• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
« Wstecz 1 2 3 Dalej »
[07.07.1972] That which we call a rose, by any other word would smell as sweet

[07.07.1972] That which we call a rose, by any other word would smell as sweet
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#1
21.06.2024, 20:28  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.09.2024, 21:04 przez Lorraine Malfoy.)  
Miesiąc miłości - Romeo i Julia

– Oddaj mi mój grzech – wyszeptała wcześniej Lorraine z ustami tuż przy uchu Maeve, słowo w słowo podążając za oryginalnym tekstem dramatu, nawet wtedy, kiedy rubaszna trawestacja Szekspira zaimprowizowana przez – w większości kompletnie pijaną – uliczną trupę artystów odchodziła od wskazówek scenicznych. Aktorzy, ku uciesze gawiedzi, wkładali w usta tragicznych bohaterów słowa pospolite, bluźniercze, na początku tylko zakrawające o wulgarność, ale wraz z eskalacją napięcia, ze sceny – utworzonej z trzech wielkich, naprędce zestawionych razem stołów – padały coraz to bardziej wymyślne przekleństwa. Na ustach Malfoy zaigrał pokrętny uśmiech. Zsunęła się z kolan ukochanej, okręciła się wokół siedzącej kobiety – jak w tańcu – i, niby to folgując swej kapryśności, pociągnęła Maeve w stronę pianina, które ktoś próbował wcześniej wyrzucić przez jedno z okien zrujnowanej sali balowej.
Od czasu Lithy, Lorraine trwała w dziwnym odrętwieniu, które zdawało się ustępować tylko w obecności Maeve. Była inna. Bardziej zdystansowana, bardziej obojętna, zimniejsza. Nie przestała się modlić, ale słowa modlitw wydawały się puste. Po cóż miała teraz wzywać imię Matki? Ta miała tylko trzy twarze, zaś Maeve dysponowała tysiącem. Dalece bardziej nadawała się na boginię. A Lorraine tak samo jak kochała być wielbioną, kochała ją wielbić. Teraz uderzyła pewnie w klawisze pianina – bezceremonialnie zastępując w roli muzykantki młodą dziewczynę, od dłuższej chwili przysypiającą nad instrumentem – a spod jej dłoni popłynęły dźwięki szybkiej, dosyć obscenicznej marynarskiej przyśpiewki, swego czasu popularnej w barach. Zarówno widownia, jak i aktorzy przywitali muzyczny przerywnik śmiechem, ale to nie na ich aprobacie zależało Lorraine. Ona patrzyła na Maeve – zawsze tylko na Maeve – a jej głodne oczy płonęły chorobliwym blaskiem.
Doskonale wiedziała, co robi, kiedy zaborczo przygarnęła bliżej siebie kobietę siedzącą obok niej na ławie od pianina: brodę wsparła o ramię Maeve, pozwalając, by owionął ją znajomy zapach palonego opium. Słodkie wyznania miłosne szeptane nad uchem przycichły, kiedy Lorraine skupiła się na grze. Słowa nie były teraz potrzebne. Zaintonowała kolejną piosenkę, więżąc na chwilę Maeve w swoich objęciach.

---

A wszystko zaczęło się od tego, że Edgar Clayton zniknął.

Biura rosnącego w siłę magnata finansowego świeciły pustkami, kiedy pracownicy sieci zakładów bukmacherskich i domów maklerskich stawili się rano w pracy. Zniszczono dokumenty, opróżniono sejfy, skradziono papiery wartościowe... Zaś wszystkie pieniądze zniknęły, tak samo jak Clayton, którego nikt nie potrafił odnaleźć pośród całego zamieszania.
Niektórzy stracili na jego zniknięciu – nie mogli odebrać obstawionych wygranych, stracili akcje i udziały w obiecujących inwestycjach na giełdzie – niektórzy zaś zyskali – nikt nie mógł im teraz udowodnić, że zadłużyli się u lichwiarzy kontrolowanych przez finansistę – wszyscy natomiast spotkali się pod domem Claytona, domagając się wyjaśnień, pieniędzy, i jego głowy, niekoniecznie w tej kolejności. Dzika tłuszcza wdarła się do wnętrza nowobogackiej kamienicy, wybijając okna i tratując drzwi. Rozwścieczony tłum dewastował przerażająco kiczowate wnętrze, plądrując przy tym co popadnie – a było co plądrować, bo Clayton chętnie otaczał się bogactwem – biżuteria, wytworne ubrania, meble, kolekcja antyków i wypchanych zwierząt z egzotycznych krain, obrazy, srebrna zastawa, alkohole z całego świata... Mieszkańcy Nokturnu przewrócili opustoszały dom do góry nogami, ale nawet w gnieździe luksusowego bezguścia nie znaleźli Edgara Claytona. Zniknął. Bez słowa, bez śladu, bez pożegnania.

Wszyscy wiedzieli, że służby wkrótce zainteresują się nagłym zniknięciem mężczyzny. W stosownym czasie pojawią się na Nokturnie – przeprowadzą dochodzenie, powołają świadków, zbadają dowody – a potem odejdą, nie znalazłszy żadnego tropu, tylko pusty dom, ofiarę zorganizowanego wandalizmu, który dawno już przestał się czymkolwiek wyróżniać na tle innych pustostanów w tej dzielnicy.

Ale dzisiaj, kamienica Edgara Claytona należała do Nokturnu. Dzisiaj wszyscy przyszli tu świętować.

Z ckliwej sceny pierwszego spotkania Romea i Julii, nieświadomych jeszcze ciążącego na nich fatum ("ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić?", zapiał falsetem tragiczny kochanek), nastąpiło zaraz płynne przejście do odstręczającej pantomimy kopulacji, wszystko w ironicznym akompaniamencie pianina oraz gwizdów i sugestywnych postękiwań starszyzny Montekich i Kapuletów. Szekspir byłby wniebowzięty, pomyślała Lorraine, wstając od pianina ze skruszonym uśmiechem na twarzy.
– Muszę tylko załatwić jedną rzecz, i jestem twoja – obiecała Maeve.

W tle rozgorzał akurat pojedynek między wystrojonym w fikuśną szatę z szafy Claytona Merkucjem a Tybaltem – "te, sufler, czy to nie Tybalt powinien wygrać?", spytał głupio zaskoczony Merkucjo, nieświadomy, że chwilę wcześniej aktor odgrywający Tybalta spadł ze sceny, to znaczy, stołu, i już spod niego nie wstał – i zaraz kolejny, pomiędzy zastępującym Tybalta Merkucjem a... kapłanem Laurentym? Ledwo Romeo i Julia zaczęli raczyć się we wspólnym grobie chardonnay ze swoich ust – wszystkie trunki znalezione w barkach Claytona szybko stały się własnością wspólną – na scenie rozgorzała kolejna bójka, tym razem całkowicie realna: poszło o karczmarkę o wdzięcznym imieniu Rozalina, którą podobno zdradzał sufler. Samą scenę zajął zaraz jakiś przedsiębiorczy złodziejaszek, który urządził licytację sreber skradzionych z piętra, inspirując do tego samego innych łowców nagród, którzy nie zdążyli jeszcze wynieść swych łupów z rezydencji, bo albo zdzierali stiuk ze ścian, albo zastanawiali się, jak przetransportować bez szkody kryształowy żyrandol zawieszony u sufitu. Inni kupcy rozstawili swoje stoiska bardziej na uboczu, by nie przeszkadzać snującym się po posiadłości maruderom, żerującym na ochłapach burżujskiego przepychu.

Lorraine minęła natrętnych handlarzy, głośnych awanturników, stręczycielki, czające się zmysłowo po kątach – wymieniała uśmiechy albo wesołe półsłówka ze znajomymi – tylko zerknęła w stronę prowizorycznego ringu, gdzie ochotnicy mogli walczyć na pięści, nieco dłużej zatrzymała się natomiast przy stolikach, gdzie grano w karty. Zawahała się, zanim podeszła do stolika, gdzie czekał na nią kontakt Oka. Lorraine uśmiechnęła się tylko, wchodząc do gry. Odeszła od stolika bogatsza w nowe znajomości i srebrny pierścionek z oczkiem. Przez chwilę rozglądała się po sali w poszukiwaniu Maeve, starając się zignorować pokusę zaniesienia się kaszlem, gdy zbyt mocno zaciagnęła się papierosem. Lorraine nie paliła, chyba, że potrzebowała ukryć zdenerwowanie znajomą manierą – precyzyjne ruchy maskujący nerwowość palców, kojący żar w piersi, dmuchnięcie dymem, pozwalające zyskać kilka cennych sekund zanim udzieli odpowiedzi – ojciec dobrze ją wyszkolił. Mężczyzna z Oka tylko odprowadził ją wzrokiem. Odchodząc, czuła na plecach jego ciężkie spojrzenie.

Miała dziś szczęście w interesach, ale czy szczęście w miłości także jej sprzyjało?

Przemierzała zdewastowaną salę balową wolnym krokiem, zastanawiając się, czy nie powinna wspiąć się na schody odarte z marmurowych płyt, by móc sięgnąć wzrokiem dalej, i tak też odszukać Maeve wśród gwarnego tłumu, ale wtem, jej wzrok padł na niedobitki aktorskiej trupy. Kierowana podszeptem intuicji, obróciła się na pięcie, i skierowała się w stronę dekoracyjnych balkonów wychodzących na ulicę.

---

Chciała wynagrodzić Maeve wczorajszą kłótnię w Głębinie i jej późniejsze reperkusje: dzisiaj bardzo starała się zachowywać w sposób, który zawsze zdawał się zadowalać ukochaną. Nie widziała w tym manipulacji – była szczera w swoich uczuciach – po prostu próbowała bardziej. Czuła się podle, kiedy złość ukochanej była wycelowana w jej stronę, choć dobrze wiedziała, że na nią zasługuje. Zachowała się jak paranoiczna suka, próbując zmanipulować wszystkich tak, by postąpili wedle jej życzeń. Najgorsze było to, że teraz postąpiłaby tak samo. Nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia – przynajmniej tak chciała myśleć – ale ogarniało ją żenująco wstydliwe poczucie krzywdy i wyobcowania, gdy nie widziała w oczach Chang czułości, do której tak przywykła. Lorraine nienawidziła tej emocjonalnej zależności – desperackiej potrzeby, by zadowolić Maeve ponad wszystko, jak gdyby miłość kobiety była współzawodnictwem, które musiała wygrać, by poczuć, że na nią w ogóle zasługuje – ale jeszcze bardziej nienawidziła przegrywać. A w tym przypadku przegrana oznaczała sprawienie zawodu Maeve, więc, oczywiście, nie wchodziła w grę. Matka zawsze powtarzała jej, że nienawiść wobec własnej rodziny jest nienawiścią wobec siebie samej. Ale wyrządzenie krzywdy Maeve było gorsze niż własna krzywda.

Szkoda, że Lorraine nie potrafiła nie ranić ludzi, na których jej zależało.

Echo głośnego trzasku zamykanych drzwi rozbijało się pośród jej myśli nawet teraz. Kiedyś był to jej ojciec, potem Anthony – nie jesteś moim ojcem, rzuciła mu wtedy w twarz, i zaraz tego pożałowała – teraz byli to Atreus i Maeve: wychodzili z jej życia, zamykając za sobą drzwi, a ona zostawała sama, zawsze sama.
Całe życie tkwiła po złej stronie tych przeklętych drzwi.
Wszyscy ludzie, których kochała, zostawiali ją, prędzej czy później. Zdążyła się do tego przyzwyczaić, nauczyła doceniać ulotność wspólnych chwil – w końcu była córką swojej matki, miała tragedię we krwi – poniekąd zaczęła wręcz tego oczekiwać: spokojna, absolutnie pogodzona z nieuchronnością przeznaczenia – i swojej miłości. Wszyscy ją zostawiali, tylko ona nigdy nie potrafiła odejść.

Poczuła zimną satysfakcję, widząc, że przeszklone drzwi prowadzące na balkon zostały wyrwane z zawiasów. Spróbuj nimi trzasnąć, najdroższa.

Lorraine wsunęła się zgrabnie między Maeve a ażurową barierkę na wpół zrujnowanego już balkonu, odwracając się plecami od tętniącej życiem ulicy poniżej. Świat dookoła nie przestał nagle istnieć, ale stał się dziwnie odrealniony, dziwnie odległy: świat Lorraine skurczył się teraz się do twarzy ukochanej. Lustrowała ją wnikliwie,  delikatnie przymrużywszy oczy legilimentki – skoro ty jesteś moimi oczami, poprosiła kiedyś, pozwól mi być twoimi dłońmi – ważyła znaczenie każdej mikroekspresji, jak gdyby rozgrywała mecz szachowy, uważna, milcząca, pogrążona w cichej kontemplacji Maeve. Gdyby była bardziej szalona wzięłaby ją za rękę i zaprosiła do tańca na skraju balkonowej balustrady. Nie tańczyłyby do dźwięków pianina. Wystarczyłaby im nocna pieśń Nokturnu.

– Tak myślałam, że cię tutaj znajdę. "Ślepym w miłości ciemność jest najmilsza". – Czy też, jak to ujął jeden z aktorów: "jest ciemno, więc można się ruchać". – Tak do ciebie przemówili Romeo i Julia, kochanie?

Długie palce Lorraine zatrzepotały jak skrzydła spłoszonego ptaka, kiedy niby to niewinnie złożyła dłoń na ramieniu Maeve: próżno było jednak doszukiwać się w tym geście nieśmiałości. Była dziwna zażyłość w sposobie, w jaki obydwie kobiety reagowały na swoją obecność, poszukując byle pretekstu do dotyku. Posuwista nieuchronność, z jaką ręka wiły przesunęła się na kark Maeve, a potem opiekuńczo oparła o jej szyję – samymi tylko opuszkami palców muskając kruchą podstawę czaszki – sugerowała wszystko, tylko nie nieśmiałość: sugerowała potrzebę, którą mogła  usatysfakcjonować dopiero bliskość ukochanej. Jak blisko byłoby wystarczająco blisko? Wątła smużka dymu unosiła się nad papierosem trzymanym przez wiłę – w odsuniętej dalej dłoni, którą oparła się wcześniej o chwiejną barierkę balkonu, aby dym nie gryzł w oczy – tak jak nad miastem wisiała nieruchomo chmura smogu, przysłaniająca niebo i gwiazdy: powietrze było duszne i równie lepkie, co spojrzenie Malfoy, kiedy zaplotła ostatecznie wolną dłoń we włosach ukochanej.

– W dobrą noc można stąd prawie dojrzeć gwiazdy. – Gdyby Lorraine nie widziała nigdy świateł tych gwiazd, być może potrafiłaby zadowolić się życiem w blasku chińskich lampionów, które zdobiły front palarni opium – życiem w ciemnościach podziemnych ścieżek, gdzie nie dochodziło światło dnia – wciąż jednak uparcie odwracała głowę ku niebu, jak gdyby spodziewała się tam znaleźć przyszłość, w której ona i Maeve mogłyby mieć to wszystko, i jeszcze więcej. – W gorszą... – nieśmiały uśmiech zadrgał na ustach wiły – ...zawsze można napluć na przechodniów.

Ale Lorraine strząsnęła tylko popiół z trzymanego w dłoni papierosa.


Yes, I am a master
Little love caster
femininomenon
I'm feeling amazing,
I'm fucking amazing;
I'm high as a kite,
I'm sat here picturing you naked

Nie da się Mewy opisać, bo jest metamorfomagiem. Nikt nie wie, jak tak naprawdę wygląda, bo zmienia wygląd jak rękawiczki. Nie tylko wybitnie często podszywa się pod innych, ale też manipuluje aparycją nawet gdy pozostaje przy własnej tożsamości, bo chce w oczach innych utrzymać pewne wrażenie. W jej codziennym wyglądzie da się znaleźć kilka cech wspólnych: azjatyckie rysy, zwykle czarne włosy średniej długości, chłopięcy ubiór. Nosi się - i poniekąd zachowuje - jak bad boy, ewidentnie nie próbując nigdy być damą. Zawsze da się ją poznać po zadziornym spojrzeniu oraz ostrym sposobie wypowiedzi. No i tej bezczelnej pewności siebie.

Maeve Chang
#2
22.07.2024, 00:27  ✶  
Jeśli wierzyć Szekspirowi, gwałtownych uciech i koniec gwałtowny.
Liczyła, że frywolny harmider zrodzony z radości przepadnięcia jak kamień w wodę szarlatana sprawi, że nie będzie myśleć o wczorajszym dniu. Chciała zatracić się w zamęcie, zasymulować upojenie alkoholem, naśladować odurzonych opium, których widywała częściej niż własną matkę. Umiała grać, potrafiła łgać, sprzedałaby ogień piekielny szatanowi w przypływie kaprysu. Mogłaby w pojedynkę odegrać całą sztukę, a i pewnie zrobiłaby to o niebo lepiej niż ta banda nabzdryngolonych szumowin, która teraz wznosiła się na teatralne i cielesne wyżyny. Nawet nie musiałaby zmieniać twarzy, żeby zebrać wszelkie oklaski i życzenia o autografy; z dziką chęcią dałaby się wciągnąć w rozentuzjazmowany tłum i nie stawiałaby oporu, gdy ta pstrokata masa ciągnęłaby ją ze sobą na samo dno.
Nie mogła jednak przestać przeklinać sił wyższych, że posiadała samoświadomość. Z ręką na sercu wolałaby być teraz w ciemię bita, bo świadomość tego, że dała się wczoraj wyrolować jak dziecko, nie dawała jej spokoju. Gniew miał szybko umknąć, miało być jak zawsze - szybko przyszło, a kilka przesadzonych paprotek później łatwo poszło. Dyskomfort był jednak na tyle wyczuwalny, że nie mogła spać w nocy. Nie wiedziała, skąd tak wielka irytacja, ani nie miała pojęcia, czemu mimo przyczyny złości leżącej Lorraine, najbardziej chciała przemeblować mordę Rookwooda.

Nie zrobiła z tym gniewem nic. Niewyspana pokrzyczała na siostry, które szyderczo skomentowały niespodziewaną obecność Maeve na śniadaniu w godzinach porannych, zamiast zwyczajowych popołudniowych, ale poza tym nie wybiła nikomu kłów, ani nie musiała wyciągać spomiędzy palców wydartych komuś blond włosów. Energia więc się kotłowała, niespożytkowana buzowała wewnątrz, czyniąc Changównę bardziej rumianą niż zwykle. W dotyku też wydawała się cieplejsza, jakby krew wrzała pod skórą.
Przyszła na balkon, bo dość miała tłumaczenia narąbanej spółce dwóch stałych klientów Palarni, że ponowne podejście do wypychania pianina oknem to generalnie pomysł poroniony, kiedy w lokalnym kasynie ma się niebotyczne długi i brak ich spłaty coraz realniej groził zarekwirowaniem rzepek z kolan przez oprychów właściciela. Jako jedyna trzeźwa w tym przybytku próbowała im przemówić do rozsądku, że lepiej by to było sprzedać, jak nie w całości, to chociaż na części. Chciała jak najlepiej, a wyszło jak zwykle - poddała się i porzuciła czcze próby, gdy jakiś przyjemniaczek wszedł butami na klawisze, a następnie, racząc ich przy tym istną kakofonią dźwięków, zaczął szczać prosto do pudła instrumentu.

Zaczęła się odwracać nieznacznie od barierki, gotowa ciskać tak paskudnymi epitetami, że wstyd byłoby je cytować. Słyszała, że ktoś nadchodzi, ale nie sądziła, że to Lorraine - myślała, że to znowu Romeo i Julia, którzy chcieli kilka minut temu dorobić fanowskie zakończenie całej tej historii, gdzie nie umierają dramatycznie głupio, a kurewsko głupio, i posuwają się wzajemnie wsparci o zardzewiałą barierkę, wierząc naiwnie, że utrzyma ciężar obojga.
- Wykurwiaj, Romeo, bo cię zamknę w obszczanym fortepianie, a potem na niego wejdę i dam twojej wybrance powód do życia - wysyczała, a potem zobaczyła, że to nie oni. Nie zmieszała się, jedynie odetchnęła z ulgą. - Wybacz, pomyliłam cię z trupami z trupy - rzuciła, odwracając się z powrotem w kierunku reszty świata.

Skrzywiła się, cmokając zniesmaczona. Oczywiście pozwoliła Raine wcisnąć się niczym wąż pomiędzy siebie a balustradę, ale w kontekście wcześniejszego spotkania z gwiazdami wieczoru nie mogła strawić zadanego przez nią pytania. Uniosła prawą dłoń, chcąc się podrapać pod uchem, jak to zwykle robiła, gdy wahała się nad odpowiedzią, ale musiała zatrzymać się w połowie ruchu i zdjąć sobie z palców odpryśnięty lakier, który złaził z barierki. Wszystko ją chciało zdenerwować.
- Może ty osobiście nie masz nic przeciwko, kiedy w romansie jest spora różnica wieku - powiedziała to z domieszką cynizmu w głosie, udając zajętą procesem ekstrakcji skrawków lakieru z dłoni, więc ciężko było jednoznacznie stwierdzić, czy na pewno pije tylko do faktu, że Julia miała zaledwie czternaście lat, gdy Romeo ją zaczarował, czy może również do relacji jasnowłosej z pewnym gościem, którego nazwisko bardzo łatwo było zapisać jako Degenerat - co prawda błędnie, acz adekwatnie. - Ale do mnie jakoś średnio przemawia grooming. -

Było po niej widać. Nie umiała ukryć złości, co też ją swoją drogą rozsierdzało, bo gdyby nie chodziło o Lorraine, bez wysiłku przyjęłaby dobrą minę do złej gry. Wyobraziłaby sobie, że jest kimś innym, uśmiechnęła się perliście rzędem idealnych ząbków, a minie pozwoliłaby zrzednąć dopiero wtedy, gdy przekroczyłaby próg własnego domu. Przy wile to wszystko było na darmo, niedoskonałości Mewy wychodziły na wierzch błyskawicznie, surowe uczucia wręcz rwały się na powierzchnię. O ile przy dobrych wiatrach wychodziło to Chang na plus, bo płonęła wręcz od żywej miłości wobec Lorraine i dzięki temu wychodziła na autentyczną, na pochłoniętą jej obecnością, tak w gorszych momentach wychodziła na zazdrosną zołzę, która nie umie trzymać emocji na wodzy.
Opuściła prawą dłoń, by objąć ukochaną w pasie. Była zła, ale nie była bezduszna. Nie była też powściągliwa, więc postąpiła o jeden kroczek do przodu, przyciskając plecy wiły ściśle do barierki. Przechyliła się z nią nieco, jakby chciała jej ułatwić patrzenie w te przeklęte gwiazdy, ale nie minęły sekundy i zasłoniła widok na niebo swoim własnym licem. Mogłaby ją bez trudu wypchnąć za tę balustradę, ale jedynie świdrowała spojrzeniem kogoś, kto próbuje doszukać się drugiego dna w oczach swojej miłej, choć różowe usta znajdujące się poniżej nieznośnie odciągały uwagę.
- Czego chcesz? - Zapytała w końcu prosto z mostu, bo domyślenie się tego na własną rękę byłoby drogą przez mękę. Tak, jak po Maeve widać było gniew, tak po Lorraine było widać kombinatorstwo. Kusicielskie ruchy, zawoalowane pytania, słodkie słówka. Wszystko było miłe, kurewsko miłe, ale nigdy nie przychodziło za darmo. Zawsze musiała dać swej pani coś w zamian.


I wanna skin you alive
I wanna wear your flesh
— like a costume —
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#3
25.09.2024, 18:56  ✶  
Naturalne światło nie dochodziło do otchłani podziemnych ścieżek, a chmura smogu wisiała dzisiaj nad Nokturnem, przesłaniając niebo i gwiazdy, ale przecież nie każdy kąt dzielnicy spowijały ciemności. Główna ulica jaśniała, skąpana w ciepłym blasku rozmigotanych latarni, kusiła nęcącą łuną otwartych na oścież drzwi lupanarów, karczm, kasyn, klubów i innych przybytków wątpliwej reputacji, ociekając czerwoną poświatą okien – rozchylonych zalotnie niczym usta kobiet trudniących się nierządem – okien, za którymi przemykały sylwetki tajemniczych postaci opromienionych nikłym światłem lichtarzy i przygasłych lamp naftowych. Teatr światłocieni z orkiestronem rozbłyskującym płomieniami kuglarzy przedstawiających swe ogniste sztuczki, paleniskami prowizorycznych eliksirowarów i ulicznych garkuchni, hipnotyzujący przybyłych kakofonią zepsucia. Nokturn nie rozbrzmiewał dźwiękami nokturnów Chopina, jak żartobliwie wmawiała Baldwinowi, kiedy oboje byli jeszcze dziećmi: nocami śpiewał pieśń slumsów – dziką, gwałtowną – pełną głośnych pokrzykiwań i pijackich inwokacji przetykanych śmiechem. Jakże nienawidziła tego miejsca. Jakże je kochała. Nawet łoskot, z jakim wyrzucone z okna na piętrze pianino poszło w drzazgi wydawał się być nieodzowną częścią nocnej serenady, a jękliwy akompaniament strun wybijający się dysonansowo spośród nawoływań handlarzy i stręczycieli na proscenium, harmonizował z płynącym z oddali czystym, męskim głosem, który – przepełniony chryplawą tęsknotą – śpiewał smutną szantę. Śpiewał o miłości do kobiety – do morza – do kobiety zmiennej niczym samo morze. Równie gwałtownej, pomyślała, czując, jak Maeve napiera na nią ciałem, równie pięknej. 

Maeve Chang była żywiołem. Nieokiełznanymi falami, których pierwotny gniew pieniacko zalewał teraz spokojną przystań otwartych ramion Lorraine. Sztormem drwiącym z rzuconej na dno kotwicy z chińskiego ciasteczka, przepowiadającego szczęście w miłości i interesach. Całą potęgą natury zaklętą w jednej kropli. Oczywiście, że było po Maeve widać złość: znała przecież jej nastroje tak jak żeglarze znali rytm przypływów i odpływów, uczyła manewrować pośród wiatrów i pasm ciszy, widziała burzowe chmury formujące się nad horyzontem.

Spuściła na chwilę oczy, mając wystarczająco dużo przyzwoitości, by przynajmniej udać zawstydzoną, kiedy imię Otto zawisło niewypowiedziane między nimi, choć wstydu nie czuła – już nie. Stała teraz na własnych nogach, pozwalając, by obojętność spowijała ją niczym druga skóra, choć jej harde serce znało pełną goryczy słodycz niewłaściwej miłości. Życie ostatnimi czasy wydawało się prostsze, bardziej stabilne. Kiedyś myślała, że Degenhardt jest jedyną osobą, która potrafi ją zrozumieć, bo był tak samo zepsuty jak i ona. Nie skrzywdził jej – czy to tak trudne do pojęcia, pomyślała, znużona – nie wykorzystał jej, nie porzucił, nie zostawił samej, nie, Lorraine była zepsuta zanim jeszcze Otto położył na niej dłonie. Nie zamierzała okłamywać Maeve, że niczego już do niego nie czuje – kiedyś okłamywała Atreusa i wciąż tego żałowała – ale nie zamierzała też pozwolić, by uczucia względem Degenhardta stały na przeszkodzie ich szczęściu. Nie chciała o nim teraz myśleć. Teraz była z Maeve, a to, co czuła do Maeve, było wyjątkowe – nie dało się tych uczuć porównać do tego, co kiedykolwiek czuła do kogokolwiek innego. Jesteś zazdrosna?, gotowa była wyszeptać uwodzicielsko nad uchem, pokaż mi, jak bardzo. Okrutna drwina nawet nie zdążyłaby wybrzmieć, bo zastąpiłaby ją zaraz wyzywającym “więc uważasz, że nie wiem, jak cię kochać?”, gniewnym “jak możesz myśleć, że kiedykolwiek przestanę?” i wreszcie, nieskończenie czułym, rozbrajającym “Maeve”, powtarzanym raz po raz – w każdej możliwej intonacji – dopóki to jedno słowo nie zastąpiło w jej ustach wszystkich pospolitych wyznań, jakie szeptali sobie kochankowie, wierząc, że ich miłość zapisana jest w gwiazdach, nie zaś na kartach sztuki, której zakończeniem jest śmierć. 

Pozwoliła Maeve popchnąć się na barierkę balkonu, spokojna, uległa i absolutnie spełniona w swej uległości.

– Chcę tego, co ty – odpowiedziała z uwodzicielską manierą, choć na widok miny Maeve wyraźnie spoważniała, a filuterne rozbawienie ustąpiło miejsca powadze. Przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu przesuwało się uważnie po twarzy kobiety. Lorraine pozwoliła wybrzmieć ciszy, zanim udzieliła odpowiedzi wyważonym tonem, który tchnął niezmąconym spokojem. – Chcę być kochana i kochać. Chcę, żeby ten wieczór był dla ciebie wyjątkowy, moja słodka ptaszyno. – Pogłaskała ją czule po policzku. Dotyk był szczery. Dotykiem zawsze potrafiła wyrazić więcej niż słowami. – Nieważne, czy miałabym w tym celu zatańczyć na krawędzi balustrady, czy po prostu pozwolić zepchnąć się z tego balkonu. – Uśmiechnęła się delikatnie, choć nuta goryczy wkradła się w ten uśmiech. Zrób to, zdawały się mówić jej oczy, jarzące się w ciemności jak gwiazdy, zabij mnie, jeśli chcesz, nie będę się opierać. Schroniłaby się pod jej opiekuńczymi skrzydłami, kiedy obie pikowałyby w dół – Maeve tak łatwo nie wypuściłaby jej ze swoich szponów, przemknęło Lorraine przez głowę, kiedy przyglądała się, jak kobieta pozbywa się odprysków lakieru z palców – choć wiedziała, że ukochana w ostatniej chwili bezpiecznie wzleciałaby na swych skrzydłach ponad dachy kamienic, ratując się przed losem roztrzaskanego o bruk pianina, to gdyby Lorraine tak umarła, byłaby szczęśliwa: to byłaby dobra śmierć.

Najmniejsze z nokturńskich świateł zgasło, kiedy wypuściła z ręki wciąż jeszcze tlącego się papierosa, tylko po to, by móc objąć Maeve za szyję. To nie była Pokątna skąpana w świetle dnia, tylko Nokturn. Tutaj nie musiały się obawiać nieprzychylnych spojrzeń, ani tego, że kogoś zgorszą. Tutaj zajmowały honorowe miejsca na balkonie z widokiem na główną ulicę – niby na scenę teatru.

– Nie lubię, kiedy się kłócimy. – Chłód w głosie Lorraine pasował do jej skutych lodem oczu.


Yes, I am a master
Little love caster
femininomenon
I'm feeling amazing,
I'm fucking amazing;
I'm high as a kite,
I'm sat here picturing you naked

Nie da się Mewy opisać, bo jest metamorfomagiem. Nikt nie wie, jak tak naprawdę wygląda, bo zmienia wygląd jak rękawiczki. Nie tylko wybitnie często podszywa się pod innych, ale też manipuluje aparycją nawet gdy pozostaje przy własnej tożsamości, bo chce w oczach innych utrzymać pewne wrażenie. W jej codziennym wyglądzie da się znaleźć kilka cech wspólnych: azjatyckie rysy, zwykle czarne włosy średniej długości, chłopięcy ubiór. Nosi się - i poniekąd zachowuje - jak bad boy, ewidentnie nie próbując nigdy być damą. Zawsze da się ją poznać po zadziornym spojrzeniu oraz ostrym sposobie wypowiedzi. No i tej bezczelnej pewności siebie.

Maeve Chang
#4
06.10.2024, 23:40  ✶  
Nigdy nie życzyłaby sobie, aby Lorraine do tego przeklętego Degenhardta nic nie czuła, bo nie była zwolennikiem wypowiadania pobożnych życzeń, które nie miały prawa się spełnić. Ostała się w Maeve resztka realizmu i uziemienia; wiedziała, że pozbycie się niektórych nawyków dla wili byłoby niemożliwe. Nie byłaby w stanie nie czuć niczego, kiedy jej serce kipiało od uczuć, gdy przelewało się nieustannie niczym wypełniony po brzegi kielich. Chcąc uniknąć gorącej krwi zalewającej ją od środka, musiała dać upust temu, co się w niej kłębiło. Musiała mieć kogoś, na kogo swoje gorejące uczucia przeleje, aby samej się w nich nie utopić.
Po prostu marzyła, gniewnie, acz cicho, aby emocje, które Otto wywoływał w Raine były inne. Najlepiej podobne do tego, co sama Mewa czuła wobec tego parszywego rozpustnika, który snuł się po ulicach Nokturnu niczym makabryczna zaraza. Chciała, aby Lorraine dzieliła nienawiść wobec tego człowieka, która w mniemaniu Chang jak najbardziej mu się należała. Nie dlatego, że był mężczyzną; jego płeć była jedynie wisienką na torcie degrengolady, jaką sobą reprezentował.
Jeśli już musiała coś, co niego czuć, czemu nie mogło być to odium i obrzydzenie?

