• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[04/05.09.1972] światło nad horyzontem || Ambroise & Geraldine

[04/05.09.1972] światło nad horyzontem || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
12.02.2025, 01:16  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:49 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

04/05.09.1972, noc, Whitby, Piaskownica
Burza ucichła. Świat dookoła pogrążył się w niemalże błogiej ciszy przerywanej wyłącznie przez miarowe uderzenia kropli deszczu o daszek nad górnym balkonem. Półprzezroczyste tworzywo (to, które położyli na nim prawdopodobnie poprzedni właściciele lub ktoś jeszcze przed nimi) było już niemal całkowicie porośnięte mchem i pokryte zielonym nalotem, przez który przeciekała woda. Powinni wymienić je już lata temu, jednak zawsze było coś innego do zrobienia. To miejsce naprawdę wymagało całej uwagi, jaką mogli mu poświęcić.
A jednak nie miało jej otrzymać, prawda? Wbrew temu, co nadal robili, powtarzali to sobie raz za razem. Nie mieli tu pozostać na tyle długo, żeby być w stanie naprawić cokolwiek, co wymagało naprawy. We wszystkich znaczeniach tej myśli.
On to mówił. On był pierwszy, aby powtarzać te wszystkie słowa. Tyle tylko, że były one puste i bezcelowe. Nie poparte czynami, niezgodne z rzeczywistością, przynajmniej w jeszcze tej chwili.
Nadal nie opuścili Piaskownicy. Nie odsunęli się od siebie w żadnym z momentów, w których mieli okazję, by to zrobić. Zwlekali, wahali się, instynktownie wracali do utraconej bliskości. Nawet tego dnia, gdy mogło się zdawać, że nie było już dla nich innego wyjścia niż zaakceptować konieczność rozstania. Wciąż znaleźli drogę ku wspólnemu zamknięciu oczu.
Metaforycznemu i faktycznemu.
A jednak nie mógł spać. Mimo że po powrocie do wspólnej sypialni, po porzuceniu kanapy w salonie poprzednie noce upłynęły mu znacznie  spokojniej. Może nie do końca łatwiej. Nie po tym, co stało się z listem otrzymanym od bliskich Caina Bletcheya. Nie pod tym względem. To wciąż nie były noce pełne całkowitej ulgi, ale gdy wreszcie zasypiał, odnajdywał trochę ukojenia.
Nigdy nie miał problemu, by zasnąć przy Geraldine. Bezsenność wróciła dopiero, gdy ponownie zaczął kłaść się do pustego, zimnego łóżka. Tego, którego nie chciał dzielić z nikim innym. Mógł zachowywać się tak jak sądził, że Geraldine sobie tego życzyła. Na złość jej (i sobie, sobie też) pokazywać wszem i wobec, że w pełni powrócił do dawnego hulaszczego stylu życia. A jednak zasypianie u boku innej kobiety było dla niego czymś, do czego świadomie by się nie posunął. Ostatecznym wyrazem zdrady przeszłości i tego, co niegdyś mieli. Jak absurdalnie by to nie brzmiało: tu stawiał granicę.
Przewracał się samotnie z boku na bok w chłodnej pościeli. Bez obecności ukochanej, którą mógłby zamykać w ramionach. Aż wreszcie nie miał do wyboru nic więcej aniżeli tylko naszprycować się eliksirem na bezsenność albo wstać, załatwiając kolejne szemrane interesy.
Powinno być lepiej, skoro tego wieczoru kolejny raz znaleźli się w swoich ramionach, przynosząc sobie ulgę i ukojenie. Jeszcze przez kilka chwil, sami nadal nie mówili sobie jak długo, mogli cieszyć się złudzeniem tkwienia w jednej z tych szklanych kul. W niemal idealnym świecie, w którym zwieńczeniem późnej obiadokolacji było ciasto jedzone wprost z pudełka, leżąc w pościeli i patrząc na strugi deszczu płynące po oknach.
Powinno być lepiej. Jednak nie było.
Zasnął tylko na chwilę. Wycieńczony trudnym, chaotycznym dniem, jednak mając też to wewnętrzne wrażenie ciepła i spełnienia. Gdy przymknął powieki, starając się unormować oddech i schłodzić rozgrzane ciało, wydawało mu się, że ta noc może im minąć spokojnie. Zdecydowanie lżej niż poprzednia. No cóż. Zawsze miał nieuświadomioną tendencję do zakładania rzeczy na wyrost.
Obudził się znacznie bardziej zgrzany i zdyszany. Tym razem ze stresu. Gwałtownie wyrwał się z koszmaru, czując jak jego serce niemal samo wyrywa mu się z piersi. Zlany lodowatym potem, usiłował nie oddychać zbyt głośno. Nie szarpnąć się mocniej niż w momencie, w którym nieświadomie usiadł na łóżku. Wyplątać się z pościeli, którą i tak wcześniej niemal z siebie skopał, a następnie jak najciszej sięgnąć po papierośnicę trzymaną w kieszeni spodni i po zapalniczkę. Tym razem już nie swoją, bo własnej nie mógł znaleźć w ciemnościach panujących w pomieszczeniu.
Wyszedł. Rzucając wzrokiem w kierunku Geraldine, której najwidoczniej jakimś cudem nie obudził, ostrożnie opuścił sypialnię, żeby udać się do pustego pomieszczenia. Do gabinetu, nie spędzając tam zbyt wiele czasu, tylko niemal od razu wychodząc na zewnątrz. Nago. Wciąż mokry od własnych zimnych potów, ale właśnie tego teraz potrzebował.
Lodowate powietrze uderzało mu w twarz. Zimne podmuchy muskały ciało. Wilgoć deszczu otulała skórę. Kilka przejmująco chłodnych kropli przeleciało przez pęknięcie w poszyciu daszku, spływając Greengrassowi po karku.
Mokre, zimne macki...
Gwałtownie się wzdrygnął, niemalże przegryzając papierosa trzymanego między zębami. Obrócił się, sięgając po różdżkę, której przy sobie nie miał. Dopiero po kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu sekundach orientując się, gdzie jest i że to deszcz, nic więcej. Po prostu krople wczesnojesiennego deszczu.
Nadal było późno, do świtu musiało pozostać jeszcze co najmniej kilka godzin. Latarnia morska w oddali rzucała światło na morze i na okoliczne wrzosowiska. Stukanie deszczu wypełniało ciszę. Chmura papierosowego dymu przynosiła mu złudne ukojenie. A jednak nic nie było w porządku. Nie miało być. Cienie ponownie wdarły się nawet tutaj - do ich domu, do ich bezpiecznej przystani.
Już nią nie była, prawda? Piaskownica rozpadała się na ich oczach. Ostateczny upadek był nieunikniony.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
12.02.2025, 10:05  ✶  

Wieczór minął im całkiem przyjemnie, jakby ten dzień wcale nie należał do takich najgorszych, a przecież był.  Te informacje, które do niej dotarły, to co w pewien sposób Corio wymusił na Roisie, aby się z nią podzielił - to było wiele. Szczególnie po tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczora. Wokół Geraldine działo się dużo złego, za dużo, nie do końca chyba jeszcze wszystko przetrawiła tak jak powinna. Znowu zamykając się w tej złotej klatce, którą sobie tutaj stworzyli w Piaskownicy. Oddzielali się od całego świata, jakby te problemy wcale ich nie dotyczyły, żyli iluzją.

Jak zawsze udało jej się zasnąć u jego boku, mimo natłoku myśli, mimo tych piętrzących się tematów z którymi nie do końca sobie radziła. Od zawsze tak było, przy nim nie miała problemów z zasypianiem, ciepłe ramiona mężczyzny, które ją otaczały przynosiły jej poczucie bezpieczeństwa i spokój, którego potrzebowała, aby odpłynąć. Zaskakujące, że kiedy nie było go obok musiała wlewać w siebie eliksiry nasenne, aby choć na moment zmrużyć oko. Po raz kolejny więc stało się jak dawniej. Byli w końcu w domu, może powoli zamieniał się w ruinę, ale nadal pozostawał tym, co było kiedykolwiek najbliższe temu, co uznawała za swój dom.

Śniła, ostatnio nie zdarzało jej się, aby nie nawiedzały jej koszmary. Po tym co przeżyła przez ostatnie trzy miesiące podświadomie nadal czuła zagrożenie, chociaż przecież nie powinna, bo sobie z nim poradzili, przynajmniej tak to wyglądało. Wszystko, czym powinna się przejmować zostało w tej jaskini z której uciekli. Najwyraźniej jednak rany, które zostały jej wtedy zadane sięgały dużo głębiej, zburzyły jej poczucie bezpieczeństwa, samoświadomości, ciągle wydawało jej się, że gdzieś tam jest ktoś, kto może jej jeszcze coś zabrać. Zresztą jaką miała pewność, że to, że demon dotknął Ambroisa nie spowoduje, że o niej zapomni? Skąd mogła to wiedzieć? Powinna się chyba z kimś skonsultować, zasięgnąć języka, znaleźć jakiś sposób, aby pozbyć się tych lęków. Póki co jednak starała sobie jakoś z tym radzić, wychodziło to raczej dość marnie bo po raz kolejny wybudziła się ze snu, nieco przerażona.

Odetchnęła głęboko, po kilku sekundach dotarło do niej, że jest tutaj sama. Nie wyczuwała znajomego ciepła tuż obok siebie. Dotknęła miejsca, w którym powinien się znajdować, wydawało jej się, że pościel i poduszka są jeszcze ciepłe, więc Roise dopiero przed chwilą musiał stąd wyjść.

Podniosła się i usiadła na łóżku. Przetarła dłonią oczy. Zrobiło jej się chłodno, bardzo chłodno. Zastanawiała się, co się stało z Ambroisem, gdzie się podział, nie, żeby sądziła, że odszedł bez słowa, ten strach przestał jej już towarzyszyć, wiedziała, że tym razem będzie inaczej, że pożegnają się przed tym nim ponownie znikną ze swoich żyć.

Narzuciła na nagie ciało przydługi sweter, który miał jej dać chwilowe ciepło, którego teraz potrzebowała. Odruchowo sięgnęła po swoje spodnie, żeby znaleźć w nich papierośnicę, tyle, że tej już tutaj nie było, co zasugerowało jej, gdzie mógł znajdować się Ambroise. Wyszła więc z sypialni, nasłuchując czegoś, co upewni ja w jej założeniach.

Z wnętrza domu nie dochodziły żadne dźwięki, najwyraźniej pozostała część ich towarzystwa spała. Po cichu więc zeszła ze schodów, nie chciała teraz powodować niepotrzebnego zamieszania.

Zatrzymała się jeszcze w progu, nim wyszła na zewnątrz, obserwowała przez chwilę mężczyznę, który raczył się dymem papierosowym. Mogła jedynie zakładać, że i do niego wróciły te koszmary, w końcu nie była w stanie pozbyć się z głowy widoku tego, gdy znalazła go na podłodze w salonie. Nie mieli lekko, każde z nich sporo przeżyło, nie sądziła, że szybko uporają się ze swoimi demonami.

W końcu znalazła się na zewnątrz. Uderzyło w nią zimne powietrze, i wiatr, który również nie należał do najprzyjemniejszych. Burza musiała się skończyć jakiś czas temu, na zewnątrz było bardzo rześko.

Nie zastanawiała się nawet chwili, podeszła do niego, zatrzymała się tuż za mężczyzną i otuliła go swoimi ramionami, oparła głowę na jego ramieniu. Póki byli tutaj razem mogła sobie pozwolić na kolejne gesty świadczące o tym, że jest tutaj dla niego, dopóki będzie potrzebował jej obecności. W końcu dlatego nadal tutaj tkwili, chociaż codzienność nadal próbowała po nich sięgnąć, wyrwać ich z tego chwilowego zawieszenia.

Póki co nic nie mówiła, nie chciała przerywać tej ciszy, po prostu zaznaczyć to, że nie był z tym sam, że miał w niej oparcie, że jeszcze tutaj była.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
12.02.2025, 12:33  ✶  
Mogli udawać, że wszystko powoli zaczyna wracać do normy. Tej dawnej i odległej. Tej właściwej. Ulegać złudzeniu, że czymkolwiek było to, do czego się tu posuwali, pierwszy raz od dawna robili coś dla siebie nawzajem. Pojawili się tu wspólnie po wydarzeniach ze Snowdonii, które wcale nie skończyły się dobrze, jednak w jakimś pokrętnym sensie skończyły się dobrze.
Znaleźli drogę do siebie, prawda? Drogę do jedynego domu, jaki Ambroise kiedykolwiek uznawał za całkowicie jego własny. Bezpiecznej przystani, zaklętej szklanej kuli wypełnionej drobinkami skrzącego się piasku. Miejsca, w którym nie mogło ich spotkać nic złego.
A jednak to było wyłącznie złudzenie, czyż nie? Nawet nie myślenie życzeniowe, bo oboje zdawali sobie sprawę z tego, jak wielkim kłamstwem to było. Poprzedni dzień był trudny, brutalny i druzgocący. Wieczorem udało im się odzyskać złudzenie spokoju i szczęścia, ale gdy nadeszła ciemna noc, wszystko powróciło.
Zawsze wracało. Dzisiaj wzmożone, umocnione przez kolejne obrazy, zupełnie nowe (choć może wcale nie? nie do końca?) lęki. W takich chwilach wiedział, że pozostanie w łóżku nie przyniosłoby ulgi. Wręcz przeciwnie. Nie zasnąłby ponownie. Nawet obecność Geraldine nie przyniosłaby mu ulgi a nie chciał jej obudzić. Potrzebowała odpoczynku. Prawdopodobnie znacznie bardziej niż on.
Więc wyszedł. Wypalając jednego papierosa. Później drugiego. Nie wiedział, na jak długo pojawił się na zewnątrz zanim coś w otoczeniu uległo zmianie. Tym razem już nie wzbudzając w nim niepokoju, tylko raczej pewien rodzaj melancholii. Smutku. To chyba było to nowe uczucie, jakie wiązało się z pobytem w tym miejscu. Nie gorycz, nie złość, nie do końca żal - głęboki smutek.
Atmosfera panująca na zewnątrz sprzyjała wyczuleniu zmysłów, toteż niemalże od razu zareagował na obecność Geraldine. Zresztą, czy tak nie było za każdym razem? Zauważał, gdy wbijała w niego swoje spojrzenie. Nie musiał na nią patrzeć, aby zdawać sobie sprawę z tego, co robiła i że znajdowała się tuż obok. Nie był w stanie wrócić pamięcią do chwili, kiedy dostrzegł to po raz pierwszy, tak po prostu było...
...od zawsze? Nie musieli stać twarzą w twarz, aby wiedzieć, że znaleźli się w zasięgu ręki. Nigdy jej o to nie pytał, przynajmniej nie bezpośrednio, lecz podświadomie wiedział, że to działa w obie strony. Może dlatego poprzednia jesień, cała miniona zima były dla niego szczególnie trudne?
Szukał Riny. Spoglądał za nią w tłumie praktycznie za każdym razem, gdy musiał pojawić się na którymś z wydarzeń towarzyskich. Chciał tego czy też nie, była jedyną osobą, której wypatrywał w tłumie, jednak podświadomie wyczuwał, że to nie miało sensu. Kilka dni temu dowiedział się, dlaczego tak było. Wszystko stało się jeszcze bardziej jasne. Przejrzyste, klarowne, ale wcale nie lepsze.
Nie mogło być lepiej, skoro ta wiedza nic nie zmieniała. W dalszym ciągu pozostawali sobie zarazem bardzo bliscy, jak i obcy. Dzień, w którym mieli ponownie przesunąć granicę, na nowo narzucić sobie rzeczywisty dystans - ten dzień miał nadejść prędzej aniżeli później. A potem? Wiedząc to, co wiedział, zdawał sobie sprawę z tego, że ani tej, ani każdej kolejnej jesieni czy zimy nie napotka już pustki.
Będą się mijać. Unikanie udziału w sabatach czy przyjęciach nie było łatwe. Przez ostatnie miesiące robił to stanowczo zbyt często. Gdy musiał, pojawiał się na krótko, do czego przecież powinien być przyzwyczajony. Robili tak wspólnie nie raz i nie dwa. Pokazywali się w towarzystwie, po czym wymykali się wspólnie przy pierwszej możliwej okazji. Tyle tylko, że wtedy całkiem radośnie. Konspiracyjnie.
Teraz to mogło być traktowane niemal wyłącznie w kategorii ucieczki. A on wcale nie chciał uciekać. To nie było jego naturalną reakcją, jednak zdawał sobie sprawę z tego, że pozostanie miało być znacznie trudniejsze. Być może nawet niemal niemożliwe.
Ten moment musiał nadejść. Piaskownica nie była ich wiecznym schronieniem. Nie była ich wspólnym domem. Już nie. Przestała nim być na długo zanim podpisał te papiery, kładąc je na kuchennym stole. Zniknęły stamtąd, więc wiedział. Zdawał sobie sprawę z tego, że Yaxleyówna też wiedziała.
Zresztą zdążył wyrzucić jej kwestię rachunków, prawda? Podatków i opłat. Paradoksalnie - tylko na pokaz, bo wcale nie sprawiały mu nawet najmniejszych problemów. Robił to odruchowo. Może z pewną melancholią, ale traktował to jako swój fragment przeszłości, za który cały czas odpowiadał. Teraz to już nie była jego sprawa.
Tak jak wiele innych, których odejście wcale nie zrzuciło mu ciężaru z ramion. Jeśli to było możliwe, stało się wręcz przeciwnie. Czuł to nawet w tej chwili. Duszący ciężar niespełnionych obietnic, zmarnowanych szans i nieoczekiwanych wydarzeń prowadzących ich do tego momentu.
Nie drgnął, gdy poczuł ciepłe ramiona owijające się wokół niego. Jedynie wydał z siebie coś na kształt stłumionego westchnienia, czując znajomy zapach otulający mu nozdrza. Przebijający się przez woń deszczu i wilgoci, przez rześkość powietrza. Bardziej odruchowo aniżeli świadomie odłożył papierośnicę na barierkę przed sobą, po czym wolną ręką przykrył dłonie Geraldine.
Nie wydawało mu się konieczne, by coś mówić. Milczenie niemal nigdy im nie ciążyło. Za to słowa? Słowa ostatnio potrafiły zepsuć wszystko, co tworzyła cisza. Odchylił głowę w tył, przekrzywiając ją nieco w bok, żeby oprzeć policzek o włosy dziewczyny. Nic więcej. Milczeli.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
12.02.2025, 14:50  ✶  

Z każdym dniem gubiła się w tym coraz bardziej. Nie miała pojęcia, czy to wszystko, co sobie dawali było faktycznie tylko i wyłącznie złudzeniem. Trudno jej było w to uwierzyć. Zależało im na sobie, spędzali ze sobą wszystkie te chwile w jakimś konkretnym celu. Jasne, mogli to tłumaczyć tym chwilowym lizaniem ran, tylko czy na pewno to było tylko i wyłącznie to? Nie chciało jej się w to wierzyć. Nie, kiedy żadne z nich jakoś nie spieszyło się do odejścia z tego miejsca, kiedy nadal szukali tej bliskości, którą kiedyś mieli, która wciąż przychodziła im naturalnie. Mimo tego, że przecież przez półtora roku tego nie robili. Wrócili do tego, co mieli kiedyś, może nieco pokracznie, nieco inaczej, ale nadal mogli na siebie liczyć, być swoim oparciem. Nadal dawali sobie wszystko, czego potrzebowali.

Może ich dom stał się ruiną, ale czy oni sami dla siebie również? Nie, nie sądziła, że tak się stało. Mimo tych wszystkich gorzkich żali, które z siebie wylali, mimo tych okropnych słów, które między nimi padły, nadal przecież tutaj byli, nadal razem stali w tej ciemności, która wzbudzała w nich raczej same negatywne emocje, która próbowała im odebrać to chwilowe poczucie bezpieczeństwa.

Trudno byłoby aby ich lęki ot tak zniknęły dzięki samej obecności, szczególnie, że powtarzali sobie, że to jest tylko chwilowe, jakby nie chcieli zaakceptować tego, że razem będzie im lepiej. Wspólnie prościej byłoby im stawić temu wszystkiemu czoła, zawsze było im łatwiej zwalczać wszystkie niedogodności razem. Kiedy współpracowali wszystko przychodziło im łatwiej, byli dla siebie oparciem w tych trudnych chwilach, zresztą teraz też to tutaj robili. Czy naprawdę to było tylko iluzją? Nie wydawało jej się, już nie. Może miało dla nich nie być przyszłości, jednak teraźniejszość? Znajdowali się w niej wspólnie, tkwili w tym, co działo się wokół nich. Może nie była to tylko i wyłącznie sielanka, ale czy tak nie wyglądało życie? Dobre i złe, byli w stanie poradzić sobie ze wszystkim. Kiedyś tak było i nie spodziewała się, aby pod tym względem znowu coś się zmieniło.

Nie miała zamiaru skupiać się na tym, co będzie później, jak będzie reagować na jego obecność gdziekolwiek, aktualnie liczyło się dla Yaxleyówny to, co działo się tu i teraz, tylko u wyłącznie to. Bez sensu było myśleć o tym, że już niedługo mogą znowu się rozejść, znowu zaczną być dla siebie obcy, znowu zaczną się mijać. Nie chciała zaprzątać tym sobie głowy.

Znalezienie się przy Roisie wydawało jej się właściwe. Szczególnie, gdy obudziła się i zastała puste łóżko. Wiedziała, czym może to być spowodowane, doświadczyli już przecież tego w tym miejscu. Nie byli w stanie w pełni ucieć od swoich demonów, nawet gdy znajdowali się obok siebie. To było przykre, jak ten ostatni czas ich wyniszczył. Ona i on byli dosyć mocno dotknięci przez to, co działo się wokół nich. Ciężko było sobie z tym radzić samemu, jednak teraz? Teraz przez ten krótki moment mogli korzystać z oparcia, które znajdowało się przecież tak blisko. Tym chciała dla niego być, zresztą była przez wiele lat, musiał zdawać sobie sprawę z tego, że nic się nie zmieniło.

Stąd po prostu zrobiła to, co wydawało jej się najprostsze, dała mu ciepło swojego ciała, uścisk, który mógł mu przypomnieć o tym, że nie był tutaj sam, że nie był sam ze swoimi myślami, demonami i tym wszystkim innym co go męczyło. Tkwili w tym razem, była gotowa z nim zawalczyć, chociaż sama nie była aktualnie w najlepszej formie, jednak w tym wypadku to nie ona była najważniejsza, nigdy, nie kiedy znajdowali się obok siebie, chociaż w innych sytuacjach bywała okropną egoistką.

- Już jestem. - Mruknęła cicho, bo czuła, że nie powinna przerywać tej ciszy, z drugiej strony jednak wydawało jej się, że powinna się odezwać, chociaż dużo łatwiej zawsze przychodziły im gesty niż słowa. Szczególnie ostatnio, kiedy padło ich między nimi naprawdę dużo, o wiele więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie należały do przyjemnych, ranili się nimi głębiej niż sztyletami, ale może właśnie tego potrzebowali? Może musieli to z siebie wyrzucić, żeby jakoś dojść do tego, gdzie znaleźli się teraz. Mieli sobie na pewno jeszcze wiele do wyjaśnienia, bo ciągle pojawiały się kolejne fakty, które mieszały w tym co się z nimi działo, nie sądziła jednak, że cokolwiek byłoby w stanie zmienić to, co do niego czuła. To była chyba jedyna stała w jej życiu, nigdy nie miało się to zmienić.

Wiatr rozwiewał jej włosy, czuła, że robi jej się coraz chłodniej, jednak może właśnie tego potrzebował Roise, chociaż, czy to na pewno im służyło? Powinni schować się w domu przed tą jesienną aurą, która wisiała w powietrzu. - Chodźmy do środka. - Mogliby tak trwać w tym uścisku do rana, milcząc, ale nie sądziła, że to coś zmieni, lepiej było zaszyć się w Piaskownicy, tylko co dalej? Nie sądziła, że tak łatwo przyjdzie im teraz zasnąć, więc mogli po prostu usiąść w jednym, czy drugim pomieszczeniu, pomilczeć razem, albo nawet pozwolić sobie na to, by padło między nimi kilka słów. Koszmary odeszły, przynajmniej z pozoru.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
12.02.2025, 18:36  ✶  
Niektórych nawyków nie dało się tak po prostu wykrzewić. Były niczym pędy jeżyn raz po raz wybijające z ziemi. Można było próbować uciąć je tuż przy samej glebie, udawać, że pozbycie się ich z oczu wystarczy, aby przestały istnieć. Można było spróbować je zgnieść, stłamsić, skopać i przydusić. Wyrwać je z korzeniami, ignorując ostre kolce wbijające się w palce i kaleczące skórę aż do krwi.
A jednak wystarczył nawet niewielki przeoczony fragment, jeden kawałek korzenia skrytego głęboko pod ziemią, aby z czasem powrotem pojawiły się na powierzchni. Być może bardzo ostrożnie, niemal niezauważalnie, ale czy w tym wypadku naprawdę tak było?
Nie.
W tym momencie mógłby nawet zakwestionować to pierwsze stwierdzenie. To, czy rzeczywiście chodziło o nawyki. Nie instynkty. Nie działanie jeszcze bardziej pierwotnych sił. Czegoś, na co być może nawet nie do końca mieli wpływ, więc wyzbycie się tego nigdy nie wchodziło w grę.
W gruncie rzeczy było tak jak już to kiedyś powiedział - im dłużej o tym myślał, tym bardziej wierzył w to, że byli po prostu przeklęci. Przeklęci, jeśli chcieli i przeklęci, jeśli nie chcieli. Przeklęci, gdy z tym walczyli i równie przeklęci, gdy temu ulegali. Od samego początku wszystko pchało ich w jednym kierunku. Tyle tylko, że dopiero z czasem zaczął dopuszczać do siebie myśl, że nie była to ta upragniona ścieżka.
Tkwili w tym naprawdę głęboko. O ironio, uświadamiając to sobie w każdej mijającej sekundzie. Z każdą chwilą miał coraz większy mętlik w głowie a przecież zaczęło się od czegoś z pozoru całkiem prostego. Potrzebowali złapać oddech po bliskim spotkaniu ze śmiercią niemal dyszącą im w kark.
Kiedy tak właściwie pozwolili, aby ta potrzeba bliskości, ulgi, zaczerpnięcia tchu została wyparta przez kolejne duszące wrażenie? Paradoksalnie - to, co w dalszym ciągu potrafiło przynieść im upragniony spokój (bo przecież przez te kilka dni mieli całkiem sporo okazji, by być całkiem szczęśliwi) jednocześnie było także tym, co go podduszało.
Nie chodziło o Geraldine. Jakkolwiek źle by to nie brzmiało - nie chodziło o to, co robiła. Jasne, jej ugodowość i miękkość bez wątpienia mieszała mu w głowie. Nie bez powodu odszedł wtedy bez słowa. Bez stanięcia z nią twarzą w twarz. Bez rozmowy. Spodziewał się kolejnych wyrzutów, walk i kłótni. Nie przyjmowania tego wszystkiego w ciszy, nie melancholijnego towarzyszenia mu teraz w objęciach nocy. Nie owiniętych wokół niego miękkich, ciepłych ramion.
Nie zamierzał jej o tym wspominać, ale nie tego się po niej spodziewał. Zawsze byli wobec siebie czuli. Troszczyli się o siebie, ale potrafili też skoczyć sobie do gardła, gdy chodziło o coś, w czym zupełnie się nie zgadzali. Tylko po to, aby chwilę później ochłonąć, spróbować znaleźć wspólny front, nawiązać jakiś kompromis.
Tkwienie tutaj w tym zawieszeniu zdecydowanie nim nie było. Pokłócili się znacznie bardziej niż kiedykolwiek. Parokrotnie cisnęli w siebie nawzajem naprawdę wstrętnymi słowami. Zranili się do żywego, przekroczyli wszelkie możliwe granice. Niemalże od razu całkowicie je zatarli. Teraz już chyba nie istniały, bo w tym wszystkim nie postawili kolejnych. Nie zweryfikowali swojego zdania, nie próbowali dojść do porozumienia. Wycofali się. Przestali prowadzić dialog. Zepchnęli wszystko pod dywan. Zupełnie tak, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, że to nigdy nie miało poskutkować niczym dobrym.
Zamiast tego raz za razem próbowali zachowywać się tak jak kiedyś. Bawili się w dom, bo czym innym było to, co teraz robili, jeśli nie zabawą? Przecież nie zachowywali się tak, jakby to wszystko było głęboko przemyślane. Postępowali zgodnie z instynktami, z odruchami. Żyli tu i teraz, uparcie ignorując istnienie rzeczywistości poza tym miejscem.
Tak łatwo było się w tym pogubić. Szczególnie w takich chwilach jak ta, gdy obecność ukochanej osoby stawała się równie potrzebna, co tlen. Odganiała choć część ciemności, pozwalała zrzucić fragmenty ciężaru z ramion. Może tego nie powiedział, ale kiwnął głową. Doceniał to, że tu zeszła, nawet jeśli nie było to zbyt przemyślane posunięcie, bo przecież na zewnątrz było już chłodno.
I chyba tylko dlatego kolejny raz skinął głową. Nie ze względu na to, że to jemu zaczęło robić się chłodno. Przez to, że nie chciał, żeby Geraldine się przeziębiła a nie sądził, aby odpuściła mu w chwili takiej jak ta i schowała się sama do środka. On by tego nie zrobił.
- Mhm. Chodźmy - mimo to, nie wyplątał się z uścisku dziewczyny a przynajmniej nie całkiem.
Zamiast tego ponownie splótł ich palce. Tak jak to robili wielokrotnie podczas ostatnich dni. Mogli schować się do domu. Zamknąć za sobą drzwi, przejść przez puste pomieszczenie do salonu. Nie do sypialni.
Mimo całkiem wygodnej i w dalszym ciągu rozłożonej kanapy, na której przecież spędzili niemal cały wczorajszy wieczór, instynktownie wybrał dywan tuż przed wygasającym kominkiem. Ściągając koc z pobliskiego fotela i zarzucając go sobie na ramiona, przysiadł na ziemi, opierając się o ścianę i bez słowa wyciągając ramię w kierunku Geraldine. Nie musiał klepać podłogi obok siebie ani otwierać ust, prawda? W jego mniemaniu wystarczył wyłącznie ten jeden gest.
Potrzebował tego. Zdecydowanie bardziej niż byłby w stanie kiedykolwiek przyznać, więc nawet nie próbował tego robić. Ten uścisk, ten z pozoru całkiem naturalny gest, objęcie go ramionami, trwanie tak razem przez chwilę, mimo wiatru i deszczu. To było coś, czego mu brakowało. To było coś, za czym tęsknił niemal tak samo jak wielu innych rzeczy, o których też nie chciał mówić. Ani teraz, ani nigdy. To nic by nie zmieniło.
Mimo to nie stronił od dotyku. Już nie. Mogłoby się zdawać, że całkowicie odpuścił narzucanie sobie tego dystansu. Tak, jeszcze wczoraj na plaży instynktownie usiadł dalej niż zazwyczaj - wtedy, gdy jeszcze wszystko było prostsze. Jednak od tamtej pory krok po kroku rezygnował z udawania, że nie zależy mu na tym, by być blisko dziewczyny.
Zależało mu. Odchylając głowę do tyłu, opierając ją o ścianę i wbijając wzrok w cienie sunące po suficie, zrobił jej miejsce pod kocem, pod jego uniesionym, wyciągniętym ramieniem. I tak nie mieli zasnąć, nie wydawało mu się to prawdopodobne, więc nawet nie próbował wrócić do sypialni. Zamiast tego, wolną ręką wcisnął sobie kolejną fajkę do ust, pstrykając zapalniczką, aby ją podpalić.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
12.02.2025, 23:12  ✶  

To co ich łączyło nie było wyłącznie przyzwyczajeniem, zdawali sobie z tego sprawę. Zresztą powtarzali sobie przecież, że są wyjątkowi, że to nie zdarza się wszystkim. Teraz trochę przez to cierpieli, ta wyjątkowość dawała im się we znaki. Nie mogli być sobie obojętni, ale nie mogli też być razem. To było niczym pętla, która zaczynała ich dusić. Szczególnie, kiedy znajdowali się obok siebie, mieszali sobie w głowach, mówili jedno, robili drugie. To był bałagan, nie sądziła, że kiedykolwiek uda się im go uporządkować, może kiedyś? Teraz? Raczej nie, bo mieli co do tego inne zdanie. Roise chciał ją trzymać z daleka od swoich problemów, nie akceptowała tego, jednak też nie mówiła o tym głośno, nie chciała, żeby ponownie się o to pokłócili. Może nie było to w jej stylu, nie może, na pewno, jednak aktualnie miała dość kłótni, dość rzucania w siebie tymi wszystkimi epitetami, które nie przynosiły niczego dobrego. Trzymała więc język za zębami, mogło to wyglądać tak, jakby faktycznie pogodziła się z tym, że tak musi być, ale to nie był jeszcze koniec, wręcz przeciwnie, może bardziej nawet nowy początek, przynajmniej w jej oczach.

Mieli przed sobą wiele trudnych rozmów, tego nie dało się nie dostrzec, bo znowu wybrali inną drogę. Doświadczenie mówiło jej o tym, że zamiatanie wszystkiego pod dywan, ignorowanie problemów nie spowoduje, że znikną. Wręcz przeciwnie uderzą w nich mocniej, zawsze tak się działo. Tyle, że teraz chciała się skupiać na tym dlaczego nadal się tutaj znajdowali. Mieli lizać rany, być swoim oparciem, i tyle. Rozmowy, które ich czekały na pewno by im w tym nie pomogły, miała tę świadomość. Szczególnie po tym, co usłyszała dzisiaj z ust Roisa. To było sporo, nawet jak dla niej, kolejny cios, którego się nie spodziewała. Nie skupiała się na tym teraz, nie chciała tego robić, to byłoby bezsensowne, bo i bez tego atakowały ich inne demony. Wiele zła się ostatnio wydarzyło.

Kiedyś wszystko było prostsze, nie musieli się zastanawiać nad konsekwencjami swoich czynów, sięgali po to na czym im zależało. Ktoś im to odebrał, teraz zachowywali się zupełnie inaczej, z każdej strony coś chciało im udowodnić, że nie mogą wrócić do tego co minęło. Nie była gotowa się z tym pogodzić, ale uważała, że znajdzie się odpowiedniejsza chwila ku temu, aby wytłumaczyć to miłości jej życia. Próbowała to robić w przeciągu tych kilku dni, które tutaj spędzili, nie wniosło to jednak niczego dobrego, nie miała siły ponownie się spierać, na pewno w najbliższym czasie trafi się ku temu kolejna okazja.

Nie mogli pozwolić sobie na to, aby spędzić tutaj wieczność, mieli sporo spraw na głowie, wiedziała, że raczej prędzej, niż później nadejdzie moment, w którym ich drogi się rozejdą, przynajmniej na chwilę. Nie zamierzała bowiem odpuścić i zostawić go tak jak to zrobiła te półtora roku temu, kiedy sobie coś ubzdurała. Wiedziała, jak wyglądała prawda, powiedział jej o tym, że nadal ją kochał, to było wystarczającym argumentem, aby zawalczyć o ich wspólną przyszłość. Nie miała zamiaru korzystać z rad Corneliusa, bo one były zdecydowanie poniżej jej etyki, ale na pewno znajdzie swój własny sposób, aby jakoś udało jej się osiągnąć cel. W końcu jak sobie coś ujebała, to zawsze potrafiła osiągnąć cel. Może i Roise był trudnym przeciwnikiem, jeśli o to chodzi, ale nikt nie mówił przecież, że to będzie proste, Yaxleyówna lubiła wyzwania.

Na szczęście przystał na jej propozycję i postanowił wrócić z nią do środka. Było naprawdę chłodno, a jeśli by tego nie zrobił to tkwiłaby tutaj z nim, bo nie zamierzała go opuścić, nie chciała zostawić go na pożarcie ciemności.

Po raz kolejny spletli ręce, granice, które sobie wyznaczyli już chyba nie istniały, właściwie wypierała ze swojej pamięci tę rozmowę o byciu sojusznikami. Nigdy nie mieli nimi być, to zawsze byłoby za mało. Nie kiedy odruchy świadczyły o czymś zupełnie innym, kiedy naturalne było dla nich inne podejście. Zostali na siebie skazani, mieli być razem do usranej śmierci, to nigdy nie miało się zmienić. Bez względu na to, czy by z tym walczyli, prędzej, czy później musiałoby nastąpić pęknięcie, chwila słabości podczas której skończyliby w tym, co było im pisane przez los.

Znaleźli się w domu, bez słowa podążała tuż obok Roisa. Nie spodziewała się, że wybiorą sypialnię, bo raczej nie zamierzali teraz spać, już nie. Nie po tym, jak koszmary po raz kolejny im na to nie pozwoliły.

Mogliby się znaleźć na kanapie, dywan jednak nie był wcale najgorszym wyborem, bez chwili zawahania wsunęła się pod jego wyciągnięte ramię, oparła głowę na klatce piersiowej mężczyzny i po prostu się w nią wtuliła. Potrzebowała tego ciepła, które tylko on potrafił jej dawać, tej bliskości. To było inne od wszystkiego co znała.

Nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co tutaj właśnie robili, ale chyba nie było potrzeby, aby w jakikolwiek sposób to nazywać, czy określać. Trwali w tym dziwnym zawieszeniu, dzisiaj to miało się nie zmienić. Najważniejsze, że znowu byli razem, kto by się przejmował, czym to było spowodowane, chociaż czy naprawdę tego nie wiedzieli? Chcąc nie chcąc z przeznaczeniem raczej nie mieli szansy się mierzyć, czy tam z przekleństwem, w zależności, kto na to patrzył i to oceniał.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
13.02.2025, 00:20  ✶  
Nie potrzebowali rozmawiać. Tak przynajmniej usiłował wmawiać sobie przez te wszystkie ostatnie godziny, spychając trudne tematy w niebyt - tam, gdzie powinno być ich miejsce. Nie chciał mówić o tym, co stało się u Corneliusa. Nie chciał rozmawiać o Kniei i o jaskini w Snowdonii. O męczących go koszmarach, o podejmowanych decyzjach, o ich przyszłości czy raczej braku wspólnej ścieżki.
Gdy znaleźli się razem na podłodze a Geraldine przytuliła ciepły policzek do jego piersi, oparł brodę o jej głowę, wcześniej składając delikatny pocałunek na miękkich i pachnących włosach dziewczyny. Jego dziewczyny - nieważne, co się działo, mieli tę pewność, prawda? Tę przeklętą jasność. Świadomość, która w tym momencie ciążyła mu bardziej i bardziej, tej nocy niemal nieustannie.
Nie mógł nic na to poradzić. To nie był normalny wieczór, już nie. Cisza też powoli stawała się przytłaczająca. Złudzenia powoli odchodziły, rozmywały się w podmuchach jesiennego wiatru. Tym razem pozostawili część z nich na zewnątrz, wchodząc do domu. Wspólnie, nadal razem, ale na jak długo? Już zaczynali ponosić konsekwencje swoich akcji. Nie dało się tego całkowicie ukryć. Kupka sekretów i niedopowiedzeń narastała pod tym samym dywanem, na którym teraz usiedli.
- Powinniśmy wymienić poszycie dachu - jego głos był cichy i zadziwiająco spokojny, choć gdzieś tam pod tym pozornym opanowaniem kryła się nieco bardziej rozdrgana, wyczerpana nuta. - Widać to szczególnie podczas takiej pogody jak dzisiaj. Daszek przecieka, prawdopodobnie gdyby nie mech i porosty, dawno by z niego płynęło - wyjaśnił, w dalszym ciągu wbijając wzrok w sufit.
Spoglądał na cienkie i na światła tańczące po przydymionej farbie, lekko pożółkłej od papierosów, które palili tu przez lata. Teraz też powoli zaciągał się dymem, wypuszczając go przez usta i wpatrując się w mgliste kształty wydmuchiwane w kierunku sufitu.
- Jeśli te nad tarasem i balkonem już ciekną, ten główny może nie być w lepszym stanie - kontynuował, jednocześnie starając skupić się na konkretach, niczym więcej.
Być może to nie była idealna pora na tak prozaiczne dyskusje, jednak w gruncie rzeczy chyba potrzebował zająć myśli czymś ze wszech miar praktycznym. Nie tym, co było i czego nie było między nimi. Nie przeszłością, nie brakiem możliwości patrzenia w przyszłość bez tego melancholijnego, gorzkiego wrażenia, że cokolwiek teraz robili to i tak nie miało żadnego sensu.
Miało znaczenie... ...bez wątpienia je miało, jednakże jednocześnie było pozbawione czegokolwiek więcej. Jasne, mógł próbować wmówić sobie, że podejmowali takie a nie inne decyzje dla dobra nieruchomości, która już wkrótce miała całkowicie przejść w ręce Geraldine. Nawet jeśli nie pytał jej o dalsze plany, mógł tak po prostu założyć, że raczej nie zamierzała pozostawić sobie tego miejsca.
Zbyt wiele ich tu wspólnie łączyło. Zbyt dużo wspólnych dni i nocy. Wspomnień, które choć teraz wciąż jeszcze były bardziej słodkie niż gorzkie, wkrótce na powrót miały stać się przytłaczające. To nie było już ich wspólne miejsce, nigdy więcej nie miało nim być. W pewnym momencie musieli zrobić ten ostatni krok, ostatni raz przechodząc razem przez próg. Ta chwila musiała nadejść. Nieważne jak bardzo by zwlekali.
Kiedyś musieli uznać swoją pracę za zakończoną. Dla ich wspólnego dobra, prawdopodobnie lepiej byłoby, gdyby zrobili to prędzej niż później. Momenty takie jak ten napawały ich spokojem, czymś w rodzaju ulotnego szczęścia. Przynosiły ulgę, ale jednocześnie niechybnie miały spotęgować ból rozstania. Dla kilku minut iluzji stawiali na szali długie godziny pełne poczucia samotności i straty.
Bezsenność miała powrócić. Już teraz przedarła się przez pozorną bańkę, która ich otaczała. Koszmarom nie dało się uciec. Można było zamilknąć, udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale czy gdyby rzeczywiście tak było to siedzieliby tu razem na podłodze zamiast leżeć w łóżku? Czy obejmowaliby się w niemal nieprzeniknionych ciemnościach przy wygasającym kominku? Czy słowa przychodziłby im z taką trudnością?
Nigdy nie był w nie dobry. Nie w ten prawdziwy sposób. Oczywiście, potrafił z nich korzystać. Umiał roztaczać wokół siebie coś w rodzaju naturalnego beztroskiego czaru. Robił to przez wiele lat. Jeszcze w czasach szkolnych i na długo później.
Nie zrezygnował z tego nawet teraz. Umiał się właściwie wysławiać, gdy chodziło o to wszystko, co w gruncie rzeczy nie miało dla niego żadnego głębszego znaczenia. Potrafił prowadzić wykłady w Mungu. Umiał brylować na salonach. A jednak nie potrafił zebrać właściwych słów, gdy chodziło o chwilę takie jak ta.
Zamiast tego niemal instynktownie uciekł w mówienie o czymś, o czym wcale nie chciał mówić. To było ironiczne, ale czyż nie po to tu byli? Nie po to w dalszym ciągu pozostawali wspólnie w Piaskownicy? Nie z tego powodu zabrali tu swoje zwierzęta, by móc w pełni zaangażować się w przywrócenie tego miejsca do względnie przyzwoitego stanu technicznego?
Bujda.
A jednak usilnie brnął w tę narrację, kolejny raz zaciągając się papierosem i przenosząc wzrok na Geraldine.
- Nie wiem, czy będziemy w stanie załatwić coś takiego w wiosce. Myślę, że będę w stanie załatać ewentualne dziury, szczególnie, jeśli ten jeden raz przymkniemy oczy na użycie magii - tak, zupełnie tak, jakby już tego nie zrobił w przypadku jeżyn - ale materiały prawdopodobnie będzie łatwiej zamówić w Londynie. Mogę to zrobić po czwartkowym dyżurze. W piątek rano. O ile faktycznie będzie taka konieczność - ale to mogli sprawdzić dopiero w świetle dnia, więc po prostu urwał swój bezsensowny wywód.
Czcze gadanie. Nigdy tego nie robił. Najwidoczniej już nic nie było takie same. Nawet to.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
13.02.2025, 10:59  ✶  

Milczenie wydawało się być łatwiejszym rozwiązaniem, bo o czym mieliby rozmawiać? Bała się, że zupełnie przypadkiem doszliby do tych niewygodnych tematów, które zaczęły się nawarstwiać, a ich zdecydowanie wolała aktualnie nie poruszać. Prościej więc było nie mówić nic. Przynajmniej jej zdaniem. Zresztą, czy słowa na pewno były im potrzebne? W momencie, w którym gesty świadczyły same przez siebie. Siedzili tu razem, znowu do siebie przytuleni, pragnęli swojej bliskości, to było wystarczające, aby potwierdzić to, że nadal tego pragneli, choć ustalili, że nie mogli po to sięgać. Mieszali sobie w głowach, tego nie dało się ignorować, to ciągle się działo. Ta zabawa w dom tego nie ułatwiała. Mieli stąd zniknąć, niedługo, odejść, przestać trwać przy sobie, a przyprowadzili tu ze sobą zwierzęta, to nie wyglądało na to, co między sobą ustalili, chociaż żadne z nich nie powiedziało tego w głos.

Noce wydawały się być jeszcze trudniejsze od dni, nie było w nich światła, które wszystko odkrywało, rzeczywistość jeszcze bardziej mieszała się wtedy z iluzją przepełniona kolejnymi demonami. Trudno było znaleźć tutaj jakikolwiek grunt, który mógłby ich utrzymać.

Otworzyła oczy, kiedy Roise się odezwał, przerwał tę ciszę, która wcale jej nie przeszkadzała. Jasne, mogli siedzieć w milczeniu, ale rozmawianie o tych pierdołach chyba nie powinno przynieść niczego złego.

- Nie zauważyłam tego wcześniej. - Nie, żeby się jakoś specjalnie przyglądała temu, co wymagało naprawy. Jasne, to był przecież powód dla którego oficjalnie tutaj zostali, mieli zająć się domem, doprowadzić go do porządku. Nie do końca chyba wszystko szło po ich myśli.

- Tak, pewnie tak jest, dawno tu nikogo nie było. - Mruknęła jeszcze. Nie, żeby to było jakieś usprawiedliwienie, ale porzucili to miejsce, tak samo jak porzucili siebie samych. Zniknęli stąd tamtego wiosennego dnia i pozwolili, aby zaczęło zamieniać się w ruinę. Nie chciała tutaj wracać, nie sama. Nie potrafiła się odnaleźć w Piaskownicy bez niego. To nigdy się nie zmieni. Zbyt wiele wspomnień uderzało w nią kiedy się tutaj znajdowała. Przebywanie tutaj było właściwe tylko z Ambroisem u jej boku. Tak naprawdę nie zastanawiała się jeszcze, co powinna zrobić z domem. Szkoda jej było go sprzedać, bo jednak spędzili tu wiele lat, a z drugiej strony nie widziała sensu, aby go trzymać, bo przecież już zaczął zamieniać się w cmentarzysko, z czasem będzie tylko gorzej. Tym jednak nie zamierzała się teraz martwić, to nie był na to odpowiedni moment, bo aktualnie przecież znowu, na chwilę stał się ich bezpieczną przystanią.

Niby rozmawiali o tym, że zostaną tutaj do momentu, w którym doprowadzą to miejsce do porządku, ale jakoś się z tym nie spieszyli, zresztą co właściwie to oznaczało? Piaskownica wymagała włożenia w nią sporo pracy, czy faktycznie mieli tyle czasu, aby go na to poświęcić? Czy kiedy spędzą go ze sobą to nic się nie zmieni? Faktycznie będą gotowi porzucić ponownie to miejsce i wrócić do rzeczywistości? Nie wydawało jej się, że to będzie takie proste, nie kiedy znowu zaczną przebywać ze sobą na co dzień. Wcale nie będzie im łatwo wrócić do tej rzeczywistości bez siebie.

- Wydaje mi się, że możesz mieć rację, sam wiesz, jak to jest tutaj, raczej ciężko dostać cokolwiek od ręki. - Miasteczko nie należało do największych, nie spodziewała się tego, że będą mieli dostępne wszystkie materiały, których będą potrzebowali.

- Umiesz to naprawić? - Zapytała jeszcze, bo w sumie nie miała pojęcia, czy to należało do prostych czynności, wręcz przeciwnie naprawa dachu wydawała się jej brzmieć raczej skomplikowanie. Wiadomo, magia mogła to nieco ułatwić, ale czy to naprawdę im wystarczy?

- Jeśli masz chęć to zrobić, to jasne, pokryję wszystkie koszty. - W końcu aktualnie to miejsce należało do niej, to ona powinna pokrywać wszelkie rachunki związane z remontem, nie, żeby to miało specjalnie zaboleć jej kieszeń, bo Yaxleyówna była przecież bogata, chociaż może nie było tego po niej widać.

- Rano się tym zajmiemy, myślę, że faktycznie warto będzie to sprawdzić. - Co do tego się chyba zgadzali, wypadałoby faktycznie chociaż odrobinę skupić się na tym miejscu, szczególnie, że jeszcze tutaj przebywali, kto wie, czy kiedyś im się jeszcze do czegoś nie przyda. Tylko, czy właściwie miało być dla nich jakieś kiedyś? Znowu zmrużyła oczy, powoli zaczynały ją męczyć te wszystkie rozważania, mieszanie w głowie, dlaczego to nie mogło być prostsze.

- Czy zauważyłeś coś jeszcze, co wymaga pilnej naprawy? Zdecydowanie znasz się na tym lepiej ode mnie. - Ona w sumie jakoś specjalnie się na tym nie skupiła, zajmowały ją inne rzeczy podczas tego czasu, który tu spędzali.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
13.02.2025, 12:27  ✶  
Mieli tak wiele tematów do rozmowy, a jednak całkowicie świadomie wybierali milczenie. Być może nie dystansowali się już od siebie nawzajem. Udawanie, że są w stanie być swoimi sojusznikami i tylko tym przestało mieć jakikolwiek sens. Zresztą nigdy go przecież nie miało. Nie mogli tak po prostu ignorować tego, co w dalszym ciągu istniało między nimi. Mogli za to siedzieć na podłodze w zupełnej ciszy, kolejny raz starając się zrobić...
...coś.
Wepchnąć wszystkie brudy pod dywan i starać się nie zwracać uwagi na wybrzuszenie, o które teraz już nawet nie można było się potknąć. Momentalnie urosło do tak znacznych rozmiarów, że stało się niemalże olbrzymim wzniesieniem górującym pośrodku ich życia. Takim, z którego prędzej czy później mieli spaść.
Popełnili naprawdę wiele błędów a teraz wcale nie wyglądało na to, aby czegokolwiek się na nich nauczyli. Może tego, by trochę głębiej zamieść syf - tak, aby nie wysypał się od razu, ale nic więcej. Żadne z nich nie chciało rozmawiać na ten temat. To było dostrzegalne gołym okiem. Siedzieli w milczeniu.
Ambroise raz po raz zaciągał się papierosem, ani w jednym momencie nie myśląc o tym, by zaproponować go Yaxleyównie. Był stanowczo zbyt daleko w swoim świecie, aby zwrócić na to uwagę. Nawet wtedy, gdy teoretycznie postanowił zabrać głos, odzywając się w bardzo konkretnym temacie, robił to niemal automatycznie. Zupełnie tak, jakby przestawił się na dosyć suchy, praktyczny tryb pozbawiony zbędnych naleciałości emocjonalnych.
A przecież wcale tak nie było. To był też jego dom. Tak samo jak Rina była jego kobietą. Może wszystko się zmieniło, ale czy tak naprawdę dało się to przyjąć bez bólu? Bez wrażenia przytłoczenia, bez mimowolnego smutku? Bez żalu? Niekoniecznie.
Nie pytał jak długo dom stał pusty. Nie chciał tego wiedzieć. Nie potrzebowali o tym rozmawiać, nie o to mu teraz chodziło. Zamiast tego wypuścił dym przez usta, niemal niedostrzegalnie kiwając głową. Chciał dodać, że wobec tego miał to załatwić w Londynie, ale te słowa nigdy nie opuściły jego ust. Nie na dźwięk tego, co padło ku niemu od strony dziewczyny. Momentalnie drgnął, spinając mięśnie.
- Możesz sobie darować - odmruknął trochę ostrzej niż zamierzał, czując narastającą gulę w gardle, bowiem słowa wypowiedziane przez Rinę ugodziły go znacznie bardziej niż powinny - niemal do żywego.
Zdawał sobie sprawę z tego, że wcale nie zamierzała mu tym dopiec, jednak nie był w stanie zignorować tego, co poczuł na ich dźwięk. Kiedy sens wypowiedzi dziewczyny dotarł do wnętrza umysłu Ambroisa (co stało się wyjątkowo szybko jak na późną porę) Greengrass nie był w stanie powstrzymać grymasu wpełzającego mu na wargi. Skrzywił się, nawet tego nie zauważając.
Kolejny raz zaciągnął się papierosem, kręcąc głową w milczeniu i usiłując zemleć w ustach słowa, których nie powinien wypowiadać. Nie musiał odpłacać się pięknym za nadobne. Z pewnością nie chciała go tym urazić, był tego świadomy, jednak w dalszym ciągu poczuł się tak, jakby jednocześnie strzeliła go z liścia w mordę. I to znacznie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Tak, że niemal fizycznie go to ogłuszyło.
Nie wysrał jej tego. Jakimś cudem udało mu się powstrzymać kąśliwy komentarz o tym, że od lat płacił tu wszystkie rachunki. Każdy narastający podatek. Światło i wodę. Wszystko, co należało zrobić z perspektywy pana domu zostało przez niego uznane i wzięte na siebie, nawet jeśli już tu nie przebywali. Nie wątpił, że Yaxleyówna też by o to wszystko dbała, ale tak czy inaczej dzięki temu byli w stanie wrócić do domu, w którym nie odcięto mediów. Domu, który może był w coraz gorszym stanie technicznym, ale nadal tu stał.
Starał się. Nie musiała mu przypominać, że zawalił także tę sprawę. Naprawdę mogła sobie darować przypominanie mu, że dom, z którym w przeszłości łączył tyle planów i zamierzeń, teraz nie należał już do niego. To była świadoma decyzja, aby w całości przekazać go Geraldine, ale to wcale nie oznaczało, że było mu łatwo to zrobić.
Jej wypowiedź wywołała u niego naprawdę nieprzyjemne wrażenie. Ugodziła go, uderzyła w jego honor, w jego dumę z bycia właścicielem ziemskim. Nie w Dolinie, nie spuścizny po rodzie. Własnego terenu, który niegdyś chciał rozbudowywać, rozszerzać, rozwijać. Teraz to wszystko przepadło. Na domiar słyszał, że miał tu być wyłącznie wykonawcą? Kimś, kto robił dziewczynie przysługę?
Spiął się. Kilka razy nerwowo zaciągnął się papierosem, tak mocno zaciskając szczękę, że niemal wciskał go sobie na siłę między wargi. Był zły, po prostu zły. Może nie mówił tego na głos, jednak nawet sposób, w jaki wbijał wzrok w sufit wskazywał na irytację. Komplementy rzucane w kierunku jego wiedzy i świadomości nie mogły tego zmienić. Zresztą nawet nie zamierzał ich przyjąć. Zranione ego nie pragnęło być łechtane.
- Zrobię listę - to było jedyne, co w tym momencie mogło paść z ust Roisa.
Wszystko inne niechybnie doprowadziłoby do konfrontacji, której przecież żadne z nich nie chciało.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
13.02.2025, 12:53  ✶  

Czy właściwie cokolwiek z tego, co robili miało jakikolwiek sens? Od tego chyba warto było zacząć te rozważania. Nie do końca. Tkwili w zawieszeniu, chociaż też nie do końca, bo przecież opuścili dzisiaj razem Piaskownicę i znowu do niej wrócili, zajęli się tym, co działo się w rzeczywistości i bez problemu przyszedł im powrót do ich domu. Pojawili się tu może w niezbyt dobrych nastrojach, ale jednak, już mieli się stąd zbierać, opuścić to miejsce, ale znowu wybrali pozostanie. To nie było normalne, szczególnie, że nie wyjaśnili niczego z tego, co się wydarzyło. Wybrali milczenie, kilka słów padło z ich ust, ale one nie dały im żadnych odpowiedzi, właściwie były to bardziej półsłówka, a później rozmowy o pierdołach, jakby nie mieli niczego poważniejszego do przedyskutowania.

Łatwo przychodziło im zamiatanie pod dywan tych najbardziej istotnych kwestii, jakby wcale takie nie były, jakby mogli trwać obok siebie bez wracania do nich. Przecież mieli związane z tym doświadczenie, zdawali sobie sprawę, że to wróci, i na pewno kiedy to się stanie to zaboli jeszcze bardziej. Dużo prostszym rozwiązaniem przecież było omawianie wszystkiego na biężąco, wtedy to przynajmniej nie miało szansy eskalować do ogromnych rozmiarów. Uczyli się na błędach... nie ma co.

Yaxleyówna wyjątkowo dla siebie póki co nie domagała się swojego własnego szluga, ba nawet nie skomentowała tego, że Ambroise sięgnął po jej fajki, które zawsze mu tak bardzo przeszkadzały. Siedziała nadal wtulona w jego ciepłe ciało, na tym się skupiała, korzystała z okazji, która się nadarzyła.

Poczuła, że coś się zmieniło po jej słowach, nie dało się nie zauważyć, że mężczyzna się spiął. Nie chciała w żaden sposób w niego uderzyć, ale chyba najwyraźniej znowu, zupełnie przypadkowo to zrobiła. Chciała po prostu, żeby faktycznie to stało się jej problemem, skoro i tak w końcu ona miała być odpowiedzialna za to miejsce. Nie, żeby go w jakiś sposób wykluczała, miała świadomość, ze to Roise regulował wszelkie formalności związane z tym miejscem, ale przecież to miało się zmienić, czyż nie? Chciała być po prostu wobec niego w porządku, to okazało się jednak chyba nie do końca takie, jakie miało być. Przynajmniej on tego nie odebrał w ten sposób.

- Nie miałam nic złego na myśli. - Oczywiście, że zamierzała to poruszyć, nie wydawało jej się, aby to był jeden z tych niewygodnych tematów, ale czy na pewno? W końcu mogli od niego odejść w bardzo dalekie miejsca, kończąc na tym, że nie byli już razem i to nie był ich wspólny dom. Musiała więc to zrobić jak najbardziej konkretnie, by za bardzo nie zbaczać z tematu, chociaż przy tej dwójce... wystarczyło jedno słowo nieodpowiednio dobrane, aby zaczęli rzucać w siebie oskarżeniami.

- Po prostu wydaje mi się, że czas najwyższy, abym wzięła część z tego na siebie, ty robiłeś to przecież przez długi czas. - Brnęła dalej, chcąc mu pokazać swoją perspektywę. Zresztą skoro w dużej mierze on miał się zajmować naprawdą domu, to wypadałoby żeby zaangażowała się chociaż poprzez kupno materiałów, czyż nie? Jasne, mogła mu coś pomóc przy tej naprawie, ale czy faktycznie jedynie by bardziej nie zaszkodziła? Mogli się o tym przekonać w niedalekiej przyszłości.

- Zresztą, to przecież nasz wspólny dom, nic się pod tym względem nie zmieniło. - To też chciała podkreślić, mimo, że przecież zostawił Piaskownicę jej, nie przyjmowała tego do wiadomości, nawet jeśli oficjalne dokumenty mówiły inaczej. To zawsze miało być ich wspólne miejsce.

- Jasne, zrób listę. - Była świadoma tego, że atmosfera między nimi diametralnie zgęstniała, nie spodziewała się, że ten jeden komentarz tak bardzo w niego uderzy, cóż, jak zawsze zupełnie nieświadomie trafiła w samo sedno.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (14114), Ambroise Greengrass (18880)


Strony (4): 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa