• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[16/17.08.1972] Głos, który umilkł || Ambroise, Roselyn, Samuel

[16/17.08.1972] Głos, który umilkł || Ambroise, Roselyn, Samuel
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
06.11.2024, 22:44  ✶  
Drogą powrotna przez gęsty las zdawała się trwać wieki. Knieja otulała ich swoim chłodnym, gęstym cieniem - tak bardzo innym od tego, który znali od młodzieńczych lat. Gałęzie drzew zwieszone jak ręce w geście rozpaczy szeptały wiatrem opowieści o minionych tragicznych wydarzeniach. Tak jak oni zdawały się opłakiwać stratę, drżąc przed złowrogim zwiastunem dalszego zniszczenia.
Roise z wyrazem niezłomnej determinacji na twarzy niósł na ramieniu swoją siostrę, delikatną i bezwładną niczym liść spadły z suchej gałęzi. Nie reagującą na dwie pierwsze próby nawiązania kontaktu wzrokowego ani na to, że w pewnym momencie musiał zmienić pozycję, w jakiej niósł ją na rękach. Teraz przewieszając ją sobie przez bark jak worek z ogrodniczą ziemią i nie słysząc ani urwanego jęknięcie skargi, co napełniło go wyłącznie jeszcze większą obawą.
Wiedział, że nie jest jej łatwo. Dostrzegł to szczególnie wtedy, kiedy przestała wierzgać się w jego uścisku i nawoływać za przyjacielem, milknąc i zamykając się w sobie. Nie wątpił, że była nie tylko zbyt wyczerpana, aby w dalszym ciągu próbować wyrwać się w próbie odnalezienia Samuela, ale również wściekła na niego za to, że w żaden sposób nie spróbował zatrzymać tamtego człowieka.
Nie musiał na nią spoglądać, aby wiedzieć, co mógłby zobaczyć. Jej twarz była blada a rysy zamglone płaczem i cieniem bólu, który odcisnął się w ich sercach, gdy po raz ostatni spojrzeli na skalany złem majestat dębu przodków - tego, który stał tam od pokoleń, słuchając skarg wiatru i szepczących modlitw członków ich rodu. Teraz stał jedynie jako mroczny, splątany szkielet, a jego czarne, sypiące się w pył liście opadały jak łzy w obliczu straty, która nie miała sensu.
Smutek wypełniał przestrzeń między nimi. Był równie gęsty jak mrok lasu. Każdy ich krok niósł ze sobą ciężar wspomnień, które nie miały już szansy na uratowanie.
Noc spowiła wrzosowiska gęstą, mroczną zasłoną, a delikatny szelest deptanych wrzosów pod stopami mężczyzny splatał się z jego ciężkim oddechem. Nie miał żadnych słów, którymi mógłby obdarzyć Roselyn. Powinien spróbować coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Cisza między nimi była wręcz namacalna. Wydawała mu się znacznie bardziej ciążąca od siostry, której ciało stawało się coraz lżejsze, jakby Roo z każdą chwilą traciła nie tylko siły, ale i nadzieję.
On sobie na to nie pozwalał. Nie mógł jej zawieść. Paść w miejscu i poddać się chłodowi. Jeszcze nie teraz.
Mimo że wydostali się z Kniei nie natrafiając już na nic, co mogłoby spróbować ich tam zatrzymać, Ambroise miał wrażenie, że nie całkiem stamtąd wyszli. Oboje zostawili tam jakąś cząstkę siebie. Pod powiekami wciąż dostrzegał zarys poczerniałego dębu oblany zimnym blaskiem księżyca. W sercu nadal czuł tamten lodowaty powiew śmierci i grozę gotową zburzyć to, co jeszcze trwało.
Dotyk przeszłości stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Każdy krok ku rodowej posiadłości był batalią z niewidzialnymi siłami tak innymi od tych znanych, kojąco szepczących głosów Kniei. Mrok wydawał się żywy, a wrzosowisko niespokojne.
Noc chciała ich zatrzymać, ale pragnienie schronienia w domu - miejscu, które wciąż niosło echa niegdysiejszego ciepła, było znacznie potężniejsze. Nie mogli się poddać, musieli dotrzeć tam, gdzie w migoczącym świetle świec i przy żarze kominka mogli spróbować pojąć, co się właśnie stało.
Dom był cichy i pogrążony niemalże w całkowitym mroku rozjaśnionym wyłącznie przez nieliczne lampy pozostawiane zazwyczaj na całą noc i gaszone rano przez skrzaty, których nigdzie nie było. Dokładnie tak samo jak Evelyn - ku uldze starszego Greengrassa, bo konfrontacja z macochą i odpowiadanie na setki trudnych pytań były ostatnim, czego teraz chciał.
Kiedy wreszcie znaleźli się w części domu zajmowanej przez Roselyn, Ambroise pozwolił sobie na głośniejsze wypuszczenie powietrza przez usta, wzdychając ciężko i ostrożnie sadzając dziewczynę na fotelu. Nie próbując uniknąć jej wzroku, ale nie odzywając się do niej. Bez słowa przykrył ją leżącym obok kocem.
Machnął różdżką w kierunku kominka, podpalając drwa leżące w otwartym palenisku. Dopiero wtedy sam zwrócił uwagę na własne zmęczone nogi, które kilka sekund później bezwiednie się pod nim ugięły. Nie mógł temu zaradzić.
Po prostu usiadł (choć było to dosyć łagodne słowo) dokładnie tam, gdzie stał, opadając na podłogę przy fotelu i przez kilkanaście sekund po prostu starając się zachować opanowanie, łapiąc kolejne szybkie oddechy.
Chłód nocy, który zazwyczaj rozwiewał się w cieple ognia, teraz nie odpuszczał. W dalszym ciągu przenikał go do kości, nie odchodząc w zapomnienie.
Ambroise nie wiedział, ile czasu minęło zanim spojrzał na swoją siostrę. Jej zamglone rozpaczą I wyczerpaniem rysy rzekły mu więcej niż jakiekolwiek słowa. Widział, że choć miękki koc otulał jej ramiona a twarz rozjaśniało światło tańczących płomieni, nadal wydawała się widmowo blada i pogrążona w zupełnie innym świecie. Delikatnie przejechał palcem po jej dłoni, próbując przywrócić do życia to, co zdawało się niepokojąco zblednąć w ostatnich godzinach.
Tę iskrę, nawet cień wściekłości. Cokolwiek, co nie byłoby kaskadą łez przełykanych w trudnym do zniesienia milczeniu.
Obraz minionych wydarzeń wciąż szalał w jego umyśle jak straszny sen. Mimo tych wszystkich emocji, nadal pamiętał całą drogę powrotną. To jak przedzierali się przez las, w którym każda gałąź pod ich stopami zdawała się krzyczeć o pomoc.
- Wszystko będzie w porządku - powiedział cicho, choć nie do końca w to wierzył a przecież nie zwykł jej okłamywać.
Nie wiedział nawet, o czym dokładnie mówi. Czy chodzi mu o towarzysza Roselyn, który ich opuścił, czy o Knieję, czy o nich...
Nie poznawał własnego głosu - ciężkiego, posępnego, całkowicie obcego jak niemal wszystko tego wieczoru. Naprawdę chciał uwierzyć w to, że we wnętrzu domu odnajdą bezpieczeństwo, że nie są już w niebezpieczeństwie, ale nie był naiwny. Można było o nim wiele powiedzieć, lecz na pewno nie to, że wierzył w to, że kilka kamiennych ścian zagwarantuje im schronienie przed mrocznymi siłami, które kawałek po kawałku coraz bardziej zgarniały Knieję. Ich Knieję.
Potrząsnął głową, opierając ciężką głowę w zesztywniałych dłoniach i po prostu zastygając tak na kolejne... ...minuty?... ...godziny?... ...aż do momentu, w którym jedna z kłód w kominku trzasnęła głośno i rozpadła się wpół.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#2
07.11.2024, 23:03  ✶  
Tak jak Knieja opłakiwała kolejny Dąb, który padł pod wpływem naporu tych przedziwnych istot, tak płakali i oni. Płakał Ambroise, chociaż nie dosłownie. Płakał Samuel, płakała i ona. Łzy, które spływały po jej policzkach, nie chciały przestać lecieć. Krzyczała przez całą drogę, gdy brat niósł ją przez puszczę, a drzewa pochylały się nad nimi, szepcząc upiorną kołysankę. Chociaż ciężko to było nazwać krzykiem, bo fizycznie przypominało to bardziej łkanie i cichutkie wycie, niż faktyczny krzyk, to przecież płynął on z głębi serca.

Jak on mógł?

Nie. Jak on śmiał ich opuścić. A w szczególności ją. Zaufała mu, obiecali sobie, że będą w tym razem. Że staną ramię w ramię przeciwko temu, co nawiedziło Knieję. Że RAZEM stawią temu czoła. Czy te obietnice były puste? Czy były jedynie kłamstwem, w które Samuel od początku nie wierzył? Czy może to była głupia, idiotyczna wręcz brawura, jakiś dziwny odruch, który zmusił mężczyznę do wykonania tak drastycznego kroku jak przemiana i pomknięcie za dziwnym stworzeniem?
- Puść mnie, Ambroise, natychmiast - chciała, by jej głos brzmiał ostro i zdecydowanie, ale nie miała siły. Była cholernie zmęczona tym, co się stało - była wyczerpana marszem, zdzieraniem gardła przez płacz i łykaniem własnych łez. W końcu jednak zamilkła. Milczała przez resztę drogi, pochlipując. A w końcu i ten dźwięk ucichł. Pozostał tylko szum drzew, tak tragiczny i bolesny, że czuła jakby jej serce pękało na pół. Jedną połowę zostawiła tam, w Kniei. Być może to właśnie dlatego Ambroise czuł, że ciało Roselyn staje się coraz lżejsze: bo właśnie zostawiła przy martwym Dębie część swojej duszy. Czy miała nadzieję? Na ten moment: nie. Wyparowała zupełnie tak, jak kropla wody, która spływa na rozgrzany od słońca kamień. Puff, nie ma. Zostaje tylko dym.

Nie chciała siadać w tym fotelu - nie chciała być przykryta kocem. Nie chciała troski ani litości. Była na niego zła - była zła na brata, na swoją bratnią duszę ale przede wszystkim na samą siebie. Była zbyt słaba, by podołać temu wyzwaniu. To ją przytłaczało, gniotło ją w piersi i sprawiało, że ramiona samoistnie się uginały pod niewidzialnym ciężarem. Chciała protestować, ale nie była w stanie. Dopiero moment, gdy Ambroise upadł na ziemię, ją otrzeźwił.

To nie ona potrzebowała koca.

Zsunęła się na ziemię, nie chcąc by jej brat cierpiał w samotności. Bo chociaż dzielili ten ból razem, to czuła że dzieli ich jakaś niewidzialna ściana. Ściana z gęstego dymu, która była widoczna i wyczuwalna, ale niemożliwa do zburzenia. Drżącymi rękami ściągnęła koc ze swoich ramion i oplotła nim ramiona Ambroise.
- Nic nie będzie w porządku - odezwała się głucho, pozwalając na to, by pogładził jej rękę. Była zimna jak lód. Zupełnie jakby ta dziwna istota wyssała energię nie z drzewa, a z niej samej. Jej wargi były niemalże sine, a skóra tak blada, że gdyby nie fakt, że mówi i oddycha, można byłoby ją uznać za martwą. Przytuliła brata, wślizgując się obok niego pod koc. Nie mogli być teraz sami. Łzy w końcu przestały płynąć lecz nie dlatego, że poradziła sobie z bólem - a dlatego, że po prostu już ich zabrakło. - Nic.
Chciała powiedzieć dużo więcej. Że muszą znaleźć Sama. Że muszą powiedzieć ojcu. Powiadomić Ministerstwo. Przyznać się do tego, co widzieli, ile zakazów złamali. Że byli świadkami czegoś bardziej niż obrzydliwego. Ale nie miała sił psychicznych i fizycznych na to. Mogła się tylko przytulać, niemalże kradnąc ciepło ciała swojego brata. Drżała, ale nie chciała spać. Nie chciała się uspokoić... Nie: nie mogła się uspokoić. Miała dziwne wrażenie, że ich walka dopiero się rozpoczynała, a ona nie dawała rady.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
08.11.2024, 00:38  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 10.11.2024, 19:26 przez Ambroise Greengrass.)  
Mimo ciepłego pomarańczowo-złotego światła bijącego od rozpalonego kominka, Ambroise miał wrażenie, że w tej ciemności zniknęły wszystkie kolory, pozostawiając tylko monotonną szarość. Nie czerń - szarość, bo to właśnie ta szarość była najgorsza. Przypominała popiół, widok pozbawionych życia liści sypiących się w podmuchach wiatru.
Kiedy Roo zsunęła się do niego na podłogę, odruchowo obdarzył ją spojrzeniem ciemnych, pozbawionych blasku oczu. Światło, które dotychczas kryło się w zieleni jego tęczówek teraz zgasło.
Były matowe. Zatrważająco suche, pozbawione śladu łez, których nigdy tam nie było. Może, gdyby umiał płakać byłoby lepiej. Wyrzuciłby z siebie choć trochę tego, co odbierało mu oddech i przytłaczało umysł.
Choć z drugiej strony, gdy patrzył teraz na twarz siostry, wcale nie dostrzegał tam ulgi, jaką miałby dać jej płacz i zawodzący krzyk. Powinien ją przytulić, ale czuł, że ciężar spoczywający na barkach nie pozwoli mu unieść rąk.
Nie był już w stanie zrozumieć, co czuje. Tak, jakby wszelka zdolność do wyrażenia tego, co kłębiło się w jego głowie została zepchnięta gdzieś daleko poza zasięg Greengrassa. To ostatnie zrozumiałe uczucie tkwiło głęboko w najciemniejszych zakamarkach jego duszy, spętane i głuche.
W umyśle Ambroisa jednocześnie zapanowały chaos i pustka. Próby poradzenia sobie z jednym i drugim zdawały się nieść konieczność zmierzenia się z kolejną bitwą a on nie miał ochoty na walkę. Nic już nie miało znaczenia.
Nie mógł pojąć, dlaczego otaczający go świat wciąż kręcił się, gdy on sam utknął w martwym punkcie. Wydawało mu się, że siedzi w ciemności, która z minuty na minutę coraz bardziej go ogarnia. Podczas, gdy światło ognia oświetlało sylwetkę Roselyn, on zdawał się być pogrążony w cieniu.
Patrzył na nią przez chwilę, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Nie odsunął się od niej ani jej do siebie nie przygarnął. Nawet wtedy, kiedy wsunęła się obok niego pod koc, którym chwilę wcześniej okryła jego ramiona.
Jedynie odwrócił głowę. Odbicie samego siebie w jej oczach (w tej chwili równie ciemnych, co jego) zdawało się obce, jakby mężczyzna, który przed chwilą jeszcze walczył, umarł, a jego miejsce zajęło jedynie puste coś. Skorupa.
Nie mógł znieść nawet najmniejszego kontaktu, ale nie chciał jej odtrącać. Obawiał się, że jeśli zareaguje, obejmując siostrę to coś w nim pęknie. Do końca pozbawiając go władzy nad ciałem i czyniąc go kimś żałośnie słabym. Brzydził się swoją słabością.
Jak i tym, że nie jest w stanie zmusić się do powtórzenia wcześniejszych słów. Tym razem bardziej zdecydowanym głosem. Powinien być oparciem dla młodszej Greengrassówny. Tymczasem sam czuł się jak ktoś kto nie jest w stanie dłużej trzymać się tej niewidzialnej krawędzi, więc zaczyna uświadamiać sobie nieuchronność własnego upadku.
- Tak - powoli wypuścił powietrze nosem, czując jak gardło odmawia mu posłuszeństwa a z ust zamiast szeptu wydostaje się coś na kształt łamiącego się charknięcia. - Nic... ...nic nie będzie... ...w porządku - skołatane i splątane myśli ścierały się ze sobą, nie potrafił ich nazwać, nie potrafił ich wyrazić.
Choć skóra dziewczyny była lodowato zimna, w dotyku Roselyn czuł jakieś wewnętrzne ciepło, które na chwilę zdołało przerwać lodowaty pancerz jego bezsilności.
Ale zaraz potem to uczucie prysło, gdy zrozumiał, że nie ma nic do zaoferowania, choćby najmniejszej iskierki nadziei. Żadnego białego kłamstwa, w które oboje mogliby przez chwilę udawać, że wierzą.
Mógłby chłonąć całe ciepło kominka, otulać się grubym kocem, obejmować siostrę szukając u niej tego samego oparcia, którego ona poszukiwała w nim, ale to wszystko zdawało się pozbawione sensu.
Tam, w tej bezkresnej pustce, w której się teraz znalazł zrozumiał, że stracił kontrolę nad wszystkim, co kiedykolwiek miało dla niego znaczenie. Nie tylko dziś. Ta strata sięgała znacznie głębiej. Po prostu w tej chwili zaczął ją sobie uświadamiać. Pierwszy raz zagłębiając się tak mocno w meandry swojego umysłu, żeby ujrzeć to w pełnej krasie beznadziejności.
Nie bez powodu wypierał to przez tak długi czas. Starał się chronić przed tym wszystkim, co teraz go osaczało. Wróciło jak mroźna fala. Każdy wyrzut, wszystkie momenty, w których mógł postąpić inaczej, ale tego nie zrobił. Setki małych wyrzutów spiętrzających się w lodową górę o nie jednym a dwóch wierzchołkach.
Powinien spróbować wyprzeć te myśli z głowy, ale nie umiał. Bo nie był już tym, kim być powinien. Czuł się jak jak roślina osłabiona brakiem słońca. Światło zgasło pozostawiając go w tym mrocznym kręgu milczenia.
To nie tak, że się poddawał. Nawet w tym momencie nie zamierzał tego zrobić. Jedynie nie był w stanie myśleć o niczym, co mógłby zrobić, żeby odzyskać władzę.
Na początku nad własnymi myślami, później nad rękami zaciskanymi tak mocno, że bezwiednie wbijał sobie paznokcie głęboko we wnętrza dłoni. Dopiero wtedy nad sytuacją. Nie mógł kontrolować sytuacji, jeżeli nie panował nad swoim własnym ciałem.
Nie potrafił jej pocieszyć, bo w jego sercu rozpanoszył się chłód, który nie miał swojego zewnętrznego źródła. Po prostu był. A on dawał mu się przydusić.
Żałosne.
Czuł, jak słowa, które mogłyby wyrazić jego stan, zamieniają się w kurz i pył, którym pokrywa się wirująca podłoga. W rzeczywistości nic nie drgało. Zimne deski były twarde i nie uginały się pod naciskiem dotyku. To światło i rozdygotane płomienie w kominku dawały wrażenie, że wszystko dookoła nich wibruje.
Świat nadal się kręcił, więc dlaczego czas stanął?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#4
02.12.2024, 12:58  ✶  
Milczała wystarczająco długo, próbując ogrzać ich wewnętrzny chłód, który przejął kontrolę nad ich ciałem oraz duszą. Ale to było niemożliwe - by ogrzać coś, co zostało skute lodem. Miała wrażenie, że nie tyle co ostatnie wydarzenia zmroziły im serca, ale wręcz wyrwały ich kawałek, pozostawiając w nich wielką, ziejącą chłodem pustkę. Czy cokolwiek mogło je wypełnić? Lub ktokolwiek. Nie, to było niemożliwe.
- Musimy znaleźć Sama - powiedziała w końcu, chociaż nie wiedziała, ile czasu minęło od ich ostatnich słów. Wydawały się puste i pozbawione znaczenia. - Ale... Nie możemy nikomu o tym powiedzieć.
Dodała, chwytając brata za podbródek. Zmusiła go, by na nią spojrzał. W jego oczach czaiła się pustka taka sama, jak i w jej oczach. Oczy rodzeństwa były matowe, bez życia, bez tej iskierki, która sprawiała, że chciało im się żyć. Nie było w nich odbicia ich własnych oczu. Były... Jakby z kartonu.
- Nie wolno nam wchodzić do Kniei. Złamaliśmy zakaz. Nie możemy powiedzieć nikomu - powiedziała nieco mocniejszym głosem. Jakby odzyskiwała rozum, chociaż cholernie powoli. Jej skostniałe ciało powoli się rozgrzewało, lecz dusza pozostawała zimna.
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#5
02.12.2024, 14:09  ✶  
Był sfrustrowany. Byłby też wściekły, gdyby nie ptasie rozmiary jego mózgu. Przemienił się wybitnie, jego ciało było maksymalnie przystosowane do cichego zwiadu pośród drzew. Śledził poczwarę, podążał za nią pewien, że idzie do swojego leża. Tymczasem... nie... rozmyła się w mroku, gdy był już pewien, że zaraz ujrzy jej kryjówkę. Znał Knieję, jak własna kieszeń, był pewien, że będzie w stanie wskazać później miejsce w którym urwał się mu trop.

Zdawało się, że to mało, choć może to było bardzo dużo? Nie jemu oceniać. Nie jego móżdżkowi nawet w ludzkiej formie, która nie rozumiała skomplikowanych zależności społecznych, prawa, czy czegoś tak abstrakcyjnego jak szukanie w księgach odpowiedzi. Musiał zawracać, czuł szarpiący niepokój. Musiał pokazać jej, że żyje.

Czy to ta dziwna więź, która łączyła go z Rose? A może wyczucie czasu, które dziś krytycznie szczęśliwie złożyło się na jakąkolwiek ulgę Greengrassówny tego wieczoru? Stukanie do szyby było bardzo jednoznaczne, a przez szybę oboje z rodzeństwa mogli dostrzec niewielkiego krogulca o płowo-błękitnym upierzeniu, który łypał oczkiem do środka i co rusz stukał dziobem prosząc o wpuszczenie do środka.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
03.12.2024, 02:51  ✶  
Noc była bezkresna a świt nie nadchodził. Ambroise czuł się tak, jakby czas po prostu przestał istnieć, zatrzymał się, stał się wyłącznie irracjonalnie przytłaczającym konceptem, nie zaś czymś realnym, bo odkąd tu wrócili każdy moment ciągnął się w nieskończoność. Wiedział, że jutro nie przyniesie im ukojenia, ale w tym momencie mogli jedynie trwać w ciszy. Nie dało się walczyć z mrokiem, który ich otaczał. Nie na żaden sposób, który przychodził mu teraz do głowy.
Próbował złapać głębszy oddech, wracając do stabilności i opanowania. Zamknął oczy, próbując odnaleźć w sobie spokój, ale chaotyczne obrazy przesuwające się za zamkniętymi powiekami nie dawały się tak łatwo odsunąć. Mimo to rozchylił usta i wziął głęboki oddech. Jeden po drugim, potem kolejny i jeszcze następny. Oddychał próbując wypełnić płuca powietrzem, które zdawało się być lodowate i nieprzyjazne, ale może mogło go dzięki temu otrzeźwić?
Nie, nie mogło. W pomieszczeniu było ciepło i cicho. Koc na ramionach powinien przynosić przyjazne wrażenie, otulać i kojarzyć się z poczuciem bezpieczeństwa. Tak jak obecność Roselyn tuż obok niego, bo w gruncie rzeczy przecież nie stało się najgorsze. W dalszym ciągu mieli siebie nawzajem, prawda? Tyle tylko, że czuł się tak odlegle. Rozbity, ale nie wiedzący już jak się poskładać.
Ręce miał zaciśnięte w pięści, palce drżały od napięcia, paznokcie wbijały się we wnętrza dłoni. Wszystko, co go otaczało, wydawało się być przesiąknięte tym lodowatym uczuciem. Zimno przenikało do kości, jakby każda cząstka jego ciała była zanurzona w morskiej wodzie w samym środku mroźnej zimy.
Jego serce biło nieregularnie, jakby starało się wyrwać z klatki piersiowej, ale wciąż usiłował utrzymywać maskę opanowania, nawet jeśli chwilę wcześniej doskonale usłyszał łamiący się ton w swoim własnym głosie. Brzmiał dla siebie obco, zupełnie inaczej niż zazwyczaj.
Mimo że na zewnątrz stał się zesztywniały, wewnętrzne wrażenie było zgoła inne. Tam panował chaos, który wywierał na nim niewidzialny nacisk, ściskając go w lodowatym uścisku za gardło.
W jego głowie wciąż brzmiało echo krzyku, które nie miało prawa istnieć, bo już dawno zamilkło, jednak mimo to było tak realne, że czuł jego obecność nie tyle we własnej głowie, co w uszach. Zupełnie tak, jakby wrzask nigdy nie umilkł.
Zimny dreszcz przebiegał mu po plecach, gdy przypominał sobie, co stało się w lesie. Myśli, które kłębiły się w głowie Roisa były jak niepokojące cienie, które nie dawały mu spokoju. A on nie potrafił ich odpędzić. Tamte obrazy tkwiły pod jego powiekami. Każdy z nich był jak gruba, długa igła, która wbijała się coraz głębiej.
Migawki przeszłości wracały uderzając go z siłą, której nie potrafił znieść. Nie w tej chwili. Każda z tych scen wypełniała go jednocześnie przerażeniem i otumanieniem. Próbował je odgonić, zaciskając zęby i skupiając się na rytmie oddechu siostry, bo jego własny wyłącznie go denerwował.
Nienawidził własnej słabości. Nie chciał być kimś takim. Człowiekiem zawieszonym w czasie i przeżywającym coś we własnej głowie zamiast działać, robić cokolwiek. Tyle tylko, że... ...no właśnie. Co? Co można było zrobić? Szczególnie teraz, gdy gdyby się podniósł, nogi najpewniej odmówiłyby mu posłuszeństwa?
Nie chciał, aby Roselyn dostrzegła wszystko to, co działo się w jego wnętrzu. Czuł, że nawet najprostszy ruch mógłby wywołać w nim lawinę reakcji i uczuć, które chciał schować głęboko w sobie. Tak jak to miał w zwyczaju robić. Wiedział, że powinien panować nad sobą, nie pozwolić, aby emocje wzięły górę. Ale im bardziej się starał, tym bardziej czuł, że zimny mrok zacieśnia swój ścisk.
Ciężki oddech. Jeden za drugim. Raz za razem. Tylko tyle i aż tyle. Skupianie się na tym, że nie musiał być jedyną osobą w pomieszczeniu trochę pomagało. Nie napełniało go ciepłem, ale przynosiło mu coś na kształt...
...nie, nie ulgi. Ulga to byłoby zbyt mocne słowo. Chodziło raczej o świadomość, że ta ulga kiedyś nadejdzie. Jakoś uda im się to ogarnąć. Komu miałoby się udać, jeśli nie im? Nawet bez niedźwiedzioptaka, bo ten gdzieś zniknął. Wyparował. Roo o tym przypomniała a Ambroise spojrzał na nią pierwszy raz od dłuższej chwili, mrużąc przy tym czoło i marszcząc brwi.
Westchnął głęboko zupełnie jak nie on, ale przecież tak też się czuł - całkowicie jak ktoś inny, nieznajomy, cień samego siebie. Nie zamierzał jej mówić, że równie dobrze mogłaby szukać wiatru w polu. Cokolwiek łączyło ją z tym człowiekiem pewnie pozwoliłoby jej go znaleźć, natomiast czy teraz?
Właściwie to był niewłaściwy moment na to, by wychodzić z domu z powrotem w noc. Niewłaściwe było natomiast twierdzenie, że właściwie właściwe byłoby zostawienie Samuela samego sobie, bo jego postępowanie w Kniei było niewłaściwe. A tak poza tym to od kiedy on właściwie przejmował się tym, co było niewłaściwe?
Kurwa mać.
- Mhm - to było najgłębsze, co mogło opuścić usta starszego Greengrassa. - Mhm. Nikt się nie dowie. To zostanie tu i teraz - to było raczej jasne, nawet jeśli nic innego nie.
Zamknął usta na chwilę, otwierając je znowu, żeby dodać do tego coś jeszcze, gdy w pomieszczeniu rozległ się dźwięk. Obcy element pośród nocnej ciszy. Coś, co zabrzmiało obco, ale nie do końca niespodziewanie? Mimowolnie spojrzał w kierunku Roselyn, obdarzając ją pytającym spojrzeniem i przenosząc je w kierunku, z którego dochodził dźwięk.
Każdego innego wieczoru znacznie szybciej pukanie w okno. Rzuciłby wzrokiem w tamtym kierunku a potem machnąłby różdżką, bo przecież nie raz reagował na ptaki niosące listy czy skrawki wiadomości napisanej na kartce. Co jakiś czas zdarzało się to nawet tak późno jak teraz.
Mimo to obecnie chwilę mu zajęło, żeby wyłuskać różdżkę z kieszeni, skupiając się na tym, żeby otworzyć to zakichane okno bez konieczności wstawania, jednak w obecnym stanie mogło mu się to nie powieść. Wtedy wstałby jakoś bez słowa z podłogi, podźwignąłby się na miękko-sztywnych nogach (dziwne uczucie ogarnięcia chłodem i wyczerpania) i zrobiłby te trzy czy cztery kroki w kierunku okna, żeby wpuścić stworzenie.


Rzucam z Translokacji (I) z zamiarem uniesienia przesuwnej części okna w górę, wpuszczenia ptaka i zsunięcia okna w dół.
Rzut O 1d100 - 15
Akcja nieudana

Rzut O 1d100 - 83
Sukces!


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#7
08.12.2024, 14:15  ✶  
Roselyn miała wrażenie, że jakaś jej część umarła. Zostawiła kawałek swojej duszy w Kniei, lecz nie to było najgorsze. Zostawiła Samuela na pastwę tych... Tych istot. Nie miała pojęcia, co mogłyby mu zrobić - sama przecież go przed nimi ostrzegała. Miała wrażenie, że kręcą się w kółko, bo przecież już raz mieli na ten temat rozmowę. Naprawdę chciała wtedy za nim pobiec, lecz nie miała sił. Była słaba, nie zasługiwała na to, by po śmierci stać się jednym z Dębów. Te myśli kołatały się w jej umyśle, nieproszone i przerażające, mocno szarpiąc jej pewność siebie. Nie tylko wyssanie energii życiowej z drzewa było najgorsze: to świadomość, że złamała dane Samowi słowo sprawiała, że czuła się coraz gorzej.

Czy żył? Czy może podzielił los drzewa? Zawsze chciał stać się częścią Kniei, lecz gdyby napotkał na swojej drodze tę istotę, za którą podążył... Wyparowałby. Nie była pewna, czy tak by się faktycznie stało, lecz miała przeczucie, że tak właśnie by było.

Gdy rozległo się stukanie w okno, dziewczyna przekręciła głowę w tamtym kierunku. Zmrużyła oczy, bo stworzenie nie przypominało żadnego z ptaków, który donosił pocztę. Zresztą kto miałby do niej pisać o tej porze? Napruty znowu Anthony? Dopiero po chwili, która zajęła jej dłużej niż zwykle, zdała sobie sprawę, że to ten sam krogulec, w którego zamienił się Samuel.
- Sam? - jej usta poruszyły się prawie bezgłośnie, jednak imię przyjaciela swobodnie, acz cicho, opuściło jej gardło. Oczy momentalnie zaszły łzami. To musiał być on: czuła to.
przybłęda z lasu
The way to get started is to quit talking and begin doing.
Jasne jak zboże włosy, jasnobłękitne oczy. 183 cm wzrostu, szczupła ale dobrze zbudowana sylwetka. Ubiera się prosto, choć jego rysy zdradzają arystokratyczne pochodzenie. Ma spracowane ręce i co najmniej kilkudniowy zarost.

Samuel McGonagall
#8
09.12.2024, 09:49  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.12.2024, 12:08 przez Samuel McGonagall.)  
Okno otworzyło się, a ptak wleciał do środka. Krogulec miał tak samo płowe skrzydła, teraz tak pdobne do ulubionej, wysłużonej koszuli Samuela i cięzko było osądzić, czy to koszula ma kolor jak pióra, czy pióra mają kolor jak koszula.

Przemiana następiła szybko, choć nie do końca w stronę, która była oczywista. Powinien zostać w ludzkiej formie, powienien mieć usta, by mówić, powienien mieć twarz na której łatwiej byłoby odczytać tę mieszankę strachu i dziwnego podekscytowania, bo przecież coś właśnie ruszyło, coś zobaczyli i było to ważne. Zagnieździło się w nim przekonanie że potwór miał leże, że da się go wytropić i - przede wszystkim - zniszczyć lub uwięzić. I nie marzył obecnie o niczym więcej, zapominając o swoich trudnościach z kltwą, czy początkiem relacji, która swoimi korzeniami sięgała tak daleko w przeszłość. Był przerażony, był rozdarty, był cierpiący cierpieniem i żałobą Rose.

Był też niedźwiedziem.

Nie mogli mieć mu tego za złe, myśle i emocje kołowały, a Samuelowi ostatecznie zależało na tym, by nikomu z jego powodu nie stała się krzywda, a ludzka forma bywała zbyt wadliwa. Dlatego na podłogę zamiast stópek jastrzębia, zamiast ostrych pazurków skrobiących drewno, zamiast istoty nienawykłej do przemieszczania się "pieszo", opadły ciężkie i włochate łapska niedźwiedzia, który legł na podłodze przy Rose i ułożył wielki łeb na jej biodrze, opierając głowę nie tyle o kobietę, a driadę, o drzewo, które tylko na moment może się ruszać i mówić, tak jak on nie raz nie dwa traktował ludzką formę, jako stan przejściowy między ptakiem a niedźwiedziem.

Legł cięzko na podłogę i chłonął zapach tego miejsca, w którym też był po raz pierwszy. Zapachy mieszały się ze sobą, woń Ambroise'a kręciła go w nosie, ale nie kichnął - trochę z obawy czy znów go nie teleportuje do Londynu jak przed kilkoma dniami. Liczyło się tylko to, że Róża w drodze powrotnej nie wpadła na upiora, który mniej był zaintresowany życiem drzewa, a bardziej życiem ludzi. Najważniejsze, że wszyscy byli bezpieczni, że wciąż mieli szansę coś zrobić, nawet jeśli Samuel... nie zamierzał znów na własną rękę poszukiwać Bestii z Kniei. Był za słaby, za mało wiedział. Ale Brenna... Ona na pewno będzie wiedziała co z tym zrobić.

Głęboki pomruk z samego środka brzucha, przeszedł w zmartwione stęknięcie, które w misiowemu pytało Grennegrassów o ich samopoczucie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
09.12.2024, 18:37  ✶  
Siedział w salonie wpatrując się w podłogę, jakby chciał przez nią przeniknąć. Wspomnienia wydarzeń w dalszym ciągu tliły się w jego pamięci, jakby wciąż byli w Kniei, dalej stojąc w obliczu zagrożenia. Obraz, który wbił mu się w umysł był tak przerażający, że nie potrafił go wymazać. Wyrył się tam na stałe.
Czuł jak zimny dreszcz raz po raz przechodzi przez jego ciało, wywołując u niego przyspieszone bicie serca i poczucie zagrożenia, mimo że otaczał go niewielki, przytulny salonik a ogień w kominku trzaskał przyjemnie, roztaczając wokół ciepłe światło.
Wydawało mu się, że czas zatrzymał się w miejscu a świat zewnętrzny zniknął za niewidzialną zasłoną, która oddzielała go od rzeczywistości. Nawet wtedy, kiedy ptak zapukał w okno, sprawiając, że Ambroise otrzeźwiał na tyle, że machnięciem różdżki wpuścił zwierzę do pomieszczenia. Ani przez chwilę głębiej się nad tym nie zastanawiał, po prostu to robiąc. Nie wyczuwał w tym zagrożenia, groza płynęła skądinąd.
Jakimś cudem udało mu się wymusić na sobie rzucenie zaklęcia we właściwy sposób. Nie musiał wstawać. Całe szczęście, bo jego ciało zdawało się być zbyt ciężkie, by mógł z łatwością unieść je z miejsca. Nawet wtedy, kiedy odkładał różdżkę na podłogę, każdy ruch sprawiał mu ból. Jego ciało zdawało się być przyciśnięte do podłogi niewidocznym ciężarem. Nie miał siły, by wstać, ale przynajmniej coś zrobił.
Myśli krążyły mu po głowie, każdy ruch był wyzwaniem. Jeszcze poprzedniego wieczoru (choć tak właściwie to już chyba dwa dni wcześniej?) wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Nie siedzieli w taki sposób. Rozmawiali, snuli plany. Teraz te rozmowy wydawały się być tak odległe, jakby wydarzyły się w innym świecie. Zamiast tego w jego umyśle krążyły obrazy, które nie dawały mu spokoju. Sceny związane z krzykiem, którego nie mógł zapomnieć. Z niepojętą grozą, cieniem kładącym się nad ich włościami i nad całą Doliną.
Zimne palce strachu zacisnęły się na jego gardle. Nawet nie komentował tego, co się właśnie działo. Po prostu siedział wpatrzony w reakcję siostry na stworzenie, które wleciało do pomieszczenia. Odczuła ulgę - to było pewne, to do niego dotarło wraz z widokiem łez w jej oczach. Innych. Już nie wyłącznie rozpaczliwych. Poruszyła ustami. Odzyskała odrobinę wigoru.
Ulżyło mu, choć nie na tyle, aby cokolwiek się w nim zmieniło. W dalszym ciągu wyglądał jak cień samego siebie. Oczy, które kiedyś lśniły, nawet złością na zostanie porzuconym w środku lasu, teraz były matowe a ich spojrzenie było puste i nieobecne. Jego opalona, wręcz ogorzała od słońca cera była chorobliwie blada. Rysy twarzy wyostrzyły się przez sposób, w który zaciskał usta, starając się jakoś ogarnąć.
Wydawało się, że każda kropla energii, jaka w nim pozostała wyciekła w wyniku stresu i wewnętrznego niepokoju, którymi nie chciał emanować na zewnątrz, nawet jeśli niespecjalnie mu to wychodziło. Zimno, które go ogarniało nie było tylko fizyczne. To uczucie braku ciepła i bezpieczeństwa zagnieździło się głęboko w jego wnętrzu i to właśnie stamtąd płynęło na zewnątrz.
Spoglądał przed siebie, ale nie na niedźwiedzia tylko przez niego. Na wylot. Dalej w okno. Zupełnie tak, jakby to, że centralne miejsce w saloniku Roselyn zajmował teraz misiek nie było niczym niestandardowym. Jakby zawsze należało do potężnego zwierzęcia. Żywy niedźwiedź zamiast dywanu.
W końcu zamrugał dwa razy i podniósł wzrok na zwierzę. W jego oczach nie było zdziwienia, nie było złości ani nawet obojętności. Był to raczej rodzaj akceptacji, jakby to, co się wydarzyło sprawiło, że był w stanie zaakceptować ten widok. Nie pytać, nie kwestionować tego, co się działo. Ta w teorii absurdalna sytuacja totalnie go nie ruszyła. Zupełnie tak, jakby przemiana ptaka w wielkie futrzaste stworzenie rysujące im podłogę pazurami była czymś całkowicie standardowym i działa się co najmniej kilka razy w tygodniu, szczególnie w środku nocy. A może już powoli nad ranem?
Nie miał na to siły. Bezwiednie wzruszył ramionami. Niedźwiedź. Po prostu. To był niedźwiedź, który był też ptakiem. Był również człowiekiem, ale teraz był to niedźwiedź. Po prostu niedźwiedź. Niedźwiedź pośrodku niedużego saloniku. Co prawda z masą kwiatów, drewna i roślinnymi motywami, ale... ...niedźwiedź... ...niedźwiedź w saloniku. Normalka.
Ogromne, futrzaste stworzenie wleciało przez okno pod postacią ptaka, miało skrzydła, pióra i w ogóle... ...a teraz siedziało pośrodku saloniku i najpewniej trochę liniało, emanując przy tym czymś nieokreślonym. Jak gdyby nigdy nic. Jego obecność była zaskakująca, na pewno, ale teraz wydawała się niemal absurdalnie normalna w kontekście tego, przez co przed chwilą przeszli. Nawet ten dziwaczny widok nie był w stanie wzbudzić w Greengrassie zbyt silnych emocji. Zamiast tego, Ambroise czuł jedynie wyczerpanie. Już nawet nie był zły na Samuela za to, że ten ich zostawił. Wrócił. Jakoś. Najwyraźniej był cały i zdrowy, Roselyn ulżyło. To było najważniejsze.
Jego myśli bezwiednie wracały do tego, co się wydarzyło. Zamknął oczy, próbując znaleźć w sobie odrobinę spokoju związanego z tym, że wszyscy wrócili z Kniei, nikt nie zginął, nikomu nic się fizycznie nie stało, ale widok, który go nawiedzał nie dawał mu szans na złapanie wytchnienia w ten sposób. Obrazy zbyt mocno wyryły mu się pod powiekami.
Nie potrafił zdefiniować tego, co teraz czuł ani w żaden sposób tego wyrazić i chyba nawet nie zamierzał próbować. Zamiast tego powoli zaczerpnął powietrza w płuca, oddychając głęboko i bezwiednie pocierając ręką ramiona Roselyn pod kocem. Drugą podświadomie, całkowicie odruchowo wyciągając, żeby pokrzepiająco, choć trochę machinalnie poklepać niedźwiedzia po łbie, gdy dotarło do niego to stęknięcie.
Nie ogarniał już od samego początku. Odkąd wrócili stamtąd. Tego też nie ogarnął. W tym momencie nie chodziło o obcego człowieka, nieznanego czarodzieja. Chodziło o... ...kogoś. Sam nie wiedział, o kogo czy o co, nie analizował tego. Nie zastanawiał się nad reakcją na to, co zrobił a co w gruncie rzeczy było wyrazem pewnej... ...sympatii? Jedynie znowu ciężko wciągnął powietrze w płuca, oddychając i cofając rękę na kolano Roo. Dopiero wtedy zdając sobie sprawę z tego, że chyba powinien spytać o najbardziej oczywiste.
- Podrapałaś się? Potrzebujesz, żeby cię opatrzeć? - Spytał powoli, przenosząc spojrzenie na twarz siostry. - Eliksir? Coś jeszcze innego? Butelkę? Trawę? - Tak właściwie to trudno było powiedzieć, co byłoby tu najwłaściwsze, ale posłał Roselyn pytające spojrzenie; przynajmniej tak mu się wydawało.
Zaraz zresztą przeniósł je w kierunku niedźwiedzia, ponownie głęboko oddychając. Nie pytał, na ile miał zostać zrozumiany.
- Potrzebujesz czegoś? Nic ci nie zrobiło? Po tym jak cię wywiało? - Nie wiedział, jakiej odpowiedzi oczekiwał i w jaki sposób, ale to nie miało aż takiego znaczenia.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#10
12.12.2024, 10:23  ✶  
Roselyn zmarszczyła brwi, nie spodziewając się niedźwiedzia w swoim domu. Podejrzewałaby raczej, że Samuel przemieni się z powrotem w człowieka - na jej twarzy odbiło się więc zaskoczenie, którego nie starała się nawet ukrywać. W kilka chwil jednak pojęła, dlaczego to zrobił.

Nie istniały słowa, które mogłyby wyrazić żal, który czuła ona i Ambroise. Nawet oni sami, zżyte ze sobą rodzeństwo Greengrassów, nie potrafili siebie nawzajem pocieszyć. Próbowali, lecz cokolwiek nie mówili, brzmiało to zimno i sztucznie. Jakie więc szanse na słowa pocieszenia miał Samuel? Żadne. W postaci zwierzęcej nie mógł mówić, lecz mógł przekazywać słowa wsparcia - tak było mu łatwiej. Przecież nie był człowiekiem, który brylował na salonach, nie był osobą, która była gładka w mowie. Był tym, kim był: Samuelem z Kniei, osobą która porozumiewała się z nią na zupełnie innej płaszczyźnie. Wyciągnęła dłonie, by zanurzyć je w niedźwiedzim futrze. Przytuliła się do zwierzęcia, kryjąc twarz w jego sierści. Milczała, nie wiedząc nawet co odpowiedzieć. Nie była nawet pewna, czy znalazłaby właściwe określenie na to, co teraz czuła.

- Tak. I nie, nie potrzebuję - odpowiedziała cicho, ledwo słyszalnie. Było to oczywiste kłamstwo, bo chociaż jej rany na dłoniach i kolanach nie krwawiły, to jednak były mocno brudne od ziemi, na którą upadła. Nie chciała jednak słyszeć nic o piciu eliksirów i opatrywaniu ran, których nawet nie czuła w tej chwili. Odruchowo gładziła Samuela po grzbiecie, nawet nie rejestrując, że to robi. - Sam, co się stało w Kniei? Dlaczego nas zostawiłeś?
Nie była zła, chociaż na samym początku miała ochotę urwać mu głowę. Mieli iść ramię w ramię, a on ich zostawił. Jednak przecież deklarował, że to zrobi, chociaż wyraźnie mu zabronili. Teraz jednak chciała się dowiedzieć, co się stało. I zmusić go, by przemienił się w stworzenie, które potrafi mówić.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Samuel McGonagall (1714), Roselyn Greengrass (2079), Ambroise Greengrass (5672)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa