokturn, gdzie kryła się przed problemami od czasu pamiętnych wakacji po piątej klasie, odwlekała powrót do Otto – do domu, pomyślała wbrew sobie – odwlekała działanie, bo działanie oznaczałoby, że wciąż może żyć – że wciąż chce żyć – choć jej matka umarła.
Podwinęła nogi, bez większego skrępowania przyjmując wygodniejszą pozycję, z gracją panny, która nawykła do etykiety, jak i działania na jej peryferiach. Wcześniej zgrabnie zsunęła ze stóp pantofelki i przytrzymała poły długiej, białej sukni, aby nie odkryć przypadkiem choćby skrawka ciała, kiedy poprawiała się na fotelu. W skupieniu wygładziła śliski, drogi materiał, nie chcąc pozostawić na nim zagnieceń. Nie patrzyła na Anthony'ego. Oparła niespokojne dłonie na podołku i zamknęła oczy. Pozwoliła dłoniom przebiec po wyimaginowanej klawiaturze, gestem ostrożnym, zredukowanym do muśnięcia zaledwie, choć ten w rzeczywistości wymagałby dramatycznego pochylenia się nad instrumentem i przełożenia rąk. Ale w głowie Lorraine popłynęła muzyka. Nie potrzebowała fortepianu, gdy grała w strukturze wyobraźni, wyznała wcześniej Anthony'emu: mapa na Wyspę Umarłych zapisana była w liniach papilarnych jej palców.
Monsieur Shafiq mówił o tym, że doświadczanie prawdziwej sztuki przypomina oddychanie, ale ona nie chciała oddychać: chciała żeby jej płuca wypełniła wodna kipiel Wyspy Umarłych. Chciała zginąć w targającym jej duszę szkwale, chciała zostać pogrzebaną w czarnej toni, w grobie zamkniętym nie przez kamienną płytę, lecz przez skłębione fale. Czekała wcześniej na jego odpowiedź z chłodnym zainteresowaniem czającym się na dnie niebieskich oczu, ale kiedy nie doczekała się żadnej reakcji – gwałtowne morze błękitu na powrót skuł lód. Koniec przedłużającej się agonii zasygnalizowany pauzą. Czuła się tak, jakby miała przez to do czynienia z kompletnie innym utworem: z kompozycji gwałtownej, miejscami wręcz dysonansowej, sonatowego allegro – gdzie niskie dźwięki, wzbudzające dziwny niepokój przechodziły płynnie w kaskadę wysokich tonów, pełnych nadziei – przeobraziła się w wolne, rozmarzone adagio, które przywoływało wspomnienia innego rodzaju wrażeń.
Pozwól mi, słyszała szept Otto, absolutnie oczarowana hipnotyzującym sposobem, w jaki oddech mężczyzny owionął jej ucho, chłopcy w twoim wieku tak nie potrafią, prawda? Palce Lorraine wciąż błądziły po niewidzialnej klawiaturze. Pamiętała, że próbowała skupić się na grze, ale jego usta były zbyt blisko – tak cholernie blisko, że niemalże czuła ich delikatne muśnięcie na swojej skórze – był blisko, ale nie pocałował jej, nie, dopóki ona nie pocałowała go pierwsza: wściekle, łapczywie, desperacko. Doprowadzał ją do szału tym wyrachowaniem – tym, jak pilnował się, by nie przekroczyć granic wyznaczonych przez prawo i niewinne linie opalenizny. Im bardziej się dystansował, tym chętniej go prowokowała. Im śmielej się do niej zbliżał, tym bezczelniej go odpychała.
Czym różnił się Otto Degenhardt od Anthony'ego Shafiqa? Czym obaj różnili się od Armanda Malfoya? Który z nich był aktorem? Który grał rolę księcia, a który – króla?
– Proszę przynajmniej przeczytać coś porządnego. Wybór szmirowatej poezji pani Lestrange stanowi afront dla bogactwa bibliotecznych zasobów zgromadzonych tutaj dzięki staraniom moich przodków.
Nawet nie otworzyła oczu.