Był dopiero początek września, ale w wieczornym powietrzu dało się wyczuć rześkie powiewy, które zwiastowały rychłe nadejście jesiennej słoty, a potem nieuchronnie zimy. Drzewa z każdym silniejszym porywem wiatru traciły swoje złoto-czerwone korony i zmieniały się z królów lasu w żebraków o wychudłych i poskręcanych palcach. Wyciągały je ku górze, jakby błagając Matkę Naturę o jeszcze jeden grosz w postaci słonecznych promieni.
Matka musiała się nad nimi zlitować lub zmęczyły ją te ciche jęki i stęki konarów, bo spomiędzy chmur błysnęło światło. Złoto-pomarańczowa poświata rozlała się po czubkach drzew i dotarła do miasteczka przycupniętego na wzgórzu.
Nikła, bo nikła, oświetliła fronty przygarbionych chatek o spadzistych dachach. Pomknęła po niskich częściowo zbutwiałych płotkach i nadgryzionych zębem czasu murkach. Zalała pstrokate brukowane ulice niczym rzeka, z minuty na minutę coraz słabsza. Czarodzieje i czarownice w większości nie dostrzegali tego, śpiesząc się do sobie tylko znanych spraw. Część z nich wchodziła jeszcze do sklepów, część zmierzała do jednego z dwóch pubów. Byle tylko zdążyć przed zamknięciem lub przed zmierzchem. Byle tylko…
Hogsmeade powoli tonęło w mroku. Słońce znikało tak szybko, jak się pojawiło, a ołowiane chmury na horyzoncie zwiastowały deszcz. Nie pierwszy tego dnia, co dało się zauważyć po częstych i dużych kałużach na drodze lub w przydomowych ogródkach. I na pewno nie ostatni tej jesieni.
Niespotykanie wysoka postać przystanęła na północnym obrzeżu miasteczka, w cieniu jednego z domów. Rozejrzała się po okolicy, jakby upewniała się, że jest w miejscu, do którego chciała trafić. Ponieważ nie aportowała się, ani nie ruszyła w żadnym kierunku, to musiała być dokładnie w tym miejscu, w którym być chciała.
Niecałe dwa tygodnie temu
— Ha! Nic to, bierz pan nawet i pół uncji sproszkowanego rogu jednorożca. Mi się nie skończy, a jeżeli nawet, to zaraz mam dostawę od znajomego z Hogsmeade.
Walter “Żyłka” Strand miał niewielki sklepik w uliczce pomiędzy Nokturnem a Pokątną. Niepozorny, mały, z szyldem nad wejściem, z którego ledwie szło odczytać nazwę. Jak się ktoś nie znał, to przechodził obok i nawet głowy sobie tym miejscem nie zaprzątał. Zupełnie inaczej zachowywali się ci, którzy znali to miejsce.
Mianowicie Żyłka, facet po czterdziestce z brzuszkiem, zakolami i cwanackim błyskiem w oku, wychodził z założenia, że najlepsza wizytówka to ta szeptana. “A po kiego mam przyciągać uwagę tych, którzy nie chcą nic ciekawego kupić?” mawiał, przeczesując resztkę włosów na nieforemnej głowie.
Przez “ciekawe” rozumiał asortyment najróżniejszej maści i równie różnego ugruntowania w prawie. Kupował, sprzedawał, brał pod zastaw. Ogólnie, robił wszystko tak, żeby wyjść na plus i to najlepiej na taki ładny, okrągły i złoty jak galeon. Znajomi, bo przyjaciół Żyłka nie miał, powiedzieliby, że Walterowi nie chodzi tylko o zysk, ale o sam fakt obracania towarem.
Nie masz kociołka? Proszę bardzo, tutaj za pół darmo, co z tego, że dziurawe albo łudząco przypomina ten, który miałeś do niedawna. Nie masz bezoaru? Żaden problem, tutaj mam pełen słój. Co nie wygląda jak bezoar? Panie, toż to najczystszy kamie na rynku jest, u mnie najlepsze tylko!
Tak mniej więcej robił Żyłka interesy, a każdy był dla niego jak ten interes życia. Stąd sklep był znany, a przez miejsce przewalało się całkiem sporo ludzi i to z najróżniejszych grup społecznych.
— Dużo ma pan tego proszku z rogu jednorożca?
Regina podeszła do lady, kiedy poprzedni klient odszedł i spytała Żyłkę, niby ot tak, mimochodem. Cwaniackie szare oczka zlustrowały ja od góry do dołu. Baba wielka jak chłop, pomyślał sobie Żyłka, czarne włosy, krzywa morda, kurwa, chłop za babę przebrany czy jak?
— Ano trochę. Dla jednego dużo, dla jednego mało, zależy ile trzeba. — bąknął, bo coś mu się w kobiecie nie podobało.
— Sporo mi tego potrzeba. — odpowiedziała niezrażona, kiwając głową.
— Tera to mam z pół uncji jeszcze, we fiolkach oczywista sprawa. Jutro z rana mogę mieć drugie tyle. — sapnął, ruszając nozdrzami jak królik, co wyczuł soczystą marchewkę.
— Jutro już? Szybko. Zapasy pan ma czy dostawca taki? — nie zdołała ukryć zdziwienia w swoim głosie.
— Się ma kontakty, się gra, pani kochana. To jak, ile tego potrzeba? — pociągnął nosem i głową wskazał za siebie, zapewne na zaplecze. — Czy zamawiać na jutro i jutro pani wszystko zabiera?
— A można wiedzieć od kogo pan ten towar bierze? Jakaś hodowla czy pośrednik?
I masz ci babo placek, parsknął w myślach Żyłka, kontrola jakaś czy ki chuj? Zmierzył kobietę od stóp do głów i wyraźnie zniecierpliwiony odpowiedział:
— Od sprawdzonego i zaufanego czarodzieja, co lubi, jak rozmowa towaru dotyczy, a nie jego osoby. To ile pani tego chce?
Pięknie z nim pogadałaś Regina, detektyw pierwsza klasa, zganiła się w myślach. Potrząsnęła głową, odpowiadając na głos:
— Na razie nie potrzebuje, ale dobrze wiedzieć, że ma pan to na zapleczu.
— Ano mam, jak ja bym nie miał, to pewniak, że w Londynie nikt nie ma. Jak nie proszek to, co innego podać? — krzywy uśmiech pojawił się na wąskich wargach Żyłki.
— Marynowane czułki szczuroszczeta, poproszę…
Teraźniejszość
Bezsensowne zakupy u Żyłki odbijały się jej czkawką przez tydzień. Zresztą nie same zakupy, a to, jak nieporadnie go wypytała o to, kto jest jego dostawcą. Skąd ktoś miał tyle proszku z rogu jednorożca? Zbierał od małego albo kupował każdy gram, bo zbliżał się koniec świata? Przecież to nie towar pierwszej potrzeby, chyba że twoja “lepsza” połówka zatruwa każdy posiłek, więc zamiast porannej kawy pijesz antidotum na trucizny.
Z pomocą przyszedł znajomy ze sklepu “Kotły - wszystkie rozmiary”, który dorabiał, ważąc eliksiry. Poznali się kawałek czasu temu, kiedy Regina pomogła mu ze świeżo zakupionymi traszkami dwugłowymi. Od tamtego czasu utrzymywali kontakty i pomagali sobie nawzajem. Któregoś dnia wpadli na siebie w księgarni i podczas szybkiej wymiany zdań Aiden wspomniał, że słyszał o takim jednym, co ma w Hogsmeade całkiem niezłe zaplecze towarów odzwierzęcych. Spytany, czy od niego kupuje, znajomy zaprzeczył, mówiac coś w rodzaju: podobno nie wszystko ma z legalnego źródła, wolę od takich nie kupować, bo kota w worku możesz dostać.
Regina postanowiła odszukać tego kota w worku i przyjrzeć się mu bliżej, a najchętniej to rozejrzeć po jego worku, czyli domu. Szkopuł w tym, że nie wiedziała, gdzie ów czarodziej mieszka, więc miała zamiar popytać tu i tam.
Na pierwszy rzut poszedł sklep z eliksirami i kociołkami, ale czarownica, która obsługiwała, strasznie kręciła nosem na pytania i trzymała się odpowiedzi, że bierze od tego, u kogo jest najtaniej. “Różnych mam dostawców, ale na pewno już nigdy nie wezmę od tej dziwnej Peck!”. Zapytana czemu, w kilku dosadnych słowach wyjaśniła i wskazała, gdzie wspomniana czarownica może być. Niestety księżyc był poza zasięgiem Reginy, więc ta ruszyła dalej.
Następny był sklep “U Derwisa i Bagnesa”. Za ladą stał na oko piędziesięcioletni czarodziej z sumiastym wąsem i z beretem na głowie. Miał ciężki szkocki akcent i pykał fajkę. Na pytania odpowiadał krótko i zwięźle. Z początku nieufnie odniósł się do Reginy, ale ta zagadała go o memrotka siedzącego na regale za ladą. Rozmowa potoczyła się sama i wąsacz wyznał, że kojarzy takiego jednego, co handluje zwierzakami i materiałami z nich, Ethan albo Elijah, a mieszka na północnych obrzeżach miasta. “Przed domem ma taką ogromną dynię”.
Regina stała i przyglądała się domowi, zastanawiając, jak to załatwić. Ubrana w płaszcz z ciemnoszarej wełny do pół łydki. Postawiła kołnierz i oplotła twarz szalikiem tak, żeby było widać tylko nasadę nosa i oczy. Na głowie miała kapelusz typu pork pie z nieco szerszym rondem, więc słabo było widać jej twarz.
W oknach na parterze światło zgasło. Sądziła, że zapali się jakieś na górze, bo może właśnie tam poszedł niejaki Ethan albo Elijah, ale tak się nie stało. Dom na pierwszy rzut oka wydawał się pusty, więc zacisnęła dłoń na różdżce w kieszeni, wahając się czy jeszcze chwilę nie poczekać.