Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
A jednak nie miało jej otrzymać, prawda? Wbrew temu, co nadal robili, powtarzali to sobie raz za razem. Nie mieli tu pozostać na tyle długo, żeby być w stanie naprawić cokolwiek, co wymagało naprawy. We wszystkich znaczeniach tej myśli.
On to mówił. On był pierwszy, aby powtarzać te wszystkie słowa. Tyle tylko, że były one puste i bezcelowe. Nie poparte czynami, niezgodne z rzeczywistością, przynajmniej w jeszcze tej chwili.
Nadal nie opuścili Piaskownicy. Nie odsunęli się od siebie w żadnym z momentów, w których mieli okazję, by to zrobić. Zwlekali, wahali się, instynktownie wracali do utraconej bliskości. Nawet tego dnia, gdy mogło się zdawać, że nie było już dla nich innego wyjścia niż zaakceptować konieczność rozstania. Wciąż znaleźli drogę ku wspólnemu zamknięciu oczu.
Metaforycznemu i faktycznemu.
A jednak nie mógł spać. Mimo że po powrocie do wspólnej sypialni, po porzuceniu kanapy w salonie poprzednie noce upłynęły mu znacznie spokojniej. Może nie do końca łatwiej. Nie po tym, co stało się z listem otrzymanym od bliskich Caina Bletcheya. Nie pod tym względem. To wciąż nie były noce pełne całkowitej ulgi, ale gdy wreszcie zasypiał, odnajdywał trochę ukojenia.
Nigdy nie miał problemu, by zasnąć przy Geraldine. Bezsenność wróciła dopiero, gdy ponownie zaczął kłaść się do pustego, zimnego łóżka. Tego, którego nie chciał dzielić z nikim innym. Mógł zachowywać się tak jak sądził, że Geraldine sobie tego życzyła. Na złość jej (i sobie, sobie też) pokazywać wszem i wobec, że w pełni powrócił do dawnego hulaszczego stylu życia. A jednak zasypianie u boku innej kobiety było dla niego czymś, do czego świadomie by się nie posunął. Ostatecznym wyrazem zdrady przeszłości i tego, co niegdyś mieli. Jak absurdalnie by to nie brzmiało: tu stawiał granicę.
Przewracał się samotnie z boku na bok w chłodnej pościeli. Bez obecności ukochanej, którą mógłby zamykać w ramionach. Aż wreszcie nie miał do wyboru nic więcej aniżeli tylko naszprycować się eliksirem na bezsenność albo wstać, załatwiając kolejne szemrane interesy.
Powinno być lepiej, skoro tego wieczoru kolejny raz znaleźli się w swoich ramionach, przynosząc sobie ulgę i ukojenie. Jeszcze przez kilka chwil, sami nadal nie mówili sobie jak długo, mogli cieszyć się złudzeniem tkwienia w jednej z tych szklanych kul. W niemal idealnym świecie, w którym zwieńczeniem późnej obiadokolacji było ciasto jedzone wprost z pudełka, leżąc w pościeli i patrząc na strugi deszczu płynące po oknach.
Powinno być lepiej. Jednak nie było.
Zasnął tylko na chwilę. Wycieńczony trudnym, chaotycznym dniem, jednak mając też to wewnętrzne wrażenie ciepła i spełnienia. Gdy przymknął powieki, starając się unormować oddech i schłodzić rozgrzane ciało, wydawało mu się, że ta noc może im minąć spokojnie. Zdecydowanie lżej niż poprzednia. No cóż. Zawsze miał nieuświadomioną tendencję do zakładania rzeczy na wyrost.
Obudził się znacznie bardziej zgrzany i zdyszany. Tym razem ze stresu. Gwałtownie wyrwał się z koszmaru, czując jak jego serce niemal samo wyrywa mu się z piersi. Zlany lodowatym potem, usiłował nie oddychać zbyt głośno. Nie szarpnąć się mocniej niż w momencie, w którym nieświadomie usiadł na łóżku. Wyplątać się z pościeli, którą i tak wcześniej niemal z siebie skopał, a następnie jak najciszej sięgnąć po papierośnicę trzymaną w kieszeni spodni i po zapalniczkę. Tym razem już nie swoją, bo własnej nie mógł znaleźć w ciemnościach panujących w pomieszczeniu.
Wyszedł. Rzucając wzrokiem w kierunku Geraldine, której najwidoczniej jakimś cudem nie obudził, ostrożnie opuścił sypialnię, żeby udać się do pustego pomieszczenia. Do gabinetu, nie spędzając tam zbyt wiele czasu, tylko niemal od razu wychodząc na zewnątrz. Nago. Wciąż mokry od własnych zimnych potów, ale właśnie tego teraz potrzebował.
Lodowate powietrze uderzało mu w twarz. Zimne podmuchy muskały ciało. Wilgoć deszczu otulała skórę. Kilka przejmująco chłodnych kropli przeleciało przez pęknięcie w poszyciu daszku, spływając Greengrassowi po karku.
Mokre, zimne macki...
Gwałtownie się wzdrygnął, niemalże przegryzając papierosa trzymanego między zębami. Obrócił się, sięgając po różdżkę, której przy sobie nie miał. Dopiero po kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu sekundach orientując się, gdzie jest i że to deszcz, nic więcej. Po prostu krople wczesnojesiennego deszczu.
Nadal było późno, do świtu musiało pozostać jeszcze co najmniej kilka godzin. Latarnia morska w oddali rzucała światło na morze i na okoliczne wrzosowiska. Stukanie deszczu wypełniało ciszę. Chmura papierosowego dymu przynosiła mu złudne ukojenie. A jednak nic nie było w porządku. Nie miało być. Cienie ponownie wdarły się nawet tutaj - do ich domu, do ich bezpiecznej przystani.
Już nią nie była, prawda? Piaskownica rozpadała się na ich oczach. Ostateczny upadek był nieunikniony.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down