28.11.2024, 12:36 ✶
Osoby takie jak Dægberht rzadko czuły się onieśmielone. Przez zachowanie chłopaka przemawiało dziwactwo, ale była w tym dziewictwie duża dawka pewności siebie i dystansu do opinii innych ludzi. W tym świecie, który Dægberht głęboko ukochał, było miejsce dla wielu emocji i zdarzeń, które wzbudzały w innych trudne reakcje. Na srebrną tarczę księżyca - był poetą - cóż powinno poetę przyciągać bardziej niż życie dające mu niezliczone ilości inspiracji do czerpania? Stawiał się w środku zdarzeń, mówił, śmiał się, zdobywał, płynął... A jednak trzymając pierwszy list od Mildþryþ Moody, jaki dostał tego roku, nawet on to onieśmielenie poczuł.
Wpierw nie myślał o tym zbyt wiele. Głównym celem kontaktu z Mildþryþ była Victoria, a konkretniej na prezencie, jaki chciał Victorii przygotować - małym, ręcznie robionym amulecie z obrazkiem, który Mildþryþ miała przygotować. Coś drobnego, rozmiarem gotowego do bycia zatopionym w żywicy, klimatem i kolorystyką pasującego do... Ha, nawet nie potrafił już o tym myśleć. Ten prezent wyglądał teraz jak głupi pretekst do zagadania, bo ani trochę nie myślał już o blasku ognia odbijającego się w oczach Lestrange - za każdym razem kiedy próbował do tego wrócić, każde słowo w jego głowie przywracało go do jednego tematu, do jednej osoby - do Mildþryþ opowiadającej nieco wulgarny, ale w jego percepcji również beztroskim językiem o walce materią, o pociągnięciach pędzla muszących zamienić się w pociągnięcia igły, o braku gotowości do takiego wyzwania (przy jednoczesnej ekscytacji), o tym jak czasami ciężko było spleść kolory z wizją, jak czasami błądziło się po omacku. To, co teraz opisywał, brzmiało jak zauroczenie nią lub jej sztuką, ale Dægberht od razu przerwałby ten tok myślenia i nie po to, żeby temu zaprzeczyć - po prostu uważał, że te słowa nie oddawały esencji młodszej Moody. Tą esencją był huragan.
- Oh, spartaczyłem jednak nieco - przyznał otwarcie, kierując ich kroki na skaliste wybrzeże, gdzie rozbił małych rozmiarów namiot. Nie namiot do spania - to był jeden z tych namiotów, które miały osłaniać przed wiatrem i deszczem. Flint się do tego spotkania przygotował. Ułożył tam kilka puszystych poduszek. Tak wielkich, aby swobodnie zatopić w nich ciało. Skrzynkę pomiędzy nimi, zapewne robiącą za stolik i przechowalnię ich kolacji, przykrył obrusikiem, na nim zaś ulokował maleńki wazonik z kilkoma kwiatami, wokół których unosiły się świecące blado promyki. Widać było, że postarał się uczynić ten wieczór uroczym, nawet gdyby nie był to pomysł trafiony - cóż więc spartaczył. - Źle sprawdziłem pogodę - ale z perspektywy romantyka nie dało się znaleźć lepszej - gołe, obnażone z wszelkich chmur niebo było zalane morzem migoczących gwiazd, przysłanianych jedynie sporadycznie trafiających do nich światłem okolicznej latarni morskiej. - Monsun miał dzisiaj dowieźć tu małą katastrofę... a ja faktycznie zleciłem zakęcie tego namiotu, żeby nic nam się nie stało.
Nie zapytał się jej czy jej to pasuje, czy nic nie szkodzi. Prawdę mówiąc, nie powiedział jej wcale, gdzie idą. Najważniejsze pytanie pomiędzy nimi już padło: czy miała chłopaka, a jeżeli nie, to czy da się zaprosić na nietypową randkę. Cokolwiek działo się wokół i tak niknęło w tle świadomości o tym, że w opowieściach Mildþryþ tkwiło coś, co przyciągało go bardziej niż cokolwiek innego. Chciał ją tu zabrać w złą pogodę i oglądać to spod zaklętej kopuły, bo ona też była jak ta zła pogoda - wcześniej myślał o tym w kontekście bycia gwałtowną, nieposkromioną. Postrzegał ją jako potencjalnie kogoś przetaczającego się przez życie innych z niszczycielską mocą, a on chyba... chciał być zniszczony. Tylko dzisiaj niekoniecznie widział w jej oczach tańczące płomienie nieokiełznanej furii. Dzisiaj również reprezentowała złą pogodę, ale wcale nie taką pozostawiającą w sercu mężczyzny chaos i zgliszcza, tylko smutek. Mildþryþ Moody była dziką i niepojętą pięknością - ale ta piękność wyrażała dzisiaj również smutek.
Jeszcze nie wiedział, jak ten smutek udźwignąć. Ślepcem jeszcze nie został - świadomość bycia ze skrajnie innych światów uderzała przy patrzeniu na nich jak młot bijący w gong. Nie dało się być bardziej stereotypowym niż Dægberht - koszula z bufiastymi rękawami, skórzane spodnie i torba, przydługie włosy po części zebrane w kok, ten typowo męski kok wyglądający tak, jakby ktoś spędził nad jego ułożeniem kilka godzin, ale w rzeczywistości trwało to zaledwie kilka sekund. Niby nie ocenia się ludzi po wyglądzie, ale akurat on był dokładnie tym, kogo spodziewałeś się zastać w tej skórze - opalonym młodzieńcem sprawnym w posługiwaniu się słowem, spędzającym czas na podróżach i piciu alkoholi, których nazw nie sposób powtórzyć ludziom nieznającym tylu języków. Ale on, wbrew pozorom, też posiadał kilka sekretów, jakich jeszcze przed Moody nie zdradził.
Wpierw nie myślał o tym zbyt wiele. Głównym celem kontaktu z Mildþryþ była Victoria, a konkretniej na prezencie, jaki chciał Victorii przygotować - małym, ręcznie robionym amulecie z obrazkiem, który Mildþryþ miała przygotować. Coś drobnego, rozmiarem gotowego do bycia zatopionym w żywicy, klimatem i kolorystyką pasującego do... Ha, nawet nie potrafił już o tym myśleć. Ten prezent wyglądał teraz jak głupi pretekst do zagadania, bo ani trochę nie myślał już o blasku ognia odbijającego się w oczach Lestrange - za każdym razem kiedy próbował do tego wrócić, każde słowo w jego głowie przywracało go do jednego tematu, do jednej osoby - do Mildþryþ opowiadającej nieco wulgarny, ale w jego percepcji również beztroskim językiem o walce materią, o pociągnięciach pędzla muszących zamienić się w pociągnięcia igły, o braku gotowości do takiego wyzwania (przy jednoczesnej ekscytacji), o tym jak czasami ciężko było spleść kolory z wizją, jak czasami błądziło się po omacku. To, co teraz opisywał, brzmiało jak zauroczenie nią lub jej sztuką, ale Dægberht od razu przerwałby ten tok myślenia i nie po to, żeby temu zaprzeczyć - po prostu uważał, że te słowa nie oddawały esencji młodszej Moody. Tą esencją był huragan.
- Oh, spartaczyłem jednak nieco - przyznał otwarcie, kierując ich kroki na skaliste wybrzeże, gdzie rozbił małych rozmiarów namiot. Nie namiot do spania - to był jeden z tych namiotów, które miały osłaniać przed wiatrem i deszczem. Flint się do tego spotkania przygotował. Ułożył tam kilka puszystych poduszek. Tak wielkich, aby swobodnie zatopić w nich ciało. Skrzynkę pomiędzy nimi, zapewne robiącą za stolik i przechowalnię ich kolacji, przykrył obrusikiem, na nim zaś ulokował maleńki wazonik z kilkoma kwiatami, wokół których unosiły się świecące blado promyki. Widać było, że postarał się uczynić ten wieczór uroczym, nawet gdyby nie był to pomysł trafiony - cóż więc spartaczył. - Źle sprawdziłem pogodę - ale z perspektywy romantyka nie dało się znaleźć lepszej - gołe, obnażone z wszelkich chmur niebo było zalane morzem migoczących gwiazd, przysłanianych jedynie sporadycznie trafiających do nich światłem okolicznej latarni morskiej. - Monsun miał dzisiaj dowieźć tu małą katastrofę... a ja faktycznie zleciłem zakęcie tego namiotu, żeby nic nam się nie stało.
Nie zapytał się jej czy jej to pasuje, czy nic nie szkodzi. Prawdę mówiąc, nie powiedział jej wcale, gdzie idą. Najważniejsze pytanie pomiędzy nimi już padło: czy miała chłopaka, a jeżeli nie, to czy da się zaprosić na nietypową randkę. Cokolwiek działo się wokół i tak niknęło w tle świadomości o tym, że w opowieściach Mildþryþ tkwiło coś, co przyciągało go bardziej niż cokolwiek innego. Chciał ją tu zabrać w złą pogodę i oglądać to spod zaklętej kopuły, bo ona też była jak ta zła pogoda - wcześniej myślał o tym w kontekście bycia gwałtowną, nieposkromioną. Postrzegał ją jako potencjalnie kogoś przetaczającego się przez życie innych z niszczycielską mocą, a on chyba... chciał być zniszczony. Tylko dzisiaj niekoniecznie widział w jej oczach tańczące płomienie nieokiełznanej furii. Dzisiaj również reprezentowała złą pogodę, ale wcale nie taką pozostawiającą w sercu mężczyzny chaos i zgliszcza, tylko smutek. Mildþryþ Moody była dziką i niepojętą pięknością - ale ta piękność wyrażała dzisiaj również smutek.
Jeszcze nie wiedział, jak ten smutek udźwignąć. Ślepcem jeszcze nie został - świadomość bycia ze skrajnie innych światów uderzała przy patrzeniu na nich jak młot bijący w gong. Nie dało się być bardziej stereotypowym niż Dægberht - koszula z bufiastymi rękawami, skórzane spodnie i torba, przydługie włosy po części zebrane w kok, ten typowo męski kok wyglądający tak, jakby ktoś spędził nad jego ułożeniem kilka godzin, ale w rzeczywistości trwało to zaledwie kilka sekund. Niby nie ocenia się ludzi po wyglądzie, ale akurat on był dokładnie tym, kogo spodziewałeś się zastać w tej skórze - opalonym młodzieńcem sprawnym w posługiwaniu się słowem, spędzającym czas na podróżach i piciu alkoholi, których nazw nie sposób powtórzyć ludziom nieznającym tylu języków. Ale on, wbrew pozorom, też posiadał kilka sekretów, jakich jeszcze przed Moody nie zdradził.
Matka nadała mi takie imię,
żeby poprawnie wymawiały je tylko drzewa i wiatr
żeby poprawnie wymawiały je tylko drzewa i wiatr