06.11.2024, 22:44 ✶
Drogą powrotna przez gęsty las zdawała się trwać wieki. Knieja otulała ich swoim chłodnym, gęstym cieniem - tak bardzo innym od tego, który znali od młodzieńczych lat. Gałęzie drzew zwieszone jak ręce w geście rozpaczy szeptały wiatrem opowieści o minionych tragicznych wydarzeniach. Tak jak oni zdawały się opłakiwać stratę, drżąc przed złowrogim zwiastunem dalszego zniszczenia.
Roise z wyrazem niezłomnej determinacji na twarzy niósł na ramieniu swoją siostrę, delikatną i bezwładną niczym liść spadły z suchej gałęzi. Nie reagującą na dwie pierwsze próby nawiązania kontaktu wzrokowego ani na to, że w pewnym momencie musiał zmienić pozycję, w jakiej niósł ją na rękach. Teraz przewieszając ją sobie przez bark jak worek z ogrodniczą ziemią i nie słysząc ani urwanego jęknięcie skargi, co napełniło go wyłącznie jeszcze większą obawą.
Wiedział, że nie jest jej łatwo. Dostrzegł to szczególnie wtedy, kiedy przestała wierzgać się w jego uścisku i nawoływać za przyjacielem, milknąc i zamykając się w sobie. Nie wątpił, że była nie tylko zbyt wyczerpana, aby w dalszym ciągu próbować wyrwać się w próbie odnalezienia Samuela, ale również wściekła na niego za to, że w żaden sposób nie spróbował zatrzymać tamtego człowieka.
Nie musiał na nią spoglądać, aby wiedzieć, co mógłby zobaczyć. Jej twarz była blada a rysy zamglone płaczem i cieniem bólu, który odcisnął się w ich sercach, gdy po raz ostatni spojrzeli na skalany złem majestat dębu przodków - tego, który stał tam od pokoleń, słuchając skarg wiatru i szepczących modlitw członków ich rodu. Teraz stał jedynie jako mroczny, splątany szkielet, a jego czarne, sypiące się w pył liście opadały jak łzy w obliczu straty, która nie miała sensu.
Smutek wypełniał przestrzeń między nimi. Był równie gęsty jak mrok lasu. Każdy ich krok niósł ze sobą ciężar wspomnień, które nie miały już szansy na uratowanie.
Noc spowiła wrzosowiska gęstą, mroczną zasłoną, a delikatny szelest deptanych wrzosów pod stopami mężczyzny splatał się z jego ciężkim oddechem. Nie miał żadnych słów, którymi mógłby obdarzyć Roselyn. Powinien spróbować coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Cisza między nimi była wręcz namacalna. Wydawała mu się znacznie bardziej ciążąca od siostry, której ciało stawało się coraz lżejsze, jakby Roo z każdą chwilą traciła nie tylko siły, ale i nadzieję.
On sobie na to nie pozwalał. Nie mógł jej zawieść. Paść w miejscu i poddać się chłodowi. Jeszcze nie teraz.
Mimo że wydostali się z Kniei nie natrafiając już na nic, co mogłoby spróbować ich tam zatrzymać, Ambroise miał wrażenie, że nie całkiem stamtąd wyszli. Oboje zostawili tam jakąś cząstkę siebie. Pod powiekami wciąż dostrzegał zarys poczerniałego dębu oblany zimnym blaskiem księżyca. W sercu nadal czuł tamten lodowaty powiew śmierci i grozę gotową zburzyć to, co jeszcze trwało.
Dotyk przeszłości stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Każdy krok ku rodowej posiadłości był batalią z niewidzialnymi siłami tak innymi od tych znanych, kojąco szepczących głosów Kniei. Mrok wydawał się żywy, a wrzosowisko niespokojne.
Noc chciała ich zatrzymać, ale pragnienie schronienia w domu - miejscu, które wciąż niosło echa niegdysiejszego ciepła, było znacznie potężniejsze. Nie mogli się poddać, musieli dotrzeć tam, gdzie w migoczącym świetle świec i przy żarze kominka mogli spróbować pojąć, co się właśnie stało.
Dom był cichy i pogrążony niemalże w całkowitym mroku rozjaśnionym wyłącznie przez nieliczne lampy pozostawiane zazwyczaj na całą noc i gaszone rano przez skrzaty, których nigdzie nie było. Dokładnie tak samo jak Evelyn - ku uldze starszego Greengrassa, bo konfrontacja z macochą i odpowiadanie na setki trudnych pytań były ostatnim, czego teraz chciał.
Kiedy wreszcie znaleźli się w części domu zajmowanej przez Roselyn, Ambroise pozwolił sobie na głośniejsze wypuszczenie powietrza przez usta, wzdychając ciężko i ostrożnie sadzając dziewczynę na fotelu. Nie próbując uniknąć jej wzroku, ale nie odzywając się do niej. Bez słowa przykrył ją leżącym obok kocem.
Machnął różdżką w kierunku kominka, podpalając drwa leżące w otwartym palenisku. Dopiero wtedy sam zwrócił uwagę na własne zmęczone nogi, które kilka sekund później bezwiednie się pod nim ugięły. Nie mógł temu zaradzić.
Po prostu usiadł (choć było to dosyć łagodne słowo) dokładnie tam, gdzie stał, opadając na podłogę przy fotelu i przez kilkanaście sekund po prostu starając się zachować opanowanie, łapiąc kolejne szybkie oddechy.
Chłód nocy, który zazwyczaj rozwiewał się w cieple ognia, teraz nie odpuszczał. W dalszym ciągu przenikał go do kości, nie odchodząc w zapomnienie.
Ambroise nie wiedział, ile czasu minęło zanim spojrzał na swoją siostrę. Jej zamglone rozpaczą I wyczerpaniem rysy rzekły mu więcej niż jakiekolwiek słowa. Widział, że choć miękki koc otulał jej ramiona a twarz rozjaśniało światło tańczących płomieni, nadal wydawała się widmowo blada i pogrążona w zupełnie innym świecie. Delikatnie przejechał palcem po jej dłoni, próbując przywrócić do życia to, co zdawało się niepokojąco zblednąć w ostatnich godzinach.
Tę iskrę, nawet cień wściekłości. Cokolwiek, co nie byłoby kaskadą łez przełykanych w trudnym do zniesienia milczeniu.
Obraz minionych wydarzeń wciąż szalał w jego umyśle jak straszny sen. Mimo tych wszystkich emocji, nadal pamiętał całą drogę powrotną. To jak przedzierali się przez las, w którym każda gałąź pod ich stopami zdawała się krzyczeć o pomoc.
- Wszystko będzie w porządku - powiedział cicho, choć nie do końca w to wierzył a przecież nie zwykł jej okłamywać.
Nie wiedział nawet, o czym dokładnie mówi. Czy chodzi mu o towarzysza Roselyn, który ich opuścił, czy o Knieję, czy o nich...
Nie poznawał własnego głosu - ciężkiego, posępnego, całkowicie obcego jak niemal wszystko tego wieczoru. Naprawdę chciał uwierzyć w to, że we wnętrzu domu odnajdą bezpieczeństwo, że nie są już w niebezpieczeństwie, ale nie był naiwny. Można było o nim wiele powiedzieć, lecz na pewno nie to, że wierzył w to, że kilka kamiennych ścian zagwarantuje im schronienie przed mrocznymi siłami, które kawałek po kawałku coraz bardziej zgarniały Knieję. Ich Knieję.
Potrząsnął głową, opierając ciężką głowę w zesztywniałych dłoniach i po prostu zastygając tak na kolejne... ...minuty?... ...godziny?... ...aż do momentu, w którym jedna z kłód w kominku trzasnęła głośno i rozpadła się wpół.
Roise z wyrazem niezłomnej determinacji na twarzy niósł na ramieniu swoją siostrę, delikatną i bezwładną niczym liść spadły z suchej gałęzi. Nie reagującą na dwie pierwsze próby nawiązania kontaktu wzrokowego ani na to, że w pewnym momencie musiał zmienić pozycję, w jakiej niósł ją na rękach. Teraz przewieszając ją sobie przez bark jak worek z ogrodniczą ziemią i nie słysząc ani urwanego jęknięcie skargi, co napełniło go wyłącznie jeszcze większą obawą.
Wiedział, że nie jest jej łatwo. Dostrzegł to szczególnie wtedy, kiedy przestała wierzgać się w jego uścisku i nawoływać za przyjacielem, milknąc i zamykając się w sobie. Nie wątpił, że była nie tylko zbyt wyczerpana, aby w dalszym ciągu próbować wyrwać się w próbie odnalezienia Samuela, ale również wściekła na niego za to, że w żaden sposób nie spróbował zatrzymać tamtego człowieka.
Nie musiał na nią spoglądać, aby wiedzieć, co mógłby zobaczyć. Jej twarz była blada a rysy zamglone płaczem i cieniem bólu, który odcisnął się w ich sercach, gdy po raz ostatni spojrzeli na skalany złem majestat dębu przodków - tego, który stał tam od pokoleń, słuchając skarg wiatru i szepczących modlitw członków ich rodu. Teraz stał jedynie jako mroczny, splątany szkielet, a jego czarne, sypiące się w pył liście opadały jak łzy w obliczu straty, która nie miała sensu.
Smutek wypełniał przestrzeń między nimi. Był równie gęsty jak mrok lasu. Każdy ich krok niósł ze sobą ciężar wspomnień, które nie miały już szansy na uratowanie.
Noc spowiła wrzosowiska gęstą, mroczną zasłoną, a delikatny szelest deptanych wrzosów pod stopami mężczyzny splatał się z jego ciężkim oddechem. Nie miał żadnych słów, którymi mógłby obdarzyć Roselyn. Powinien spróbować coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Cisza między nimi była wręcz namacalna. Wydawała mu się znacznie bardziej ciążąca od siostry, której ciało stawało się coraz lżejsze, jakby Roo z każdą chwilą traciła nie tylko siły, ale i nadzieję.
On sobie na to nie pozwalał. Nie mógł jej zawieść. Paść w miejscu i poddać się chłodowi. Jeszcze nie teraz.
Mimo że wydostali się z Kniei nie natrafiając już na nic, co mogłoby spróbować ich tam zatrzymać, Ambroise miał wrażenie, że nie całkiem stamtąd wyszli. Oboje zostawili tam jakąś cząstkę siebie. Pod powiekami wciąż dostrzegał zarys poczerniałego dębu oblany zimnym blaskiem księżyca. W sercu nadal czuł tamten lodowaty powiew śmierci i grozę gotową zburzyć to, co jeszcze trwało.
Dotyk przeszłości stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Każdy krok ku rodowej posiadłości był batalią z niewidzialnymi siłami tak innymi od tych znanych, kojąco szepczących głosów Kniei. Mrok wydawał się żywy, a wrzosowisko niespokojne.
Noc chciała ich zatrzymać, ale pragnienie schronienia w domu - miejscu, które wciąż niosło echa niegdysiejszego ciepła, było znacznie potężniejsze. Nie mogli się poddać, musieli dotrzeć tam, gdzie w migoczącym świetle świec i przy żarze kominka mogli spróbować pojąć, co się właśnie stało.
Dom był cichy i pogrążony niemalże w całkowitym mroku rozjaśnionym wyłącznie przez nieliczne lampy pozostawiane zazwyczaj na całą noc i gaszone rano przez skrzaty, których nigdzie nie było. Dokładnie tak samo jak Evelyn - ku uldze starszego Greengrassa, bo konfrontacja z macochą i odpowiadanie na setki trudnych pytań były ostatnim, czego teraz chciał.
Kiedy wreszcie znaleźli się w części domu zajmowanej przez Roselyn, Ambroise pozwolił sobie na głośniejsze wypuszczenie powietrza przez usta, wzdychając ciężko i ostrożnie sadzając dziewczynę na fotelu. Nie próbując uniknąć jej wzroku, ale nie odzywając się do niej. Bez słowa przykrył ją leżącym obok kocem.
Machnął różdżką w kierunku kominka, podpalając drwa leżące w otwartym palenisku. Dopiero wtedy sam zwrócił uwagę na własne zmęczone nogi, które kilka sekund później bezwiednie się pod nim ugięły. Nie mógł temu zaradzić.
Po prostu usiadł (choć było to dosyć łagodne słowo) dokładnie tam, gdzie stał, opadając na podłogę przy fotelu i przez kilkanaście sekund po prostu starając się zachować opanowanie, łapiąc kolejne szybkie oddechy.
Chłód nocy, który zazwyczaj rozwiewał się w cieple ognia, teraz nie odpuszczał. W dalszym ciągu przenikał go do kości, nie odchodząc w zapomnienie.
Ambroise nie wiedział, ile czasu minęło zanim spojrzał na swoją siostrę. Jej zamglone rozpaczą I wyczerpaniem rysy rzekły mu więcej niż jakiekolwiek słowa. Widział, że choć miękki koc otulał jej ramiona a twarz rozjaśniało światło tańczących płomieni, nadal wydawała się widmowo blada i pogrążona w zupełnie innym świecie. Delikatnie przejechał palcem po jej dłoni, próbując przywrócić do życia to, co zdawało się niepokojąco zblednąć w ostatnich godzinach.
Tę iskrę, nawet cień wściekłości. Cokolwiek, co nie byłoby kaskadą łez przełykanych w trudnym do zniesienia milczeniu.
Obraz minionych wydarzeń wciąż szalał w jego umyśle jak straszny sen. Mimo tych wszystkich emocji, nadal pamiętał całą drogę powrotną. To jak przedzierali się przez las, w którym każda gałąź pod ich stopami zdawała się krzyczeć o pomoc.
- Wszystko będzie w porządku - powiedział cicho, choć nie do końca w to wierzył a przecież nie zwykł jej okłamywać.
Nie wiedział nawet, o czym dokładnie mówi. Czy chodzi mu o towarzysza Roselyn, który ich opuścił, czy o Knieję, czy o nich...
Nie poznawał własnego głosu - ciężkiego, posępnego, całkowicie obcego jak niemal wszystko tego wieczoru. Naprawdę chciał uwierzyć w to, że we wnętrzu domu odnajdą bezpieczeństwo, że nie są już w niebezpieczeństwie, ale nie był naiwny. Można było o nim wiele powiedzieć, lecz na pewno nie to, że wierzył w to, że kilka kamiennych ścian zagwarantuje im schronienie przed mrocznymi siłami, które kawałek po kawałku coraz bardziej zgarniały Knieję. Ich Knieję.
Potrząsnął głową, opierając ciężką głowę w zesztywniałych dłoniach i po prostu zastygając tak na kolejne... ...minuty?... ...godziny?... ...aż do momentu, w którym jedna z kłód w kominku trzasnęła głośno i rozpadła się wpół.
Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down