Maeve nie mogła usprawiedliwić dorosłego mężczyzny, który brał sobie skrzywdzone dziewczę jako kochankę. Nieważne, kto miałby nią być, nieważne, jak świetne mogła mieć powody, aby wpaść w sidła jego ramion. Było coś paskudnego w zachowaniu w pełni świadomego człowieka, który stawia się w roli dobrego samarytanina i wyciąga rękę do zagubionej, skrzywdzonej dziewczyny, oferując pomoc opiewającą we wszeteczny dotyk i mamiące, słodkie słówka. Obrzydzało Mewę do cna, kiedy ktoś pokroju Degenhardta stawiał się w jawnej pozycji siły, udawał wielkodusznego przewodnika, aby następnie wykorzystać kobietę, która desperacko potrzebuje kogoś, kto poprowadzi ją przez meandry życia. To jak karmić głodnego piołunem, jak dolewać spragnionemu trucizny do wody; uzależnił ją od siebie wizją zbawienia, które nigdy miało nie nadejść.
W końcu jak można odkupić swoje winy z pomocą kogoś, kogo nawet diabły przegoniły z piekła?

Lorraine mogła wmawiać jej bezustannie, na kolanach przekonywać, że wszystko wydarzyło się za obopólną zgodą, a ponadto się jej to podłe traktowanie należało. Maeve mogła jedynie prychnąć z pogardą w odpowiedzi i z miłości do ukochanej prosić bogów, aby nie splatali ze sobą ścieżek jej i Degenhardta, bo jeśli kiedyś go spotka na swojej drodze, to go gołymi rękoma rozpłata i powiesi za parszywe jelita tam, gdzie tego kurwiska miejsce - u pobliskiej latarni, na należne zmarnowanie i pośmiewisko. Ku przestrodze wszystkim tym chamom, bawidamkom i okrutnikom, którzy odważą się wykorzystać dobre serce Lorraine i choćby pomyśleć o tknięciu jej. Wszyscy bogowie jej świadkiem, że pośle każdego skurwiałego śmiałka tam, gdzie nawet demony boją się chadzać. 

Owszem, Maeve wierzyła w dobre serce Raine, wbrew temu, co wiła próbowała wmówić sobie i wszystkim innym. I współczuła jej, całą sobą żałośnie współczuła, że zdeptano jej poczucie wartości do tego stopnia, że ktoś tak mierny jak Otto objawił się jej aniołem stróżem.

- Nie chcesz tego, co ja - odparła, ewidentnie nie zgadzając się z jej wizją świata. Nie umiała wyzbyć się złości, nie potrafiła odpuścić, więc się pewnie tak skończy, że nawet dla Lorraine będzie wredna. I będzie się potem za to biczować, nienawidzić własnego odbicia w lustrze, że śmiała się odezwać w ten sposób do niej. - Tak, chcesz być kochana i kochać. Szkoda, że każdego, kto będzie dla ciebie względnie miły - wykrzywiła usta w grymasie mówiąc to, a czoło zmarszczyło się w złości razem z nosem. Nie chciała nazywać Malfoy kurwą, choć miała szacunek do tego zawodu, bo kurwy przynajmniej dostawały zapłatę w zamian za swoje usługi. Natomiast Raine oddawała się degeneratom byle coś poczuć, a w nagrodę nie dostawała nic, nawet szacunku.
Dotyk wiły w tym momencie parzył, niczym rozżarzone piętno przyłożone do skóry. Z jednej strony chciała odsunąć twarz, oszczędzić sobie bólu, ale z drugiej niczego bardziej nie pragnęła niż być przez nią naznaczoną. Wszem wobec ogłaszać, że należy do Lorraine i tylko do Lorraine, że nikt nie ma prawa wejść pomiędzy ich dwójkę. Gorliwie dążyła do wizji świata, gdzie istnieją tylko one dwie, ale dopóki Malfoy nie będzie się chciała pozbyć demonów nawiedzających jej łóżko, będzie się z tym marzeniem czuła jak głupiec. Jak błazen, który naiwnie pozwala sobie przyprawiać rogi.
- Poszłabym za tobą do piekła i z powrotem, ale najbardziej chciałabym, żebyś przestała to piekło odwiedzać - wyznała rozpaczliwie, wypuszczając powietrze nosem we frustracji. Raine nie musiała jej mówić, że skoczyłaby dla niej z balustrady z uśmiechem na ustach, bo Maeve to wiedziała. Wiedziała, że zrobiłaby to dla każdego, kogo kocha. Ale ponieważ w tym gronie było tylu mącicieli, ta obietnica oddania wydawała się niezwykle pusta. - Co mi z twojej śmierci, Lorraine? Czy właśnie tak widzisz miłość? Myślisz, że nie będziesz kochana, dopóki nie wyrwiesz sobie bijącego jeszcze serca z piersi i nie oddasz drugiej osobie w ofierze? - Spojrzała na nią z boleścią w oczach, wyglądając jakby miała się zaraz ze złości rozpłakać. Maeve rzadko roniła łzy, dawała upust emocjom w inny sposób, żal przeistaczała w przemoc i wyrządzała ją tym, którym się to należało. Teraz należało się jednak przede wszystkim Lorraine, a nie zmusiłaby się za żadne skarby, aby na nią rękę podnieść. Gdyby to zrobiła, w następnej kolejności poszłaby sobie ją odrąbać.

- Też nie lubię, kiedy się kłócimy - zgodziła się z nią, choć w głosie zabrzmiała nuta przekąsu. - Tylko jak mam nie być na ciebie zła, kiedy serce masz jedno, a oferujesz je każdemu na swojej drodze? - Rzuciła w eter pytanie, a potem odsunęła się od Malfoy, by stanąć tuż obok i chwycić się barierki. Przechyliła się nad nią i spuściła głowę w dół, jakby chciała powstrzymać zalewającą ją krew od dosięgnięcia czaszki.


I wanna skin you alive
I wanna wear your flesh
— like a costume —
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#5
10.12.2024, 21:49  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 10.12.2024, 22:44 przez Lorraine Malfoy.)  
"Czy właśnie tak widzisz miłość? Myślisz, że nie będziesz kochana, dopóki nie wyrwiesz sobie bijącego jeszcze serca z piersi i nie oddasz drugiej osobie w ofierze?" Tak, mówiły zdradzieckie oczy Lorraine, tak, właśnie tak. Modliła się, aby desperację w jej oczach zakryła ciemność gęstniejąca wokół nich jak krew.

– Nie oddaję mojego serca każdemu – sprzeciwiła się cicho. – Jeżeli je chcesz, jest twoje. – Już jest twoje, chciała powiedzieć, od dawna jest twoje. – Wystarczy, że je przyjmiesz. – To była zła odpowiedź, ale to była też odpowiedź, która musiała paść z jej ust. Lorraine była okrutna, ale nie na tyle, by nie móc kochać Maeve z całą intensywnością swojej istoty. Nie na tyle, by pozwolić jej wątpić, w to, że zajmuje ważne – najważniejsze – miejsce w jej sercu. Na pewno nie na tyle, by pozwolić jej się czuć gorszą od mężczyzn, którzy przewinęli się przez jej łóżko i karty jej życiorysu.

Kiedy myślała o Atreusie, myślała o nim jak o pięknym śnie. Atreus był marzeniem każdej dziewczyny, był też marzeniem wili – marzeniem Lorraine, która w jego ramionach zaakceptowała swój dualizm. Atreus był niedyś jej ideałem, niedoskonałym, ale przez to prawdziwszym. Wszyscy bohaterowie średniowiecznych romansów rycerskich, które tak lubiła, nosili jego twarz, chociaż nie miała złudzeń, że jego kodeks postępowania znacząco różni się od rycerskiego kodeksu, podobnie jak i ona różniła się od damy godnej rycerskiego serca. Gdyby miało mu to zapewnić awans na wymarzony stołek zapewne by ją sprzedał. Błędny rycerz, próbujący zgrywać bohatera... Jak gdyby chciał uciszyć wyrzuty sumienia, że wykorzystuje do własnych celów informacje zdobyte dzięki wpływom Lorraine w półświatku. Tym samym półświatku, którym pogardzał, i przed którego niebezpieczeństwami chciał ją przecież – na swój pokrętny sposób – chronić. Żałosne, pomyślała, żałosne, tak jak i on był żałosny, ale Lorraine zawsze lubiła żałosnych mężczyzn: sama była żałosna, bo wciąż widziała w nim szczątki swego romantycznego ideału. Nie wybaczyła mu nigdy tego, że ją zostawił. Nie wybaczyła mu, że ją zostawił – wtedy, kiedy bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała kogoś, kto by ją pocieszył – bo ona nigdy by go nie zostawiła w takiej sytuacji.

Nie, nie była racjonalna. Nie była względem niego sprawiedliwa. Nie byli już wtedy razem od prawie roku, nie mogła więc wymagać, aby był z nią, kiedy Miranda umarła. Nie miała jednak wtedy miejsca na racjonalność, miała miejsce tylko na ból. Lorraine uważała, że niektóre rzeczy na zawsze zmieniają ludzi, a śmierć Mirandy była jedną z takich rzeczy. Nie potrafiła wybaczyć Atreusowi, choć nie ciążyła na nim żadna wina – nie powinna mu wybaczyć, utwierdzała się w swoim przekonaniu za każdym razem, kiedy powracał między nimi temat Otto. Otto, zazdrosny smok, strzegący księżniczki zamkniętej w wieży, Otto, potwór, który w mniemaniu Atreusa zasługiwał na to, aby zakuć go w łańcuchy – zgładzić – jak to czyniło się z potworami w bajkach... Nie rozumiejąc, że smocze skrzydła dawały księżniczce schronienie. Błędny rycerz, który zabiłby smoka, nie znalazłby księżniczki. Znalazłby pustą wieżę.

Lorraine nie potrzebowała miłości z rycerskiego romansu, tylko kogoś obok. Zaskakująco łatwo było pokochać Otto. On nigdy nie oczekiwał od niej więcej, niż była w stanie dać, i to było dobre – to było dobre, tak jak i on był dla niej dobry – to było dobre, i na swój sposób bardziej szczere niż to, co miała z Atreusem. Właśnie dlatego była z Otto, a nie z nim. Otto nie skrzywdził Lorraine. Otto dał jej stabilizację i poczucie bezpieczeństwa, dał jej też kontrolę i przestrzeń, dał jej to, czego potrzebowała. Nie rozumiał jej, nie musiał rozumieć – wystarczyło, że jej nie zostawił. Wystarczyło, że był.

Maeve nie była rycerzem, nie była smokiem, była ponad te fantazje, bo mogła się przeobrazić w każdą z nich. Lorraine nie musiała jej do niczego porównywać. Maeve była czymś, czego nie dało się okiełznać prostą definicją. Maeve była w jej fantazjach Maeve.

Maeve była wszystkim.

– Kocham cię, Maeve – powiedziała Lorraine, wpatrując się w gwarną ulicę. Oparła się swobodnie o barierkę, na tyle blisko Maeve, aby ich ramiona mogły stykać się ze sobą bez jednoczesnego przytłoczenia wilą fizycznością. – Nie mówię tego wystarczająco często. – Nie pamiętała, kiedy ostatni raz wypowiedziała te słowa na głos. Miłość nie była jej pierwszym językiem. Mogła nią oddychać, mogła jej smakować, dotykać, żyć nią, ale nie potrafiła o niej mówić. Miłość – zawsze bardzo ostrożnie wypowiadała to słowo. Obracała je na języku, badając nieufnie syczące głoski, akcentowała na różne sposoby, próbując znaleźć ten jeden, właściwy.

– Miłość to mój puls, to krew, która mnie stworzyła. Miłość płynie w moich żyłach. Jak mam cię kochać, jeżeli nie pozwalasz mi ich dla ciebie otworzyć? – Wreszcie na nią spojrzała. Jeżeli tylko Maeve na to pozwoliła, ujęła jej dłonie jak gdyby chciała złożyć w nich swoje serce, te same, które jej przyobiecała. – Jak mam cię kochać, najdroższa? – powtórzyła pokornie, z wyraźnym przejęciem malującym się na twarzy. – Pokaż mi, jak mam cię kochać.

Miłość Lorraine zawsze musiała być zmieszana z okrucieństwem. Nigdy nie wiadomo, gdzie kończyło się jedno, a zaczynało drugie. Była okrutna, będąc najbardziej czułą, maskując okrucieństwo czułościami. Była najbardziej czuła, gdy dopuszczała się okrucieństw. Z Maeve, miłość po raz pierwszy była taka, jaka powinna być miłość. Nie bolała.

Maeve mogła w niej widzieć to, co najlepsze, bo Lorraine wreszcie była w stanie dać, to, co w niej najlepsze.


Yes, I am a master
Little love caster
femininomenon
I'm feeling amazing,
I'm fucking amazing;
I'm high as a kite,
I'm sat here picturing you naked

Nie da się Mewy opisać, bo jest metamorfomagiem. Nikt nie wie, jak tak naprawdę wygląda, bo zmienia wygląd jak rękawiczki. Nie tylko wybitnie często podszywa się pod innych, ale też manipuluje aparycją nawet gdy pozostaje przy własnej tożsamości, bo chce w oczach innych utrzymać pewne wrażenie. W jej codziennym wyglądzie da się znaleźć kilka cech wspólnych: azjatyckie rysy, zwykle czarne włosy średniej długości, chłopięcy ubiór. Nosi się - i poniekąd zachowuje - jak bad boy, ewidentnie nie próbując nigdy być damą. Zawsze da się ją poznać po zadziornym spojrzeniu oraz ostrym sposobie wypowiedzi. No i tej bezczelnej pewności siebie.

Maeve Chang
#6
20.12.2024, 00:34  ✶  
Kocham cię, Maeve.

Powoli obróciła głowę w kierunku Lorraine, spoglądając nań podejrzliwie. Z wyrazem zdziwienia wymieszanego z nieufnością, jakby usłyszała słowa, których w najśmielszych snach nie spodziewała się usłyszeć. Wiła wiele mówiła o swoich uczuciach, ale robiła to zawsze uciekając w zawiłe metafory, kryjąc prostotę własnych emocji w meandrach skomplikowanych słów. Wyznania zamieniała zawsze w swoisty rodzaj poezji, której prymitywny umysł Maeve zwykle nie potrafił w pełni pojąć.

To nie tak, że nie lubiła poezji -  po prostu wolała, kiedy nie była skomplikowana.
Czasem najkrótszym wierszem było imię.
- Lorraine - szepnęła w odpowiedzi, miano ukochanej wyrwało się z piersi, a usta nie miały nad tym żadnej kontroli. Wyprostowała się, odbijając się od barierki, a po wcześniejszym gniewnie i frustracji na twarzy nie było już śladu. Spojrzała raz jeszcze na jasnowłosną, widząc, że nawet nie popatrzyła na nią, wyznając swoją miłość. Ktokolwiek inny pewnie odebrałby to za potwarz, za fałszywe zeznania, ale nie Mewa, i nie kiedy chodziło o Raine.
Lorraine nie potrafiła stanąć z prawdą twarzą w twarz. Tylekroć kłamała ludziom w żywe oczy, że nie potrafiła inaczej niż uciec wzrokiem mierząc się ze szczerością. Gdyby ich spojrzenia się spotkały, wiedziałaby, że rzuca słowa na wiatr, bo w taki sposób wyznawała tylko taką miłość, która miała przynieść jej korzyść. Tak właśnie zachowują się osoby, które szczerość musiały okupywać łzami.

Lorraine była blisko, a jednocześnie zdawała się nieuchwytna, jakby zbudowana z samego światła i cienia. Jej obecność przypominała Maeve o wszystkim, co skomplikowane w najprostszy sposób - o tym, że niektórych rzeczy nie da się uchwycić w dłonie, okupić krwią ani wyjaśnić słowami. Kiedy spojrzenie Lorraine wędrowało gdzieś na bok, unikając spotkania z jej oczami, a Maeve zastanawiała się, ile odwagi wymagało to jedno, proste wyznanie, które teraz wisiało między nimi niczym nić wiatru, niemal niezauważalna, ale realna.

- Nie mam zamiaru iść przez życie z twoją krwią na rękach - oświadczyła stanowczo, ale bez najmniejszych znamion gniewu. Pozwoliła objąć swoje dłonie, bo jak miałaby taki gest odtrącić, ale nie wytrzymała w takim układzie długo; minęło zaledwie uderzeń serca i zapragnęła poczuć ciepło skóry Lorraine pod opuszkami własnych palców, sprawnie wymanewrowała spod uścisku ukochanej, a potem sama objęła czule jej dłonie. Wyczuła pod własnym dotykiem pulsująca krew, o którą się przecież rozchodziło, a na której Maeve wcale nie zależało. - Po prostu nie kochaj mnie tak, jak tamtych. Nie kochaj mnie głową, nie zatapiaj mnie w morzu niewypowiedzianych jeszcze słów, którymi mnie nie omamisz, bo ich przecież nie zrozumiem. Nie szukaj we mnie logiki, ani potencjału na handel wymienny, bo dla mnie miłość nie jest transakcją. - Potrząsnęła głową z jawną dezaprobatą, jakby sam koncept takiej relacji był dla niej dziką abstrakcją. Jakby nie miał prawa mieć miejsca. - Kochaj mnie sercem. I wiem, jak uwielbiasz metafory, więc niech to pozostanie tylko i wyłącznie metaforą, nie wyrywaj go dla mnie z piersi. Nie potrzebuję materialnych dowodów, bo mówiąc, że chcę cię rozbierać, nie miałam na myśli rozbierania na części pierwsze. - Nie wytrzymała i wplotła żart pomiędzy stawiane warunki, uśmiechnęła się pod nosem, bo już ją od środka skręcało od nadmiaru powagi i patosu. Nie przyszła na ten świat po to, żeby epatować dramatem i smutkiem.

Puściła ją na moment i uniosła ręce, aby objąć twarz wiły czule i zetknąć razem ich czoła. Ciepło dłoni Lorraine wydawało się płonąć w pamięci Maeve, choć ten dotyk trwał zaledwie chwilę. Była w tym jakaś kruchość, ale też siła, jakby w każdej sekundy ich bliskości zawierał się wszechświat. Chang wiedziała, że te momenty, te drobne gesty, są wszystkim, co naprawdę się liczy. Nie bała się spojrzeć prawdzie w oczy, bo prawda zawsze była jej wierną towarzyszką, nawet jeśli Lorraine wciąż starała się od niej uciec.
- Kocham cię, Raine. Taką, jaką jesteś naprawdę, niepodzielną i w całości. Mogłabym dziękować twoim bogom, że cię mi zesłali, ale po co mam to robić, kiedy między twoim imieniem a modlitwą nie ma żadnej różnicy? - Uśmiechnęła się łagodnie na myśl, że Lorraine mogła teraz do woli próbować uciec wzrokiem, ale tym razem nie miała zamiaru jej pozwolić. Kiedyś musiała zmierzyć się z nagą prawdą, pozwolić drugiej osobie zaglądnąć do własnej duszy. Na tym przecież polegała miłość. Na bezgranicznym zaufaniu.


I wanna skin you alive
I wanna wear your flesh
— like a costume —
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#7
01.01.2025, 17:38  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.01.2025, 17:58 przez Lorraine Malfoy.)  
Gdyby Maeve jej nie przytrzymała, Lorraine niechybnie skoczyłaby z barierki balkonu.  Skoczyłaby, modląc się do jakiegokolwiek boga, który gotów był tych modlitw usłuchać, aby potrzaskał jej ciało na tysiąc kawałków, tak jak potrzaskał o bruk zrzucone z okna pianino. Tylko że szczątki sponiewieranego instrumentu były w oczach Lorraine relikwiami, które uległy profanacji, a jej samej nigdy nie było dalej od świętości. Otworzyła szerzej oczy, zszokowana tym, co przyszło jej usłyszeć... Bo to, że Maeve nie chciała, żeby Lorraine dla niej krwawiła, znaczyło, że Maeve nie chciała, żeby Lorraine ją kochała.

Maeve nie chciała krwi. Maeve chciała szczerości, zamiast przygryzionego w zawahaniu języka i pocałunków zostawiających metaliczny posmak krwi na wargach, chciała serca zamkniętego w piersi, zamiast krwawiącej rany.

"Czego chcesz, Lorraine?", spytała ją wcześniej Maeve.

Lorraine chciała wielu rzeczy.

Chciała, żeby wojna się skończyła. Chciała skrytkę w Gringottcie, w której zawsze byłyby pieniądze, udziały w Kluczu Magicznej Maszynerii i Teatrze Selwynów, same lukratywne zlecenia, aby zarobić wystarczająco na spłatę długów i własne mieszkanie, większe mieszkanie – nie, dom – dom pod Londynem, a kiedyś może nawet posiadłość na wybrzeżu z widokiem na morze, z przestronnym malarskim atelier dla Baldwina i ogrodem dla Maeve. Chciała odzyskać wiarę w Matkę, ojca, który nie dostarczałby jej zgryzot, święta roczne spędzone bez kłótni w gronie rodziny i przyjaciół, własny fortepian koncertowy, zwiewną sukienkę z wystawy Rosierów i nowe buty na jesień. Chciała wrócić do komponowania. Chciała dalej się kształcić, poświęcić nauce i zostać alchemiczką. Chciała legalizacji legilimencji, więcej niż trzy godziny snu bez pomocy eliksiru nasennego i żeby na akcie własności Necronomiconu widniało tylko i wyłącznie jej nazwisko. Chciała też wiedzieć, czy nie zanudziła ukochanej swoimi pianistycznymi popisami, czy azalia podarowana jej na urodziny zaczęła już wypuszczać pączki na przyszły rok – i czy Maeve nie zechciałaby zostać dziś u niej na noc, bo Lorraine... Tęskniła. 

Chciała zapytać, czy wszystko jest już między nimi w porządku.

"Po prostu nie kochaj mnie tak, jak tamtych."

Nigdy nie mogłaby jej kochać tak, jak kochała Atreusa – nie była już tamtą Lorraine, nie mogła więc kochać jak ona – tamta Lorraine spoczywała zamknięta w rodzinnej krypcie Malfoyów, w zimnym grobowcu, u boku matki, a jej miłość, czysta, niewinna i słodka, razem z nią. Lorraine, którą była dzisiaj, nie była czysta – nie była niewinna – a słowa, które padały z jej ust przy Atreusie zbyt często miały smak goryczy.
Nie mogła jej też kochać tak, jak kochała Otto. Jak tylko wytłumaczyć to Maeve, pomyślała, przygryzając wargi, jak wytłumaczyć to, czego wytłumaczyć się nie dało? Spowita oparami opium palarnia Changów zawsze rozbrzmiewała cichym gwarem kobiecych głosów, a dom Lorraine wionął zimnem i pustką. Lorraine nie miała do kogo pójść. Lorraine nie miała dokąd wrócić. Z Otto po raz pierwszy miała dom, i kogoś, kto na nią w tym domu czekał. Długo bowiem zajęło Lorraine zrozumienie, że jej dom jest tam, gdzie jej serce.

Serce Lorraine Malfoy było razem z nią na tym balkonie. Tkwiło w jej piersi, obijając się boleśnie o żebra jak o pręty balkonowego rusztowania, domagając się bliskości tej, do której należało i chciało należeć.

Maeve miała rację. Maeve miała rację we wszystkim, tylko nie w jednej rzeczy: Maeve rozumiała Lorraine. Być może rozumiała ją lepiej niż ktokolwiek. Przejrzała ją na wskroś, odzierając półwilę z kłamstw z taką samą łatwością, z jaką zdzierała z niej ubrania, rozplątując wstążki gorsetu poprawności, dotykając jej tam, gdzie skóra była najcieńsza, niezahartowana zbroją uprzejmości i dobrego wychowania.

Maeve nie bała się spojrzeć prawdzie w oczy, ale Lorraine nie była jeszcze na to gotowa – bała się prawdy, bo prawda była bardziej przerażająca niż twarz bogini Matki nawiedzająca ją w snach.

Zamknęła więc oczy, pozwalając, aby mrok nocy – mrok Nokturnu – otulił ją tak, jak objęcia Maeve. W mroku nie czaiło się zło. Nie było tam też rycerzy i smoków z opowieści, jakimi straszy się dzieci przed snem. W mroku majaczyła mgławica ludzkich istnień, barwnych jak nocne ćmy, obijające się miękko i tęsknie o peryferie życia. Ćmy, które wionąc swymi wydelikaconymi skrzydłami, potrafiły wywołać szkwał potężniejszy od skrzydeł smoków. 

Lorraine była tylko ćmą spod znaku trupiej główki, ćmą, której skrzydła mieniły się draperią wszystkich fałszywych twarzy, jakie pokazywała innym ludziom. Lorraine była tylko ćmą, która kochała światło i która rozpaczliwie szukała światła w swoim życiu, chociaż żyła w ciemności i dla ciemności. To Maeve była światłem, najjaśniejszym, spośród wszystkich świateł Nokturnu, blaskiem, który strzelił z okna, pieprzoną Julią na pieprzonym balkonie, dla której stracił głowę pieprzony wiarołomca, Romeo. Wiele razy patrzyła, jak skrzydełka ciem spalają się w płomieniach świecy, a one same zwijają się w konwulsjach obok lichtarza, ginąc w straszliwych męczarniach. Nie dbała o to. Jeden raz Lorraine nie myślała o śmierci. Myślała o życiu, które było bliżej niż na wyciągnięcie ręki.

Pozwoliła, aby czoło Maeve zetknęło się z jej czołem, wstrzymując oddech, kiedy dotknęły się nosami – trwając w milczeniu, skóra przy skórze, choć otaczał je gwar ulicy, rozbrzmiewającej polifonią głosów.

Głos, który dobył się z piersi Lorraine drżał.

Pragnęła, aby rozbrzmiał jednym, krótkim "proszę", wypowiedzianym w niemej modlitwie do bóstw czuwających nad nimi tej nocy. Nie potrafiła sprecyzować, o co właściwie prosi. Wiedziała to – wiedziała to od samego początku, może od pierwszego spojrzenia, jakie z nią wymieniła – ale kiedy wypowiadała swe życzenia na głos, one nigdy się nie spełniały. Lorraine bała się ubrać w słowa swoje pragnienie. Głęboko tajone w sercu, wydawało się oczywistym dla wszystkich dookoła, tylko nie dla niej. Tylko ona wiedziała, jak wiele czasu spędzała wiele czasu w swojej głowie, szlifując słowa, jakich chciała użyć, aby je opisać – słowa, jakie chciała powiedzieć Maeve. Nie użyła żadnego z nich.

– Nie bluźnij – szepnęła tylko. Nie było jednak nic świętego w sposobie, w jaki ją pocałowała. 

wiadomość pozafabularna
Post realizujący prompt z eventu miesiąc miłości


Yes, I am a master
Little love caster
femininomenon
I'm feeling amazing,
I'm fucking amazing;
I'm high as a kite,
I'm sat here picturing you naked

Nie da się Mewy opisać, bo jest metamorfomagiem. Nikt nie wie, jak tak naprawdę wygląda, bo zmienia wygląd jak rękawiczki. Nie tylko wybitnie często podszywa się pod innych, ale też manipuluje aparycją nawet gdy pozostaje przy własnej tożsamości, bo chce w oczach innych utrzymać pewne wrażenie. W jej codziennym wyglądzie da się znaleźć kilka cech wspólnych: azjatyckie rysy, zwykle czarne włosy średniej długości, chłopięcy ubiór. Nosi się - i poniekąd zachowuje - jak bad boy, ewidentnie nie próbując nigdy być damą. Zawsze da się ją poznać po zadziornym spojrzeniu oraz ostrym sposobie wypowiedzi. No i tej bezczelnej pewności siebie.

Maeve Chang
#8
09.02.2025, 16:42  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.02.2025, 01:42 przez Maeve Chang.)  
Maeve czuła uścisk na nadgarstkach, wyraźny i realny, choć to ona trzymała Lorraine, a nie odwrotnie. Miała wrażenie, że gdyby pozwoliła sobie na chwilę słabości, gdyby zluzowała palce i pozwoliła jej się wyrwać, to nie tylko Lorraine runęłaby w ciemność - upadłaby razem z nią. Bo choć to Lorraine balansowała na krawędzi, Maeve wiedziała, że niewiele brakowało, by sama też się tam znalazła.

Było coś w jej dotyku - w szoku rozlewającym się po skórze Lorraine, w jej rozszerzonych źrenicach, w drżącym oddechu, co przypominało Maeve, jak łatwo jest stracić kogoś w jednej, nieodwracalnej chwili. Jak łatwo jest rozbić się o bruk, tak jak potrzaskane pianino, które musiało kiedyś brzmieć pięknie, zanim stało się stertą bezużytecznych klawiszy i drewna. Zadrżała. Myśl, że mogłaby być świadkiem takiej straty, uderzyła ją jak nagły podmuch wiatru, odbierając na moment oddech. Strach ścisnął jej gardło, przywołując wspomnienia minionych nocy, kiedy wpatrywała się w sufit, próbując znaleźć sens w chaosie uczuć.

Nie chciała tego. Nie chciała jej krwi. Nie chciała, by Lorraine krwawiła dla niej, bo to oznaczałoby, że jej miłość jest cierpieniem, bólem i ofiarą - a to nie była miłość, której Mewa chciała. Chciała miłości, która oddycha, a nie dławi się własną tragedią. Miłości, która otwiera ramiona, zamiast zaciskać pięści. Ale czy sama potrafiła kochać w ten sposób? Czy nie była zbyt przyzwyczajona do bólu, by pozwolić sobie na coś innego?

Patrzyła na Lorraine i czuła, jak wzbiera w niej fala emocji, których nie potrafiła nazwać. Strach i nadzieja splatały się w jedno, tworząc w jej wnętrzu niepokojącą harmonię. Choć zawsze gotowa była się tego podjąć, spoglądanie prawdzie w oczy nigdy nie było łatwe. Szczególnie gdy prawda miała oczy Lorraine - pełne tajemnic, bólu i skomplikowanych emocji, których Maeve czasem nie była w stanie zrozumieć. Ale czy miłość w ogóle wymagała zrozumienia? A może właśnie w tym tkwił jej sens - w akceptacji, w bezwarunkowym trwaniu przy kimś, niezależnie od tego, jak bardzo się gubił?

Była pewna jednego: kochała Lorraine. Nie tą miłością, która pragnęła posiadania, nie tą, która chciała, by Lorraine pasowała do jej wyobrażeń. Kochała ją w całej jej nieprzewidywalności, w chaosie jej myśli, w chwilach, gdy była silna, i tych, gdy zdawała się krucha jak szkło. Kochała ją nawet wtedy, gdy Lorraine wydawała się nie kochać samej siebie.
To było przerażające. Być może dlatego, że przyznanie się do tej miłości oznaczało całkowite odsłonięcie się, zgodę na to, by Lorraine mogła ją zranić. A może dlatego, że w zawieszeniu nad barierką balkonu namacalna wręcz była świadomość tego, jak łatwo było stracić kogoś, kogo się kochało. I jak bardzo bolało pozostawanie z pustką, której nic nie mogło wypełnić.

Jej palce zacisnęły się mocniej. Czuła puls Lorraine - przyspieszony, chaotyczny, pełen sprzeczności. To był rytm życia, który musiała zatrzymać. Nie mogła pozwolić, by Lorraine poddała się tej ciemności, by uznała, że nie ma innego wyjścia. Bo zawsze było inne wyjście. Zawsze był ktoś, kto mógł podać rękę. Ktoś, kto nie pozwoliłby jej upaść.

A potem Raine ją pocałowała.

To było jak cisza po burzy, jak ułamek sekundy, w którym wszystko zatrzymuje się w miejscu. Mewa nawet nie była pewna, czy nadal oddycha. Wszystko inne - strach, niepewność, ból - stało się nagle odległe, nieistotne. Było tylko ciepło jej ust, miękkość dotyku, desperacja, która pulsowała w każdym ich drgnieniu. Tak łatwo było zatracić się w tym pocałunku, zapomnieć o wszystkim, co było wcześniej.

Myślała, że nie potrafi przestać bluźnić. Że zawsze znajdzie jakieś słowo, które wymknie się spomiędzy jej warg, jakieś oskarżenie, jakieś niezręczne wyznanie, które nigdy nie powinno paść. Ale teraz... teraz wreszcie mogła zamilknąć.
Lorraine zamknęła jej usta, a w tym geście było więcej niż tylko namiętność. Była obietnica. Była prośba. Było błaganie, żeby Maeve nie odchodziła. Żeby została - nawet jeśli wszystko inne miało się rozpaść.
I po raz pierwszy od bardzo dawna Maeve chciała uwierzyć, że może zostać.

Koniec sesji


I wanna skin you alive
I wanna wear your flesh
— like a costume —
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Maeve Chang (3183), Lorraine Malfoy (4454)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa