Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Ten wieczór był zupełnie inny niż wszystkie. Nie tylko te, jakie przeżyli w ostatnich dniach. Nie te, które spędzili razem przez tydzień, odkąd pojawili się wspólnie na plaży nieopodal dawnego domu. Miejsca zupełnie innego od tego, w którym stali w tej chwili. Nie lepszego i nie gorszego, po prostu całkowicie różniącego się od atmosfery, jaka panowała w mieście.
To była ich chwila, ich prywatna przestrzeń, w której mogli być sobą, mimo że rzeczywistość wymagała od nich, by trzymali się na dystans. Jego myśli na moment powróciły do minionych dni... ...no... ...do tych dobrych chwil, jakie też przecież miewali w ostatnich dniach. Nie kłócili się przez cały czas. Wręcz przeciwnie.
Tego wieczoru pierwszy raz od dawna rozmawiali ze sobą w tak niewymuszenie szczery sposób, ale wcześniej też nie brakowało im tych właściwych momentów. Śmiechu, rozmów, czułych gestów, które teraz były tylko wspomnieniem. Nie odchodziły w zapomnienie, ale najprawdopodobniej nie miały się już powtórzyć. Nie po tym wieczorze.
Stał z papierosem w dłoni, delektując się chwilą, nawet jeśli była ona naznaczona czymś w rodzaju melancholii. Wrażeniem smutku, jakie mogła nieść wyłącznie tak cicha i ciemna noc jak ta. W teorii panował między nimi ten upragniony rodzaj spokoju. Długo poszukiwana nić porozumienia. Tego wieczoru wyczuwalna znacznie bardziej niż wcześniej.
To nadal tam było. Nawet, jeżeli przez ostatnie półtora roku próbował odganiać od siebie tę myśl, walcząc z nią od momentu, w którym ponownie zaczęli spędzać ze sobą czas. Najpierw niechętnie. Z głęboko zakorzenionego poczucia obowiązku wynikającego z lojalności. Później nagle kolejny raz zmieniając narrację. Bez chwili zastanowienia powracając do czegoś, czego nie chciał teraz nazywać. Trwali w tym od tygodnia. A teraz chyba nadchodził czas, by ruszyć dalej.
Cisza panująca na dachu szpitala stawała się coraz bardziej intensywna. Wiedział, że niedługo będą musieli wrócić do rzeczywistości. Na oddział. Do gabinetu. Być może do wypełniania tych wszystkich dokumentów, o ile w dalszym ciągu chciała mu towarzyszyć. Wyjście na papierosa dawało jej bowiem wręcz wyśmienitą okazję, aby pożegnać się z nim na klatce schodowej i wrócić do domu, nie spędzając tu czasu do białego rana.
Nie byłby o to zły. W końcu już i tak trochę zbyt mocno naciągali granicę tego, co powinno ich ze sobą łączyć. Wykrzywiali rzeczywistość, poszukując wymówek, aby nie oddalić się od siebie na dłużej niż kilka godzin. Ta noc była zaś dowodem na to, że nawet, gdy przychodziło co do czego i w istocie powinni trzymać się od siebie na dystans, wciąż byli w stanie tak zmanipulować okolicznościami, aby wcale nie musieć tego robić.
O to też nie był zły. Raczej pogrążony we własnych myślach, próbując nie wyciągać z nich wniosków, których wcale nie chciał rozważać. Wbrew pozorom nie pragnął bowiem wracać do zastanawiania się nad tym, czy to co robią jest w jakikolwiek sposób słuszne. Nie chciał powtarzać sobie, że przecież od wielu lat byli dorosłymi ludźmi mogącymi podejmować własne świadome decyzję. Że te teraz bez wątpienia mogły nimi być.
Nie chciał przypisywać tak ogromnego znaczenia temu, co robili raz za razem. Nie dlatego, że wcale nie chciał, żeby to się działo. Gdyby tak było, nie dopuszczałby żadnego z nich do popełniania tych samych błędów. Potrafił być stanowczy. Umiał zareagować w ten adekwatny sposób, twardo postawić na swym, zaznaczyć swoje stanowisko w sprawie i trzymać się postanowień. Nie zwykł rzucać słów na wiatr...
...czyż nie? A więc co tak właściwie robił w tej chwili?
Choć milczał, zaciągając się papierosem i powoli wypuszczając dym w kierunku nielicznych gwiazd błyszczących na zachmurzonym niebie. Jednocześnie sam sobie przeczył. Zachowywał się tak, jakby to nie on był człowiekiem, który wypowiadał tamte wszystkie stanowcze słowa. Jak gdyby tamten Ambroise nie miał nic wspólnego z tym tu i teraz. Jakby to były dwie zupełnie różne osoby. Dwaj mężczyźni, których praktycznie nic ze sobą nie łączyło. No, niemal nic. Nic, prócz miłości do tej samej kobiety.
Tej, w której stronę wreszcie przeniósł wzrok. Po deszczu pozostały jedynie drobne krople, które co jakiś czas zbierały się w wąskie strużki i spadały z krawędzi dachu, tworząc rytmiczny, całkiem kojący dźwięk. Wszystko, co kiedyś ich ze sobą łączyło teraz wydawało mu się jednocześnie tak bliskie i tak odległe. Tęsknił za chwilami, gdy mogli dzielić się swoimi myślami bez jakichkolwiek barier, które poniekąd sami sobie narzucali. Nadal uważał, że słusznie, że tak było lepiej (nie pytał: dla kogo?), jednak nie zmieniało to tego najbardziej podstawowego uczucia, jakie kłębiło się teraz głęboko w jego piersi. To ono zmusiło go do tego, aby wreszcie otworzył usta i przerwał ciszę.
Oparł dłonie na barierce, czując chłód metalu pod opuszkami palców. Moment później gasząc papierosa o chropowatą powierzchnię i kiwając głową.
- Wiesz - zaczął powoli bardzo stonowanym, cichym głosem; neutralnym i opanowanym, a jednak trochę zachrypniętym, nieco nazbyt wymuszonym - niedługo mam konferencję w Trondheim. Z ramienia szpitala. Nie będzie mnie przez kilka dni - słowa, które opuściły usta Ambroisa wydobyły się spomiędzy jego warg w bardzo niezamierzony sposób.
Nieprzemyślane, jakby pod wpływem impulsu. Sam był zaskoczony tym, co powiedział, bo przecież, skoro nie mieli mieć ze sobą stałego kontaktu, wcale nie musiał informować Riny o swoich planach. A jednak właśnie to teraz robił.
W myślach zasłaniając się tym, że przecież mogła potrzebować pomocy. Chcieć przyjść do niego tak jak tego wieczoru. Upewnić się, co do tego, co mu powiedziała. Uspokoić swoje lęki. Wobec tego powinna zdawać sobie sprawę z tego, że mogła go wtedy nie zastać. Ani w Londynie, ani w Dolinie Godryka.
Wiedział, że nie powinien wracać do przeszłości, ale nie mógł się powstrzymać. Marzył o tym, by mogli tak po prostu wrócić do tego, co mieli. Aby zamiast informować Yaxleyównę o jego planowanej nieobecności, mógł najzwyczajniej w świecie zaoferować jej wyjazd. Aby mogli znów razem odkrywać świat, podróżować, dzielić się wspólną codziennością, której teraz tak bardzo mu brakowało.
- W połowie września. Zapomniałem ci o tym wcześniej powiedzieć - w rzeczywistości wcale tego nie zrobił.
Nie zapomniał. Nie zamierzał tego robić, bo nie mieli mieć więcej wspólnych spraw. Kwestia dopplegangera miała być ich ostatnim wspólnym problemem. Tak zagwarantował dziewczynie, czyż nie? Tak to sobie ustalili. Tyle tylko, że wszystko się zmieniło. Postanowił poruszyć ten temat w obliczu ich skomplikowanej sytuacji, przez którą trudno było im utrzymać właściwą odległość, ten słuszny dystans.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down