• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
« Wstecz 1 2 3 Dalej »
[sierpień 1972] No more dreaming of the dead as if the death itself was undone

[sierpień 1972] No more dreaming of the dead as if the death itself was undone
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#1
15.12.2024, 11:42  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.12.2024, 22:37 przez Lorraine Malfoy.)  
noc z 28 na 29 VIII 1972 roku, zakład pogrzebowy Necronomicon

Lorraine Malfoy widziała w swoim życiu więcej pogrzebów niż ślubów, więcej toastów wzniosła w trakcie styp niż wesel – zamiast jednak kryć się za żałobnym kirem, wciąż nosiła biel. Czystą, nieskalaną biel panny młodej, której nigdy nie dane będzie stanąć przed ołtarzem, dawno była już bowiem poślubiona śmierci. Śmierć przynosiła ukojenie tym, którzy umierali, Lorraine – tym, którzy żyli dalej.

Do których należała dotknięta klątwą krwi sędzina? 

Czerń spowijała Lorien Mulciber jak płaszcz dementora, czerń była wszędzie dookoła: czaiła się w ciemnościach spowijających wnętrze zakładu pogrzebowego, na dnie przeklętych oczu kobiety, na którą czekał znajomy, wytarty fotel przy równie znajomym, hebanowym biurku, i świeżo zaparzona, czarna kawa – nieważne, że był środek nocy – Lorraine patrzyła w te oczy ze współczuciem, z troską, ale i ze swego rodzaju zaciekawieniem. Czerń należała do wdów, jednak Lorien Mulciber nosiła czerń na długo przed tym, jak została wdową, na długo przed tym, jak została w ogóle Lorien Mulciber. Czerń była kolorem jej serca, nie szat.

Lorien Mulciber było do twarzy w żałobie. Smutek stanowił najwspanialszą z ozdób, dopełnienie jej urody: nigdy nie była piękniejsza, niż wtedy, gdy była smutna, a smutna była często, bo Lorien była głęboko smutną osobą. Właśnie to przyciągnęło uwagę Lorraine, kiedy spotkały się lata temu, w spowitym dymem papierosów mugolskim zakładzie bukmacherskim, właśnie to powodowało, że szanowała i darzyła przyjaźnią Lorien Crouch: smutek był wpisany w jej naturę – smutek nieukojony, niemożliwy do ukojenia, bo wynikał z rozdarcia między ptakiem a kobietą – smutek był pochodną jej ambicji, tak jak ambicja była pochodną smutku, a obie były pochodną umierania.

"Mój ojciec zawsze stawiał na konie, które przegrywały", powiedziała wtedy Lorraine, wpatrzona w tablicę, na której dokonywano przewidywań przed wyścigiem. Armand Malfoy chadzał do bukmachera, gdy udało mu się ugrać dużo pieniądzy przy karcianym stoliku, tylko po to, aby wykupić jeden zakład, zawsze tylko jeden – zadając swoją powściągliwością kłam tym, którzy oskarżali go o rozpasanie – zakład, że koń z samego końca tabeli wygra następny wyścig, wyprzedzając faworytów. Zwróciła oczy na Lorien, której towarzyszyła, nie pytaj mnie, ile pieniędzy wtedy stracił, mówiło jej spojrzenie: zwykle przegrywał, powinna powiedzieć, ale dumnie wyprostowane plecy nie pozwalały jej tego powiedzieć, pamiętając wszystkie te razy, kiedy ojciec – wbrew przewidywaniom – wygrywał.
"Mawiał wtedy, że dokonuje wyboru poety."
Wszyscy smutni ludzie lubili poezję, a Lorien Crouch nie była wyjątkiem. Obie uśmiechnęły się więc, widząc imię "Petrarka" na samym końcu tabeli. Dobre imię dla konia, chciała powiedzieć Lorraine, kiedy kupiły zakłady – poszukać z Lorien porozumienia na gruncie italskiej ziemi, skąd pochodziła i ona, i poeta, będący imiennikiem konia wyścigowego, którego obstawiły – ale coś innego wydostało się wtedy spomiędzy jej ust: coś, co poniekąd przypieczętowało współpracę, jaką miały wieść przez lata – lepiej niż jakikolwiek sonet Petrarki.
"Myślę, że po prostu lubił czuć, jak bogowie wkładają władzę nad przeznaczeniem w jego ręce, odwracając w locie monetę podrzucaną przez los, tak, aby upadła rewersem do góry"
, stwierdziła Lorraine. "Myślę, że na tym polega prawdziwa kontrola."

Nie tracił wiele, przegrywając, zyskiwał wszystko, wygrywając. Nie chodziło tu jednak o pieniądze. "Błahe wydarzenie może odegrać dużą rolę", powtarzały przez wieki pokolenia Malfoyów, a chociaż Armand Malfoy dawno już porzucił swoje nazwisko – wyrzekając się go razem z pretensją życia – nigdy nie przestał być Malfoyem. "Tylko tak możesz odwzajemnić uśmiech, jaki posyła ci przeznaczenie", mawiał, wzruszając ramionami. Lorraine uśmiechnęła się gorzko, kiedy sfrustrowany mugol wyskoczył zza odgradzających tor bramek, tylko po to, aby zabić własnego konia z mugolskiej broni: faworyt, który przegrał, wykrwawiał się w konwulsjach na oczach zgromadzonych na trybunach ludzi, szlachetne zwierzę odarte ze swej szlachetności jednym strzałem w łeb, bo w grze z przeznaczeniem wygrywasz albo umierasz. Nie było sensu płakać nad dobitymi końmi. Nigdy nie chodziło tu o konie, chodziło o kontrolę, o iluzję kontroli, oddanej na pozór w ręce losu. Kontrola nie była wygranym zakładem, kontrola była wściekłym krzykiem tłuszczy, wzburzonej nieoczekiwanym obrotem spraw, paniką wybuchłą w tłumie, szlochem hazardzisty, który zyskał wszystko tylko po to, aby to stracić, kontrola była krwią konia, która wsiąkała w uklepaną ziemię toru w Ascot. "Kontrolę należy pozornie oddać, aby ją realnie zachować."

Robert Mulciber był tylko przegranym koniem, na którego Lorien Crouch postawiła zakład.

Nigdy nie chodzi o konie, pomyślała Lorraine, odkładając na spodeczek łyżeczkę od kawy, nigdy nie chodzi o pieniądze. Nie bez powodu reprezentowała Koło fortuny w talii tarota Ambrosii: Lorraine mogłaby zmienić wyroki losu wychodząc choćby w tej chwili z Necronomiconu, tak samo jak Lorien mogłaby zmienić wyroki mężowskiego testamentu jednym pociągnięciem pióra. Nie przyniosłoby im to satysfakcji. Nie, pomyślała, tu zawsze chodzi o nas, tylko o nas.

Lorien Mulciber nie przyszła tutaj po pocieszenie, nie w tradycyjnym sensie tego słowa: tak rozumiane pocieszenie obie zwykły pozostawiać innym – rodzinie, przyjaciołom, kochankom i Anthony'emu, który był chyba czymś pomiędzy – nie, przyszła tutaj po coś innego, po coś, co było lekarstwem i trucizną zarazem.

Lorien Mulciber przyszła tutaj odzyskać kontrolę.

Nie powiedziała tego. Nie musiała.

– ...zdążyłam dopełnić wszelkich formalności przed przedrukiem wieczornego wydania. – Nekrolog, w którym żona i córka z wielkim żalem zawiadamiały o nagłej śmierci Roberta Mulcibera miał ukazać się w Proroku Codziennym nazajutrz, ale Lorraine – rozumiejąc powagę sytuacji – wystarała się o wcześniejszą publikację, wyprzedzając oczekiwania Lorien – oczekiwania, które dobrze znała po latach współpracy. Lorien Mulciber nawykła do tego, że jej życzenia są dla innych rozkazem, a słowa – stanowią literę prawa. Nawykła też do tego, że na Lorraine można polegać, bo poleganie na Lorraine zawsze łatwo wchodziło ludziom w nawyk.

– Niestety, nie odniosłam podobnych sukcesów w rozmowie z Richardem. To ślepy człowiek – westchnęła Lorraine, zabębniwszy z irytacją palcami o blat biurka, przy którym zasiadła, po tym jak przyniosła sobie i sędzinie kawę, czy raczej jej ostatek, wygrzebany z dna puszki – ślepy i głuchy, bo zaślepiony bólem, nie chce słuchać głosu rozsądku, bo rozsądek ma twoją twarz i twój głos. Wiem, że nad tobą czuwa wiele par oczu, Lorien, że patrzy na ciebie i przez ciebie wszystkowidzące oko Prewettów... Że masz wiele uszy w Ministerstwie, i nie tylko, że słyszysz echo słów, które padają na korytarzach Azkabanu. Ja także jestem twoimi oczami i uszami – uśmiechnęła się miękko do kobiety, przywołując tym uśmiechem wspomnienie delikatnego uścisku, którym przywitała ją, gdy ta stawiła się na progu Necronomiconu – jestem tu, jeżeli mnie potrzebujesz. Ale, powiedz mi, proszę, dlaczego, na przenajświętsze łono Matki, ten człowiek... Darzy cię taką nienawiścią?


Yes, I am a master
Little love caster
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (1065)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa