• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Klinika magicznych chorób i urazów v
1 2 Dalej »
[07/08.09.1972] silverlines || Ambroise & Geraldine

[07/08.09.1972] silverlines || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
24.02.2025, 02:11  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:50 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

Ten wieczór był zupełnie inny niż wszystkie. Nie tylko te, jakie przeżyli w ostatnich dniach. Nie te, które spędzili razem przez tydzień, odkąd pojawili się wspólnie na plaży nieopodal dawnego domu. Miejsca zupełnie innego od tego, w którym stali w tej chwili. Nie lepszego i nie gorszego, po prostu całkowicie różniącego się od atmosfery, jaka panowała w mieście.
To była ich chwila, ich prywatna przestrzeń, w której mogli być sobą, mimo że rzeczywistość wymagała od nich, by trzymali się na dystans. Jego myśli na moment powróciły do minionych dni... ...no... ...do tych dobrych chwil, jakie też przecież miewali w ostatnich dniach. Nie kłócili się przez cały czas. Wręcz przeciwnie.
Tego wieczoru pierwszy raz od dawna rozmawiali ze sobą w tak niewymuszenie szczery sposób, ale wcześniej też nie brakowało im tych właściwych momentów. Śmiechu, rozmów, czułych gestów, które teraz były tylko wspomnieniem. Nie odchodziły w zapomnienie, ale najprawdopodobniej nie miały się już powtórzyć. Nie po tym wieczorze.
Stał z papierosem w dłoni, delektując się chwilą, nawet jeśli była ona naznaczona czymś w rodzaju melancholii. Wrażeniem smutku, jakie mogła nieść wyłącznie tak cicha i ciemna noc jak ta. W teorii panował między nimi ten upragniony rodzaj spokoju. Długo poszukiwana nić porozumienia. Tego wieczoru wyczuwalna znacznie bardziej niż wcześniej.
To nadal tam było. Nawet, jeżeli przez ostatnie półtora roku próbował odganiać od siebie tę myśl, walcząc z nią od momentu, w którym ponownie zaczęli spędzać ze sobą czas. Najpierw niechętnie. Z głęboko zakorzenionego poczucia obowiązku wynikającego z lojalności. Później nagle kolejny raz zmieniając narrację. Bez chwili zastanowienia powracając do czegoś, czego nie chciał teraz nazywać. Trwali w tym od tygodnia. A teraz chyba nadchodził czas, by ruszyć dalej.
Cisza panująca na dachu szpitala stawała się coraz bardziej intensywna. Wiedział, że niedługo będą musieli wrócić do rzeczywistości. Na oddział. Do gabinetu. Być może do wypełniania tych wszystkich dokumentów, o ile w dalszym ciągu chciała mu towarzyszyć. Wyjście na papierosa dawało jej bowiem wręcz wyśmienitą okazję, aby pożegnać się z nim na klatce schodowej i wrócić do domu, nie spędzając tu czasu do białego rana.
Nie byłby o to zły. W końcu już i tak trochę zbyt mocno naciągali granicę tego, co powinno ich ze sobą łączyć. Wykrzywiali rzeczywistość, poszukując wymówek, aby nie oddalić się od siebie na dłużej niż kilka godzin. Ta noc była zaś dowodem na to, że nawet, gdy przychodziło co do czego i w istocie powinni trzymać się od siebie na dystans, wciąż byli w stanie tak zmanipulować okolicznościami, aby wcale nie musieć tego robić.
O to też nie był zły. Raczej pogrążony we własnych myślach, próbując nie wyciągać z nich wniosków, których wcale nie chciał rozważać. Wbrew pozorom nie pragnął bowiem wracać do zastanawiania się nad tym, czy to co robią jest w jakikolwiek sposób słuszne. Nie chciał powtarzać sobie, że przecież od wielu lat byli dorosłymi ludźmi mogącymi podejmować własne świadome decyzję. Że te teraz bez wątpienia mogły nimi być.
Nie chciał przypisywać tak ogromnego znaczenia temu, co robili raz za razem. Nie dlatego, że wcale nie chciał, żeby to się działo. Gdyby tak było, nie dopuszczałby żadnego z nich do popełniania tych samych błędów. Potrafił być stanowczy. Umiał zareagować w ten adekwatny sposób, twardo postawić na swym, zaznaczyć swoje stanowisko w sprawie i trzymać się postanowień. Nie zwykł rzucać słów na wiatr...
...czyż nie? A więc co tak właściwie robił w tej chwili?
Choć milczał, zaciągając się papierosem i powoli wypuszczając dym w kierunku nielicznych gwiazd błyszczących na zachmurzonym niebie. Jednocześnie sam sobie przeczył. Zachowywał się tak, jakby to nie on był człowiekiem, który wypowiadał tamte wszystkie stanowcze słowa. Jak gdyby tamten Ambroise nie miał nic wspólnego z tym tu i teraz. Jakby to były dwie zupełnie różne osoby. Dwaj mężczyźni, których praktycznie nic ze sobą nie łączyło. No, niemal nic. Nic, prócz miłości do tej samej kobiety.
Tej, w której stronę wreszcie przeniósł wzrok. Po deszczu pozostały jedynie drobne krople, które co jakiś czas zbierały się w wąskie strużki i spadały z krawędzi dachu, tworząc rytmiczny, całkiem kojący dźwięk. Wszystko, co kiedyś ich ze sobą łączyło teraz wydawało mu się jednocześnie tak bliskie i tak odległe. Tęsknił za chwilami, gdy mogli dzielić się swoimi myślami bez jakichkolwiek barier, które poniekąd sami sobie narzucali. Nadal uważał, że słusznie, że tak było lepiej (nie pytał: dla kogo?), jednak nie zmieniało to tego najbardziej podstawowego uczucia, jakie kłębiło się teraz głęboko w jego piersi. To ono zmusiło go do tego, aby wreszcie otworzył usta i przerwał ciszę.
Oparł dłonie na barierce, czując chłód metalu pod opuszkami palców. Moment później gasząc papierosa o chropowatą powierzchnię i kiwając głową.
- Wiesz - zaczął powoli bardzo stonowanym, cichym głosem; neutralnym i opanowanym, a jednak trochę zachrypniętym, nieco nazbyt wymuszonym - niedługo mam konferencję w Trondheim. Z ramienia szpitala. Nie będzie mnie przez kilka dni - słowa, które opuściły usta Ambroisa wydobyły się spomiędzy jego warg w bardzo niezamierzony sposób.
Nieprzemyślane, jakby pod wpływem impulsu. Sam był zaskoczony tym, co powiedział, bo przecież, skoro nie mieli mieć ze sobą stałego kontaktu, wcale nie musiał informować Riny o swoich planach. A jednak właśnie to teraz robił.
W myślach zasłaniając się tym, że przecież mogła potrzebować pomocy. Chcieć przyjść do niego tak jak tego wieczoru. Upewnić się, co do tego, co mu powiedziała. Uspokoić swoje lęki. Wobec tego powinna zdawać sobie sprawę z tego, że mogła go wtedy nie zastać. Ani w Londynie, ani w Dolinie Godryka.
Wiedział, że nie powinien wracać do przeszłości, ale nie mógł się powstrzymać. Marzył o tym, by mogli tak po prostu wrócić do tego, co mieli. Aby zamiast informować Yaxleyównę o jego planowanej nieobecności, mógł najzwyczajniej w świecie zaoferować jej wyjazd. Aby mogli znów razem odkrywać świat, podróżować, dzielić się wspólną codziennością, której teraz tak bardzo mu brakowało.
- W połowie września. Zapomniałem ci o tym wcześniej powiedzieć - w rzeczywistości wcale tego nie zrobił.
Nie zapomniał. Nie zamierzał tego robić, bo nie mieli mieć więcej wspólnych spraw. Kwestia dopplegangera miała być ich ostatnim wspólnym problemem. Tak zagwarantował dziewczynie, czyż nie? Tak to sobie ustalili. Tyle tylko, że wszystko się zmieniło. Postanowił poruszyć ten temat w obliczu ich skomplikowanej sytuacji, przez którą trudno było im utrzymać właściwą odległość, ten słuszny dystans.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
24.02.2025, 13:13  ✶  

Dawali sobie wsparcie. Yaxleyówna przestała już budować wokół siebie mur. Nie sądziła, żeby ukrywanie czegokolwiek przed Ambroisem miało jakiś sens na dłużej. Jeszcze tydzień temu uważała, że nie chce go mieszać w swoje sprawy, wydawało jej się, że poradzi sobie sama ze wszystkim, jednak szybko zweryfikowała to zdanie. Pomógł jej w jaskini, był przy niej, kiedy radziła sobie z tym, co działo się później. Nie mogła przed nim ukrywać tego, co działo się z nią później, w końcu poniekąd też go to dotyczyło. Wolała być szczera, może dostrzegła też, że nie jest w stanie sobie poradzić ze wszystkim sama, na niektóre rzeczy nie miała wpływu. Nie, żeby chciała na niego zrzucać swoje problemy, ale znajdował się obok - zawsze gotowy jej pomóc, wyjątkowo postanowiła skorzystać z tej możliwości. Zresztą ustalili, że może do niego przyjść ze wszystkim. Nadal był chyba jedyną osobą przed którą potrafiła się w pełni otworzyć, więc skorzystała z tej możliwości. Nie czuła, żeby to o niej dobrze świadczyło, nie przywykła do tego, aby obciążać kogoś tym, co się z nią działo, ale teraz chyba tego potrzebowała.

Tym bardziej, że mimo tego iż doszło między nimi do starć, to ten czas który razem spędzili nie należał tylko i wyłącznie do pełnego niesnasek. Próbowali ze sobą rozmawiać, wyjaśniać swój punkt widzenia, dzisiaj właściwie skończyło się to wyjątkowo dobrze, nie zdołali się pokłócić, szczerość najwyraźniej im służyła, powinna była o tym pamiętać. Wyjątkowo też starała się nie poruszać tych tematów, które doprowadzały ich na skraj, bo tak było prościej.

Geraldine wbrew pozorom nie chciała im tego komplikować, wiedziała, że to może nie przynieść niczego dobrego. Zależało jej na nim, to było niezaprzeczalne, nadal była skłonna zrobić wszystko, aby ponownie ze sobą byli, ale czuła, że to nie jest możliwe. Roise kierował się jakimiś swoimi głęboko zakorzenionymi pobudkami, których może nie rozumiała, ale wypadałoby, aby je szanowała. Nie mogła go zmusić do tego, aby robił coś wbrew sobie.

Nie było to brutalne, dawali sobie swoja obecność, której aktualnie potrzebowali. Nie rozeszli się bez słowa, nadal starali się jakoś przy sobie egzystować, dawali sobie coś, chociaż chyba docierało do niej, że faktycznie niedługo powinni w końcu pójść każde w swoją stronę. To, co powiedziała Florence spowodowało, że pojawiły się kolejne pytania, na które nie znała odpowiedzi, najwyraźniej jednak zostali skazani na porażkę przez siły na które nie mieli wpływu. Decyzje, które kiedyś podejmowały miały ogromny wpływ na teraźniejszość, zapewne żadne z nich nie sądziło, że tak się stanie.

Paliła tego jego ziołowego papierosa, nie był to może jej pierwszy wybór, ale grunt, że mogła zaspokoić ten głód, obojętne było czym się zaciągała, ważne że mogła się w ten sposób odstresować, chociaż, czy właściwie w ogóle czuła teraz jakiekolwiek napięcie, chyba nie. Było wyjątkowo dobrze. Nie rzucali w siebie piorunami z oczu, nie byli sobie obojętni, chociaż pojawiało się pytanie na jak długo. To musiało minąć, nie mogli tak trwać w nieskończoność.

Geraldine stała tuż obok Roisa, nie odzywała się jeszcze nie chcąc przerywać tej ciszy, wcale jej ona nie ciążyła. Kiedyś też potrafili przy sobie milczeć, to się nie zmieniło. Właściwie ostatnio miała wrażenie, że może oni się zmienili, ale to, co ich łączyło pozostawało takie samo, czy to w ogóle było możliwe? Chyba nie, może więc to było tylko złudzeniem. Nie mogła dłużej oszukiwać samej siebie, że jest w stanie poradzić sobie ze wszystkim w pojedynkę, nie mogła też wymagać od tego, że to Ambroise będzie osobą, która pomoże jej sobie poradzić z demonami, ale to właśnie on stał obok niej, nie ktoś inny. To powodowało mętlik w jej głowie, powinna w końcu sobie z nim poradzić.

Przeniosła spojrzenie na mężczyznę, kiedy się odezwał. Kiwnęła jedynie głową. Nie wspominał jej o tym wcześniej, najwyraźniej poczuł, że chce jej to powiedzieć. Nie mógł wiedzieć, czy coś jej znowu nie strzeli do głowy i nie zacznie go szukać, zwłaszcza po tym co zrobiła dzisiaj. Do Norwegii nie uda jej się dotrzeć tak szybko, więc będzie miał od niej trochę spokoju. Może dobrze im zrobi taka rozłąka, może dzięki temu zaczną wracać do rzeczywistości?

- Możesz być spokojny, nie nawiedzę Cię tam. - Chciała, żeby wiedział, iż nie zamierza go niepokoić. Może wyśle do niego list, lub dwa, w sumie pewnie nie zdąży go odebrać, jeśli będzie tam kilka dni, więc pewnie i przed tym się powstrzyma. Będzie miała czas, aby zająć się swoimi sprawami, w pełni wrócić do tego, co na nią czekało w Londynie. Wypadało, aby w końcu to zrobiła, ciągle jednak oddalała ten moment.

Poczuła ciepło na swoich ustach, co uświadomiło ją, że powinna już zgasić papierosa, bo zaczynała palić filtr, przygasiła go więc o barierkę, o którą również się oparła i pstryknęła niedopałek w eter.

- Dziękuję za informację, nie będę Cię szukać, właściwie to postaram się, aby to się już nie powtórzyło. - Nie chciała, aby czuł się w jakikolwiek sposób zobowiązany do tego, aby się nią przejmować. Nigdy nie chciała być jego ciężarem, a ostatnio trochę tak to wyglądało. Powinna się w końcu ogarnąć i stanąć na nogi, doprowadzić do porządku, chyba właśnie nadarzyła się ku temu okazja.

Nie, żeby była z tego powodu szczególnie zadowolona, bo wolałaby, aby wszystko między nimi wróciło do normy, jednak wiedziała, że akurat to nie było możliwe. Nie chciała też komplikować za bardzo tej sytuacji, musiała się odsunąć, aby znowu przypadkiem nie rozdrapywali starych ran, chociaż, czy na to nie było już zbyt późno. Wszystko do niej wróciło w momencie, w którym znaleźli się razem w Piaskownicy, wiedziała, że dla niego również nie mogło to być zupełnie obojętne. Nie chciała, żeby się krzywdzili, zasługiwali na coś więcej.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
24.02.2025, 14:47  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.02.2025, 14:48 przez Ambroise Greengrass.)  
W pierwszej chwili nie zareagował na to, co powiedziała mu Geraldine. W dalszym ciągu tak po prostu wpatrywał się w nią z odrobinę nazbyt dużym ściskiem w piersi. Z nieco zbyt bijącym sercem. Z wrażeniem, że świat dookoła nich pogrążył się w tak głębokiej i przejmującej ciszy, że nie sposób było, aby dziewczyna nie usłyszała sposobu, w jaki nerwowo przełknął ślinę, gdy wydusił z siebie te słowa.
Tak, zachowywał się jak szczeniak. Może nie na pierwszy rzut oka, nie z zewnątrz, ale w samym środku, w głębi duszy już tak. Zdawał sobie z tego sprawę. Aż nazbyt dobrze wiedział, że nie powinien pozwalać sobie na to, by czuć się w ten sposób. Cokolwiek kiedykolwiek mieli, nie było na to miejsca w ich obecnym świecie, więc czemu znowu reagował zupełnie przeciwnie do tego, co deklarował?
Choć może nie? Może nie do końca całkowicie niezgodnie z wypowiadanymi słowami? W końcu mówił jej to wszystko, co prowadziło go do czucia się w ten sposób. Był z nią niemal całkowicie szczery, odkąd zaczęli świadomie ze sobą rozmawiać. Nie warczeć na siebie jak kilka razy tego lata, tylko próbować nawiązywać dialog.
Być może zachowywał dla siebie niektóre szczegóły. W dalszym ciągu nie był skory do wdawania się w detale związane z tym, co ich ze sobą dzieliło. Nie chciał zbyt głęboko wciągać Geraldine w meandry jego własnych problemów, bowiem był świadomy, że wtedy zapewne spróbowałaby mu coś udowodnić.
Znał ją. Podjęłaby próbę wmieszania się w te najbardziej ryzykowne, skomplikowane, pogmatwane ze spraw. Tylko po to, żeby pokazać mu, że razem miało być im łatwiej. Wielokrotnie wcześniej radzili sobie z problemami, więc i teraz niemal na pewno spróbowałaby to zrobić. Z jego zgodą lub (co było zdecydowanie znacznie bardziej realistyczne, nie tylko prawdopodobne a wręcz gwarantowane) bez jego aprobaty.
Nie mógł dawać dziewczynie zbyt wielu szczegółów, aby nie kusić losu, więc oszczędnie dysponował detalami. Jedno było jednak całkowicie jasne. Nigdy nie starał się ukrywać tego, że w dalszym ciągu ją kocha. Jak trudna i skomplikowana byłaby ich sytuacja, ich niby nieistniejąca klątwa, nie sądził, by to mogło kiedykolwiek się zmienić. Nawet jeśli próbował zapomnieć o wszystkim, co mieli.
Nie miał tego zrobić. Gdzieś głęboko w duchu wcale nie chciał tego robić. Nieważne, że to bolało, że te wszystkie wspomnienia dosłownie wydzierały mu dziurę w piersi. Zwłaszcza w chwilach takich jak ta, choć ta na swój sposób była pierwsza. Jeszcze nigdy, odkąd zaczęli na nowo rozmawiać nie było między nimi aż tak spokojnie.
Stali na dachu pogrążonym w niemal całkowitej ciemności i nieprzeniknionej miejskiej wersji ciszy, patrząc na uśpione miasto. Na budynki, w których ludzie zapewne w większości już dawno spali. Na nieliczne światła zapalane i gaszone w oknach. Na neony starego hotelu. Powoli wypalając papierosy i wypuszczając dym w niebo wraz z wrażeniem, że w tej jednej chwili wszystko było naprawdę bliskie temu najbardziej właściwemu stanowi.
Choć może tylko tak mu się wydawało? Drgnął. Poruszył się, bardzo nieznacznie marszcząc czoło i mrugając powiekami, kiedy dotarł do niego sens wypowiedzi dziewczyny. Wpierw to jedno zdanie, które sprawiło, że instynktownie rozchylił wargi. Później cała reszta, która spadła na niego niczym cios obuchem w głowę.
A więc to tak Geraldine interpretowała całą ich sytuację? Rozmowę prowadzoną tego wieczoru w gabinecie? Jego zachowanie, które choć jemu wydawało się dostatecznie jasne, w jej oczach musiało wyglądać zupełnie inaczej? Właśnie za takiego go miała? Wbrew wszystkiemu, co jej powtarzał? W kontrze do tego, co usiłował jej pokazywać?
To go zapiekło. Rzecz jasna zrobił wszystko, aby ukryć urazę, jaką mogłaby dostrzec w jego oczach, nawet jeśli było ciemno. Stali blisko, więc nie chciał ryzykować. Patrzył na nią jeszcze przez dwadzieścia jeden, może trzydzieści siedem sekund, po czym odwrócił wzrok, przenosząc spojrzenie na panoramę uśpionego miasta.
Zamknął mordę. Nie chciał powiedzieć czegoś, czego by później żałował. Zamiast tego skinął głową, zaciskając wargi w wąską, wściekłą linię i niemal na siłę wciskając sobie między nie kolejnego papierosa wyciągniętego z papierośnicy. Zaciągnął się z irytacją, której nie sposób było, by nie dostrzegła, nawet gdy próbował nie dawać tego po sobie poznać.
Zabolało.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
24.02.2025, 15:53  ✶  

Yaxleyówna nie chciała być niczyim problemem. To się w niej nie zmieniło przez lata. Nie znosiła wpakowywać się w życie innych osób jako ofiara sytuacji, w których znalazła się na własne życzenie. Teraz również przecież tak było. To ona wlazła na początku roku do jaskini demona, to do niej się przyczepił, to w jej życiu namieszał. Jasne, prosiła różnych ludzi o wsparcie, ale nie mogła wymagać od nich tego, że będą przy niej ciągle, że będą gotowi jej pomagać, bo była biedna i zagubiona.

Tym bardziej, że i bez tego sytuacja jej i Roisa była mocno pogmatwana. Starała się mu dać tego, czego potrzebował, chciał przestrzeni, wspominał jej o tym wielokrotnie. Była gotowa mu to dać bez względu na swoje uczucia, o których zresztą wiedział, również przecież mu wszystko powiedziała. Chciała dobrze, dla niego, dla siebie, tyle, że nie do końca wiedziała, w jaki sposób mogli to osiągnąć. Doceniała jego obecność, doceniała to co dla niej robił, ale nie mogła liczyć na to, że to będzie działało w ten sposób w nieskończoność. Nie chciała, żeby czuł, że musi to dla niej robić.

Miała świadomość, że nadal ją kochał, tak zdawała sobie z tego sprawę, ona go również, ale co z tego? Czy to coś zmieniało? W ich przypadku nie do końca, byli w to zaplątani, ale musieli znaleźć z tego wszystkiego jakieś wyjście, przecież sam tego chciał. Sam o tym wspominał, wiedziała, że mu na tym zależy, więc chciała mu w tym pomóc, wbrew temu, że wspominała, że będzie walczyć, bo jaki sens miała ta walka, mogła go trzymać na siłę przy sobie, ale przecież to nie było w porządku. Nie chciała działać w ten sposób, zależało jej na tym, żeby po prostu w końcu sam zadecydował o tym, że zamierza skończyć z tym trzymaniem się na dystans. Ona była gotowa wejść z nim w największe bagno, mówiła mu o tym, więc właściwie to w jego rękach było wszystko inne.

Nie chciała go zranić swoimi słowami. Nie, wręcz przeciwnie, liczyła na to, że zrozumie dlaczego chce się trzymać od niego z daleka, dlaczego nie chce być jego problemem, znowu wplątywać się w jego życie, chociaż mówił, że nie mogą tego robić. Wydawało jej się, że zrozumie sens tych słów. Nie spodziewała się, że po raz kolejny wrócą do punktu wyjścia.

Widziała zmianę w jego wyrazie twarzy, musiało go to ukłuć, chociaż nie o to jej chodziło. Może nie powinna była się odzywać? Tak byłoby prościej, tyle, że naprawdę chciała, żeby wiedział, że nie zamierza usilnie go trzymać wokół siebie, bo to nie była metoda, po którą powinna sięgać. Nie chciała być ofiarą, nie chciała, żeby się nad nią litował. Ona spierdoliła, wyszła z jaskini popsuta, zresztą później było tylko gorzej. Zbyt wiele złego się jej przydarzyło. Powinna była sama jakoś poskładać się do kupy, jakoś to wszystko przetrawić, ułożyć sobie w głowie.

Oparła się mocniej o barierkę, starała się na niego nie spoglądać, bo nie chciała widzieć do jakiego stanu go doprowadzała, nie miała zamiaru go krzywdzić tymi słowami. Nie o to jej chodziło. - Po prostu nie chcę, żebyś czuł się zobowiązany, wiem, że Ci na mnie zależy, zdaję sobie z tego sprawę, ale zobacz jak to wygląda. - Miała zamiar przedstawić mu swoją perspektywę, nie, żeby sądziła, że to coś zmieni, ale skoro wybierali dzisiaj szczerość to właśnie na nią postanowiła nadal stawiać. - Nie jestem w najlepszej formie, nie chcę być tą, która będzie nam utrudniać powrót do rzeczywistości. - Przecież mieli to zrobić, mieli się rozejść, właściwie to dali sobie tylko kilka dni, co chwila przesuwali tę granicę, czuła, że jest to spowodowane przez jej niedyspozycję.

- Zależy mi na tym, żebyś dostał to czego potrzebujesz. - Bo nie to, czego chciał, też już przecież ustalili, że chcieli tego samego, tylko nie mogli po to sięgnąć. - Nie powinnam tego komplikować, a aktualnie to robię. - Tak, to też podkreśliła, nie była ślepa, wiedziała, że aktualnie ona była w większej rozsypce i potrzebowała wsparcia, które bez zawahania jej dawał, ale czy rzeczywiście to było słuszne?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
24.02.2025, 18:04  ✶  
Nie spodziewał się tych wszystkich słów. Choć może inaczej? Mógł znać Geraldine, jednak chyba po prostu nie chciał dopuścić do siebie możliwości, że znowu musieliby poruszać te same tematy. Szczególnie, że on naprawdę nic nie musiał. Zdecydowanie nie akceptować przyhmowanej przez nią narracji. Jeszcze bardziej popapranej niż sama sytuacja między nimi.
- No właśnie, jak to wygląda? - Wbrew pozorom nie starał się prowokować Geraldine.
Jego słowa nie miały ostrego brzmienia, nie miały uszczypliwego wydźwięku, bo nawet nie próbował im go teraz nadać. Nie starał się za wszelką cenę zachowywać tej całej wcześniejszej postawy. Nie usiłował ziać chłodem czy też wręcz przeciwnie - uderzać w dziewczynę palącą goryczą. Nie.
- Dobrze wiesz, że to niemożliwe. To, czego potrzebuję jest równoznaczne z tym, czego chcę - stwierdził z goryczą, zaciągając się dymem tytoniowym, który w tym momencie nie przynosił mu już żadnej ulgi.
Był nałogiem. Tego wieczoru odznaczającym się w wyjątkowo zauważalny i odczuwalny sposób, bowiem Ambroise bezmyślnie, bardzo odruchowo sięgnął po kolejnego papierosa. Zazwyczaj robił to przez niego bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Tak już miał i tyle. Mógł pić, mógł ćpać, wybrał karmienie uzależnienia od nikotyny.
W tym momencie robiąc sobie z tego tarczę, aby nie mówić zbyt wiele. By choć trochę przemyśleć słowa, które zamierzał powiedzieć zamiast gniewnie wyrzucać je spomiędzy warg. Obecnie tak mocno zaciskanych w wąską linię, że zesztywniały mu mięśnie twarzy.
Miał szczękościsk, nie mógł tego ukryć. Zaciskał usta, prawie zgrzytając przy tym zębami. Starał się wysłuchać wszystkiego, co miała mu do powiedzenia, zanim w ogóle spróbuje wyjaśnić jej swój punkt widzenia. Nawet jeśli nie sądził, by to było możliwe, naprawdę podejmował w tej chwili wszelkie starania, byleby tylko na nią nie sarknąć.
Nie powinien tego robić. Nie tak miał wyglądać ich wieczór, abstrahując od tego, że jeszcze kilka godzin wcześniej w ogóle nie planowali spędzać tego czasu we dwoje. Obecnie padło między nimi naprawdę dużo słów, jednak jakimś cudem praktycznie do tego momentu udawało im się korzystać z tej wzajemnej szczerości. Aktualnie?
Przewietrzanie się na dachu chyba im nie służyło. Wraz z chłodem i wilgocią powietrza po niedawnym deszczu, bardzo szybko zaczęli wybijać się z tego przedziwnego rytmu, w jaki weszli wtedy w gabinecie. Zazgrzytało. Być może nie poszły między nimi jeszcze żadne iskry, jednak konfrontacja zaczęła zdawać się czymś coraz bardziej nieuniknionym. Rychłym.
Nie chciał tego, toteż kolejny raz zaciągnął się papierosem. Trochę za mocno, nazbyt długo, gniewnie i poirytowanie. Teoretycznie zdawał sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie bardzo mocno psuł sobie tym zdrowie to przecież nie zamierzał odmawiać sobie wszystkich małych przyjemności. Nie na tym polegało życie. Nie zawsze trzeba było być rozsądnym, racjonalnym.
Gdyby tylko to było tak proste. Gdyby tylko rzeczywiście dało się wybierać spośród miejsc i sytuacji, kiedy można było tak po prostu pozwolić sobie na to, aby popłynąć z prądem. Rzuciłby to. Rzuciłby te jebane fajki, jeśli zamiast tego mógłby cieszyć się życiem w inny sposób. Karmić inny nałóg. Znacznie gorszy, chyba dużo bardziej wyniszczający i na dłuższą metę niemal dla niego morderczy: potrzebę bliskości, rozumienia, bycia rozumianym.
Spełniania się na innych płaszczyznach życia niż te, które zawsze miały dla niego naprawdę duże znaczenie. Niegdyś wręcz największe, ale z czasem powoli wypierane przez myśli o czymś zupełnie innym. Przez dążenia, o które kiedyś sam by się nie posądził. A jednak w pewnym momencie swojego życia naprawdę nie chciał już skupiać się wyłącznie na karierze, na pracy, na renomie.
Był taki moment, kiedy mógłby tak po prostu osiąść w swoim własnym miejscu na świecie. W niedużym domu na uboczu, zajmując się dużo prostszymi, bardziej przyziemnymi sprawami. Jasne, w dalszym ciągu dążąc wtedy do awansu w Mungu, jednak wyłącznie po to, aby zagwarantować sobie ostateczną stabilność. Kto wie, co robiąc później. Może nawet otwierając tę prywatną praktykę? Również gdzieś poza Londynem?
Lubił to miasto, lubił pęd życia dużej metropolii, ale w pewnym momencie zaczął się...
...starzeć? Zmieniać pryzmat, przez który do tamtej pory patrzył na świat. Weryfikować priorytety. Odpuszczać tam, gdzie wcale nie musiał mieć usilniej racji. Teraz też w głębi duszy wcale nie chciał jej mieć. Uderzyło go to, że Geraldine naprawdę sądziła, że ujmowaniem tego wszystkiego w takie a nie inne słowa, sugerowaniem mu czegoś takiego w istocie dawała mu to, czego potrzebował.
To był ten absurdalny, naprawdę gorzki rodzaj uszczęśliwiania go na siłę jej własnym kosztem. Tym bardziej, że wydawało mu się, że mieli już jasność w tej konkretnej kwestii, że dostatecznie dużo razy powtórzył jej ten sam przekaz.
- Wiesz, co mnie wkurwia? Naprawdę wkurwia? - Odezwał się po dłuższej chwili milczenia, cicho, ale tylko z pozoru spokojnie, w dalszym ciągu świdrując wzrokiem panoramę miasta. - To, że uważasz się za problem, Geraldine, uroiłaś sobie, że odpowiadasz za całe zło tego świata i nie przyjmujesz do wiadomości, że tak nie jest. Wkurwiasz mnie tym - zakończył twardo, kręcąc przy tym głową.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
24.02.2025, 22:29  ✶  

Geraldine potrafiła się zafiksować, to też nie było niczym nowym. Jak sobie coś ujebała, to ciężko było jej wyperswadować to z jej głowy. To był jeden z takich momentów. Czuła się winna tej całej sytuacji, może nie powinna, bo to nie była wina jej, a demona, tyle, że sama mu się podłożyła, więc mimo wszystko nadal jednak bardziej skłaniała się ku temu, że sama się o to prosiła, a teraz nie do końca radziła sobie ze skutkami, które po tym wydarzeniu pojawiły się w jej życiu.

Przymknęła na chwilę oczy, aby ułożyć sobie w głowie słowa. Nie chciała powiedzieć czegoś, co nie będzie miało sensu, nie chciała niepotrzebnie go zirytować, wyjątkowo więc dla siebie starała się nie rzucać słów nad którymi nie panowała, jakby faktycznie miała jakąkolwiek samoświadomość.
- Wygląda to tak, jakbym zaczęła Cię osaczać, a nie chcę tego. - Jasne, przyszła do niego dlatego, że sprawa, jej lęk dotyczył właśnie jego osoby, nikogo innego, miało to na pewno związek z tym, że był dla niej najważniejszą osobą, chociaż jeszcze kilka dni temu starała się robi wszystko, aby sądził, że jest zupełnie inaczej. Tamta postawa nie była prawdziwa, była kłamstwem, które bardzo szybko przestało istnieć. Wizyta w jaskini odkryła to, co faktycznie w niej siedziało, pokazała, że jej uczucia się nie zmieniły. Inaczej przecież nie czułaby tego strachu.

Nie spodziewała się tego, jak wybrzmią jego kolejne słowa. Zupełnie. Mówił jej przecież coś innego. Może opatrznie go zrozumiała? Było takie prawdopodobieństwo, próbowała sobie jakoś to przełożyć na to, jak powinna się zachowywać, co powinna robić, jak widać to nie wystarczało, nadal nie do końca się we wszystkim odnajdywała.

- Wydawało mi się, że potrzebujesz czegoś innego. - Tak sobie założyła. Może nieodpowiednio wszystko upraszczała, ale nie umiała inaczej się odnaleźć w tej sytuacji. Mówił, że chciałby, tego samego co ona, ale nie mógł po to sięgać, sam sobie założył te granice, miał ku temu swoje powody, sądziła, że potrzebował tego, aby dała mu przestrzeń, że potrzebował, aby się od niego odsunęła, starała się więc iść za tym tokiem myślenia, pozwolić mu odetchnąć. Znowu zaczęła błądzić, gubić się w tym wszystkim.

Miała wrażenie, że niedługo znowu zaczną się mijać, zbyt długo udawało im się dzisiaj unikać sprzeczek, które ostatnio niezmiennie się miedzy nimi pojawiały, kiedyś tego nie było, no, na pewno nie w takiej ilości. Tutaj zdecydowanie nie mogli znaleźć porozumienia, co wychodziło przy praktycznie każdej wymianie zdań między nimi.

Nie zamierzała celowo znowu go irytować, jakoś tak wyszło, że po raz kolejny chciała dobrze, tyle, że nie do końca chyba w odpowiedni sposób ku temu zmierzała. Roise nie lubił, gdy sugerowano mu co powinien robić, w sumie dlatego stwierdziła, że to ona się od niego odsunie, nie musiałby wtedy się nią przejmować, wiedziała bowiem, że gdyby pojawiła się ponownie w jego drzwiach, to nie potrafiłby zignorować jej obecności, dużo prostszym rozwiązaniem, więc przynajmniej w jej oczach było nie pojawianie się, ignorowanie problemu, radzenie sobie z nim w samotności. Nie znosiła być czyjąś kulą u nogi, a tej sytuacji przecież wszystko wskazywało na to, że właśnie tym była.

Yaxleyówna wpatrywała się w niebo, uniosła głowę do góry i je obserwowała. Ten widok wydawał jej się naprawdę interesujący, chociaż po prostu nie chciała teraz widzieć, jak znowu się na nią irytuje, nie chciała go zawodzić, wyprowadzać z równowagi, a ciągle to robiła, zupełnie przypadkowo, jakby przestała umieć z nim rozmawiać. Może faktycznie się zmieniła? Może chodziło jednak o tą niepewność, pogmatwaną sytuację między nimi, to było na pewno czymś nowym, co nieco utrudniało jej odnalezienie się w sytuacji.

Inaczej by było, gdyby faktycznie wrócili do tego, co mieli, wtedy w końcu byli dla siebie oparciem, mogli na siebie liczyć w każdej sytuacji, bo na tym polegały związki, teraz? Przecież niczego sobie nie obiecywali, nie mogła spodziewać się, że wyciągnie do niej rękę za każdym razem, gdy będzie tego potrzebowała. To nie było odpowiednim podejściem.

- Nie za całe zło tego świata. - Zamierzała się odezwać, bo przecież nie do końca tak było.

- Bardziej za to, że zaczęliśmy znowu krążyć wokół siebie, a przecież nie powinniśmy tego robić, to nas zniszczy, Ciebie zniszczy i mnie zniszczy, prędzej, czy później. - Wydawała się być bardzo pewna tego, co mówiła. Nie powinni sobie tego robić, nie, jeśli faktycznie nie zamierzali ponownie się w to zanurzyć, a to chyba było już niemożliwe.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
25.02.2025, 01:25  ✶  
Nigdy nie pomyślałby o tym w ten sposób. Nie dało się ukryć, że raz za razem wracali do starych przyzwyczajeń. Próbowali się od siebie odsuwać tylko po to, aby moment później znowu do siebie lgnąć. To była obopólna decyzja. Oboje to sobie robili. Wspólnie odwlekali powrót do rzeczywistości. Razem zostawali w Whitby, razem przybyli do Londynu, razem podejmowali decyzję o dawaniu sobie pretekstów i wymówek, o karmieniu się mrzonkami.
Ledwo nie parsknął. Głównie przez to jak bardzo zapiekły go jej wcześniejsze słowa i jak mocno zaciskał przez to szczękę. Stłumił też chęć posłania Yaxleyównie ostrego spojrzenia czy burknięcia, że nie miał już kilku lat, nie był do niej w żaden sposób uwiązany, miał własny rozum (nawet jeśli ostatnio czuł się zamotany i zagubiony) i zdecydowanie potrafił powiedzieć pas. Zniknąć, odejść, postawić granice w kontaktach z kimś, kto próbował zbyt mocno ingerować w jego przestrzeń osobistą i życie.
Zamiast tego wbił spojrzenie w horyzont, nawet nie mrugając, dopóki nie uderzyła w niego tym kolejnym tekstem. Wtedy już parsknął.
A więc tak to sobie tłumaczyła.
- Tak jest prościej, nie? Wyjaśniać to sobie w ten sposób - nawet, jeśli nie starał się jej czegokolwiek zarzucać, jego słowa były naznaczone tym specyficznym rodzajem goryczy, która pojawiła się między nimi odkąd na powrót zaczęli spędzać ze sobą czas.
Wcześniej tego nie było. To wrażenie nie istniało, bo jakżeby mogło. Od samego początku albo pałali do siebie sympatią, albo ziali wręcz teatralną żarliwą niechęcią, przeskakując od jednego do drugiego i z powrotem. Zaliczyli wiele momentów, w których nie było między nimi dobrze. Jeszcze więcej szczęśliwych chwil.
Gdyby tylko to było takie proste, nigdy nie przestałby zachowywać się jak jej przyjaciel. Nie tak jak przez część powoli mijającego już lata, którego ostatnie przebłyski rozwiewały się na coraz chłodniejszym wietrze. Nie jak niechętny sojusznik. Nie jak ktoś będący fragmentem przeszłości, postacią z zamkniętego rozdziału pojawiającą się na chwilę, aby zniknąć w mrokach coraz bardziej posępnej rzeczywistości.
Nie jak człowiek, który oferował wyciągniętą dłoń, jednak narzucając im przy tym tak wiele niewypowiedzianych ograniczeń, że korzystanie z jego wsparcia wywoływało w niej chęć, by składać podobne deklaracje.
Nie będę zawracać ci głowy, nie zacznę cię nękać, nie stanę się twoim problemem.
To powinno go cieszyć, prawda? Czyż nie było to zgodne z tym, do czego niechybnie zmierzali? Nie szło w parze z przyjętą narracją? Nie powinno przynosić mu ulgi? Spotykać się z aprobatą?
Więc czemu miał ochotę zgrzytać zębami, coraz mocniej zaciskając dłonie na barierce?
Irytowało go podejście Geraldine. Nie zgadzał się z nim na wielu różnych płaszczyznach, nawet jeśli mówił tylko o tej najbardziej jawnie go drażniącej. Wkurwiała go jej martyrologia. Nie zasłużyła na to, by być wobec siebie tak surowa. Myślał, że choć trochę wyzbyła się przy nim tych tendencji. Najwyraźniej się mylił.
- Co miałaś zrobić? - To było bardzo retoryczne pytanie i ani przez ułamek sekundy nie oczekiwał na nie odpowiedzi, zresztą niemal od razu kontynuując własną cichą wypowiedź. - Miałaś iść tam sama? Radzić sobie sama? Cały czas brać na siebie wszystko, co dzieje się dookoła ciebie? - Tak, brzmiał tak, jakby wiedział, jaka mogła paść na to odpowiedź; przecież znał Rinę, był świadomy tego, w jaki sposób rozumowała.
Nie wyglądało na to, by jej podejście diametralnie się zmieniło przez ten cały czas, przez który trzymali się od siebie z daleka. No, w pewnym sensie się nie zmieniło. Po prostu wróciła do punktu wyjścia. Tego sprzed początku zimy sześćdziesiątego szóstego roku. Zupełnie tak, jakby te następne pięć i pół roku nigdy nie miało miejsca.
W dalszym ciągu brzmiała tak, jakby zapętlała się na braniu na siebie odpowiedzialności za wszelkie winy. Jak gdyby nie czuła się dostatecznie istotna czy wartościowa, aby ktoś miał w obowiązku cokolwiek dla niej robić. Jakby czuła się w obowiązku obwiniać się za to, że ktoś starał się być wobec niej lojalny. Nawet, jeśli nie potrzebowała tego robić.
Spędzili ze sobą szmat czasu. Wiele lat, kiedy to starał się w jakiś sposób złagodzić jej stosunek do przyjmowania wsparcia. Najwidoczniej bezskutecznie, bo wystarczyły niecałe dwa lata, aby powróciła do dawnych tendencji. To było na swój sposób jeszcze bardziej gorzkie od tego, co bezpośrednio padało spomiędzy jej wygiętych warg.
Ponadto kontrastowało z tym, co sobie założył. Co uznał, że mieli już za sobą. Ustalone, przyklepane i przeżyte. Przedyskutowane I zamknięte. Tak klarownie określone, aby nie musiał słuchać tego po raz kolejny.
Samemu Greengrassowi wydawało się, że dostatecznie wyraźnie dał dziewczynie do zrozumienia, że jego własny stosunek do wszystkiego, co miało z nią związek wcale nie uległ zmianie. W dalszym ciągu podchodził do tego w bardzo jasny sposób. Taki, który nie powinien pozostawiać żadnej przestrzeni na pojawienie się wątpliwości.
- Jestem twoim człowiekiem, zawsze nim będę. Nie zamierzam tego zmieniać - stwierdził po chwili namysłu, trzymając irytację na wodzy.
Bowiem przecież nie o to im chodziło, aby znów zacząć się ze sobą kłócić, prawda? Ostatnio robili to nader często i żarliwie. Zażarcie wymieniali kolejne ciosy, obdarzając się pochopnie wyrzucanymi słowami, które momentami nie miały nawet związku z rzeczywistością. Celowali nimi w siebie, byleby tylko udowodnić własną rację. Żeby umocnić pozycję, jednak nie wspólną.
W tym tkwiło sedno. Tu zdecydowanie nadrabiali to, czego nie było między nimi w przeszłości a przynajmniej nie w aż takim natężeniu, jakiego można byłoby się spodziewać po dwóch tak cholernie silnych charakterach, którymi bez wątpienia byli. Wszystkie te łagodzone konflikty, wszelkie kompromisy sprzed lat, ustępowanie dla dobra wspólnej przyszłości...
...potrafili to robić. Tyle tylko, że w tym momencie instynktownie wychodzili z jakiegoś naprawdę popapranego założenia. Może nie mówił o tym na głos, ale zdecydowanie to czuł. Dostrzegał popełniane błędy, nawet jeśli zaraz potem ponownie je powtarzał. Brnął w przyjętą narrację, jednocześnie raz za razem zbaczając ze ścieżki, bo co innego miałby zrobić?
Miotał się, gubił, plątał jeszcze bardziej niż wcześniej. Nienawidził tego uczucia. Niemożność zmiany tej sytuacji dusiła go coraz bardziej i bardziej. A jednak usiłował postępować zgodnie z założeniami. Nie mogli mówić o wspólnej przyszłości. Nie takiej, jakiej by dla siebie chcieli. Zdecydowanie nie tej, na którą zasługiwali.
Nie musiał wiedzieć o wszystkim, co wydarzyło się w życiu Geraldine przez ostatnie miesiące, aby zdawać sobie sprawę z tego, że oboje wycierpieli już dostatecznie dużo. Przeszli tak wiele, ale nie mieli otrzymać za to żadnej nagrody, bo świat nie działał w ten sposób. Nie było tu tej mitycznej pełnej harmonii. Nie w tym zakresie.
- Poza tym potrafię o siebie zadbać, więc pozwól, że to ja będę decydować o tym, w jaki sposób będę interpretować całą sprawę - powiedział powoli, może trochę nazbyt komplikując sens własnej wypowiedzi, toteż kiedy zdał sobie z tego sprawę, po prostu ponownie zabrał głos. - Niewiele rzeczy jest w stanie mnie zniszczyć - i zdecydowanie nie chciał rozmawiać na temat tego, co mogło to zrobić.
Wtedy poniekąd musiałby przyznać jej rację. Niestety już o tym wiedziała. Potrafiła łączyć ze sobą kropki. Tyle tylko, że robiła to w inny sposób niż on. Ich obrazki różniły się między sobą. Z tego też zdawał sobie sprawę.
- Nie próbuj tego robić - zaczął, zawieszając głos, nawet jeśli wiedział, że w efekcie tego czego? stanie się zbyt wymowne, by nie musiał uniknąć go poprzez kontynuowanie wypowiedzi - po prostu mi to powiedz. Ten jeden raz zakończ temat na sobie. Na tym, co to znaczy dla ciebie. Co to robi z tobą. Nie z nami, nie ze mną. Z tobą. Na tym, że nie możesz funkcjonować w ten sposób. W tym wszystkim, z tym wszystkim. To, że cokolwiek teraz robisz jest wynikiem moich zachowań - nie mogła wiecznie wymieniać się na szarym końcu listy.
Oczekiwał więc bardzo jasnych słów. Tych, po których musiałby przyjąć fakty takimi jakimi były już od prawie dwóch lat. Nie przerzucał na nią odpowiedzialności za podjęcie decyzji o ich ostatecznym powrocie do dystansowania się od siebie, ale nie zamierzał tolerować narracji, którą przyjmowała.
Chciał, żeby wyraziła się jasno. Wtedy zamierzał przyjąć rzeczywistość taką, jaka była.
- Nie osaczasz mnie, ja sam się osaczam - skoro już do tego zmierzali, te słowa też musiały paść.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
25.02.2025, 13:24  ✶  

- Nie jest prościej. - Tu nic nie było proste, wszystko było pogmatwane, ale próbowała po prostu się w tym odnaleźć. Tak, chciała mu dać to, czego jej zdaniem potrzebował. Tak już miała, była gotowa uszczęśliwić wszystkich wokół siebie, nigdy nie miała z tym najmniejszego problemu. Mogła sama sobie cierpieć podczas tych długich, samotnych, chłodnych nocy, ale to nie było nic takiego, jakoś sobie poradzi, zawsze sobie przecież radziła. Może przez to była nieco rozsypana, ale co z tego? Wyliże się, jakoś dojdzie do siebie. Prędzej, czy później się poskłada.

To ona znajdowała się w gorszym stanie po wizycie w jaskini, czuła, że tam pękła, jakby tego było mało, to każdego dnia spadały na nią kolejne ciosy. Stąd wydawało jej się, że to przez to Roise postanowił trwać przy niej. Jasne, gdyby tego nie chciał na pewno znalazłby drzwi, miała świadomość, że nie dało się go do niczego zmusić, ale tak czy siak czuła się za to odpowiedzialna.

Nie miała problemu z tym, aby brać na siebie wszystkie winy całego świata, bardzo łatwo jej to przychodziło. Tak wiele razy słyszała, że coś się stało przez nią, że była taka, sraka, czy owaka, że podejmowała irracjonalne decyzje, że chyba już po prostu przywykła do tej narracji, pogodziła się z tym, że mogła bywać problemem, to nie było przecież nic takiego.

- Jak sam zauważyłeś, to dzieje się dookoła mnie, nikogo innego, tylko mnie. - Był to więc głównie jej problemy, dlaczego miałaby w to angażować innych. To ona powinna znaleźć jakieś rozwiązanie, a nie ciągnąć innych ze sobą po to, by ryzykowali dla niej swoje życie. Zresztą poprosiła o pomoc, i co z tego wyszło? Nic dobrego, jasne mogła nieco lepiej dobrać swoich towarzyszy, ale nie miała na to wiele czasu, musiała działać szybko i skończyło się to średnio po jej myśli.

Ogólnie miała wrażenie, że czego by nie zrobiła, to zawsze skończy się to dla niej chujowo. Gdyby znalazła się w tej jaskini sama, to pewnie by z niej nie wyszła, poszła tam z innymi ludźmi - tak czy siak wróciła nieco poturbowana, no, może bardziej niż nieco i ku jej niezadowoleniu to wcale nie były rany zadane fizycznie, tymi pewnie wcale by się nie przejęła.

Faktem było, że aktualnie nie wydawało jej się, aby ktokolwiek powinien czuć się zobowiązany w jakikolwiek sposób jej pomagać. Nie, żeby sama nie wyciągała ręki do swoich znajomych, czy przyjaciół, gdy tego potrzebowali. Nie oczekiwała jednak nic w zamian, nie wydawało jej się, że był sens, aby ktokolwiek dla niej ryzykował. Nie, kiedy jej problemy brały się tylko z powodu decyzji, które podejmowała pod wpływem chwili.

- Wiem, że jesteś, ale to trochę bardziej skomplikowane w Twoim przypadku. - Przecież to wiedział, nie mógł być tylko jej człowiekiem, dla niej zawsze był kimś więcej. Mogli udawać, że nie, w sumie to już chyba nawet tego nie mogli robić, po tym wszystkim co sobie ostatnio powiedzieli i usłyszeli chociażby od Florence.

To było mylące, nie mógł być tylko jej człowiekiem, kiedy pojawiał się problem, nie chciała tego, nie zasługiwali na taką relację, nie kiedy miała świadomość tego, że potrafili być dla siebie kimś więcej. Nie umiała sobie wyobrazić tego, że miałaby się zjawiać w jego drzwiach tylko i wyłącznie wtedy, kiedy potrzebowała pomocy. Zresztą, bycie czyimś człowiekiem nie powinno się wiązać tylko i wyłącznie z tym.

Po raz kolejny zacisnęła powieki, chyba nie chciała mówić o tym wszystkim, ale skoro już znaleźli się w tym miejscu, skoro już dzieliła się z nim swoimi lękami, to powinna poruszyć i całą resztę. Skoro tego chciał, tego od niej potrzebował, może jakoś pomogłoby im to wszystko poukładać, chociaż, czy na pewno? Niczego nie mogła być pewna.

- To miesza mi w głowie Roise, to wszystko, bo jesteś tuż obok, jakby nic się nie stało, jakby nic się nie zmieniło. Dajesz mi wszystko, czego potrzebuje, i chociaż wiem, że nie powinnam tego tak traktować, to nie umiem. Przyzwyczajam się do tego, jakby jeszcze istniała jakaś szansa, a przecież jej nie ma. To mnie rozbije, wiem, że się rozsypię, jeśli będę dalej to robić, ale nie chcę przestać, rozumiesz, nie potrafię przestać. - Nie spoglądała na niego, kiedy się odezwała. Trudno było mierzyć się jej z tymi słowami. Nie potrafiła jednak się dystansować, przecież lgnęła do niego, potrzebowała tej bliskości, którą tak chętnie jej dawał. Nie chciała jednak znowu skończyć w rozsypce, wiedziała, że to już nie było możliwe, że tak, czy siak odczuje ich nadchodzące oddalanie się od siebie. Było za późno na to, żeby było jej to zupełnie obojętne. Tyle, że mieli te niedokończone sprawy, którymi powinni się zająć. Znalazła się w kropce, nie wiedziała, co powinna robić, zresztą sama już nie chciała się od niego oddalać, chociaż wiedziała, że to byłoby najlepszą opcją, ten tydzień jednak, który razem spędzili dał jej nadzieję, chociaż nie powinna go zupełnie tak traktować.

Kolejne słowa, które padły z jego ust spowodowały, że odetchnęła głęboko. On też sobie to robił, przecież to nie miało najmniejszego sensu, nie mogli stać na tym rozdrożu, powinni podjąć jedną decyzję pójść w lewo, albo w prawo, a nie tkwić w zawieszeniu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
25.02.2025, 14:30  ✶  
Miał dosyć czegoś takiego. Tego zachowania. Tych wszystkich tendencji do niesienia na barkach całego ciężaru naprawdę parszywej rzeczywistości, jakie miała Geraldine. Była wobec siebie zbyt ostra, nazbyt krytyczna, za łatwo przyjmowała cudze wyrzuty i przekształcała je w swoje winy, gdy w istocie sama też była ofiarą tego wszystkiego, co działo się teraz na świecie.
Tyle tylko, że zamiast to dostrzegać, wykręcała mentalne salta, robiła fikołki, dawała się wmanipulować w poczucie winy ludziom, którzy nic o niej nie wiedzieli. Osobom szukającym kozłów ofiarnych. Wydającym wyroki na podstawie własnego widzimisię lub potrzeby, by zrzucić z siebie większość poczucia winy.
Co gorsza mógł jej o tym mówić, ale ona i tak wyłapywała z tego tylko to, co chciała usłyszeć. To, co pasowało do jej pokręconej narracji. A przecież nie to miał na myśli, gdy wypowiadał te słowa. Zaciągnął się papierosem, nerwowo wypuszczając dym przez usta i przenosząc wzrok na dziewczynę. Tym razem obdarzając ją wyjątkowo ostrym, karcącym spojrzeniem.
- Nie, Geraldine, to dzieje się dookoła nas wszystkich. Każdy ma swoje gówno, które go dotyczy i którym emanuje na innych - on, oni byli tego przykładem, prawda? No, właśnie. - Tak teraz wygląda świat - wcale nie chciał bagatelizować tego, co działo się dookoła niej, ale jeśli właśnie to miało ją obudzić, zamierzał wziąć na siebie ciężar tych słów. - Nie wiesz o połowie gówna, które dzieje się u innych ludzi, które krzywdzi też wszystkich dookoła nich. Nie jesteś jedyną osobą, która ściąga na siebie problemy. Inni po prostu tak o tym nie mówią - stwierdził gorzko, aż nazbyt dobrze zdając sobie przecież sprawę z tego jak to wyglądało u większości osób.
Ludzie mieli tendencję do robienia z siebie ofiar, nie oprawców. W tej rzeczywistości większość osób stawiała się w roli pokrzywdzonych. Przybitych trudami życia, kłodami rzucanymi im przez los pod nogi. Mało kto zachowywał się tak jak Yaxleyówna. Większość osób poszukiwała problemu w czynnikach zewnętrznych. Nawet na siłę, byleby tylko nie poszukiwać go w sobie.
Ale jego dziewczyna zawsze stawała w kontrze do większości społeczeństwa, prawda? Nawet tam, gdzie wyłącznie ją to krzywdziło. Była w stanie zrobić to wszystko, o czym jej teraz mówił. Wziąć na siebie winy całego świata, nawet jeśli uparcie twierdziła, że jest inaczej. Westchnął ciężko, przymykając oczy. To wszystko było cholernie skomplikowane, bo nawet w tej jednej rozmowie raz po raz miała rację tylko po to, by zaraz jej nie mieć. Jak miał z nią teraz rozmawiać, gdy wyglądało to w ten sposób? Nie zgadzał się z nią, później się zgadzał, nie zgadzał, zgadzał...
- Wiem - odpowiedział może trochę nazbyt twardo, ale w tym wypadku nie mógł nie przyznać jej racji.
W normalnym świecie zdecydowanie nie tak powinno wyglądać bycie czyimś człowiekiem. W zupełnie innych okolicznościach byłoby inaczej, ale oni nie znajdowali się w idyllicznym świecie. Nie. Oni byli tu i teraz. W bagnie, w które sami się władowali. W tym, w które może nie chciał, ale już teraz sam ją wciągał, nie mogąc być jej człowiekiem, w jedyny właściwy sposób. W ten, w którym kiedyś planował nim być. To nie było już możliwe.
Jej kolejne słowa potwierdzały to, co już przecież wiedział. Zdawała sobie z tego sprawę. Oboje zdawali.
- Rozumiem - tylko tyle było w stanie paść obecnie z jego strony wraz z bardzo krótkim, ale jednocześnie wyjątkowo znaczącym, jakby ciężkim kiwnięciem głowy - więc będę tą osobą. To była moja decyzja, mój - błąd, jednak tego już nie powiedział - więc to ja wezmę to na siebie. Tak będzie właściwie - kolejny raz zaczerpnął głęboki wdech.
Nie użył słowa sprawiedliwie, użył równie trudnego do przyjęcia zamiennika (nie, nie było właściwie), bo w tym wszystkim nie było ani krzty sprawiedliwości. To nie było też to, co sam chciałby musieć robić. Wcale nie chciał być tym człowiekiem (chciał być jej człowiekiem), ale nie mógł zrzucić tego na Geraldine. Nie zrobiłby tego. To była jego odpowiedzialność, bo to on w pierwszej kolejności zawalił sprawę. To skutki jego decyzji uderzały w nich w tej chwili.
Dlatego tak go wkurwiała swoim podejściem. Biorąc na siebie wszelkie winy, gdy w rzeczywistości wcale niczym nie zawiniła. Nie w ich przypadku. Nie w tym wszystkim. Nie zaufaniem niewłaściwej osobie.
- Kocham cię - nie padło, choć powinno, tym razem najbardziej ze wszystkich momentów, w których już wcześniej zostało wypowiedziane; mimo to milczał, nie powiedział tego, kolejny raz otwierając usta i ze świstem wypuszczając powietrze. - Masz rację - nie mogli wiecznie żyć złudzeniami licząc na to, że los wreszcie postanowi się obrócić, że życie wreszcie zacznie zmieniać się na ich korzyść, tak nie miało być. - Nie zasługujesz na takie traktowanie. Nie można zmienić narracji w trakcie. Cofnąć tego, co się stało. Udawać, że problem nie istnieje - urwał na moment, nabierając powietrza w płuca.
Tak ciężko było dojść do sedna. Przestać odwlekać ten moment. Nie uciekać przed koniecznością wypowiedzenia tych ostatecznych słów, przed nadaniem im wydźwięku, jaki powinny mieć, bo przecież nie kłamał. Nie.
Geraldine w istocie miała rację. Cokolwiek teraz robili to miało doprowadzić do kolejnego załamania. Do zupełnej rozsypki. Do tego, czego chciał uniknąć poprzez odejście w ciszy bez konieczności stanięcia z nią twarzą w twarz. Bo był tchórzem? Nienawidził tego, ale tak się obecnie czuł.
Bo jednocześnie nie potrafił tego tak po prostu zrobić, gdy stała tuż obok. Odwlekał tę chwilę, nie wypowiadał słów, usilnie szukał kolejnych wymówek, aby zostać jeszcze przez chwilę w tym, w czym teraz tkwili. Nie mogąc powrócić do przeszłości, nie wierząc w istnienie wspólnej szczęśliwej przyszłości, gubiąc się w teraźniejszości.
Nie umiał spojrzeć jej prosto w oczy i tak po prostu wypowiedzieć tych miażdżących słów. Nie przechodziły mu przez zaciśnięte gardło. Nie chciały opuścić jego ust. On wcale nie chciał, by z nich popłynęły. A przecież powinien być tą osobą. To była jego odpowiedzialność, jego decyzja, ostateczny skutek jego własnych działań. Tymczasem jak ostatnia gnida, jak zupełna tchórzliwa kanalia uciekał od wzięcia za to całej odpowiedzialności. Czuł się parszywie.
Miała rację. Tak, zdecydowanie ją miała. Tyle tylko, że w jego przypadku myliła się, co do jednej rzeczy. Przeszacowała czas potrzebny na to, by zaczęło im być znacznie trudniej. Już było. Już teraz czuł się tak, jakby mógł rozsypać się pod naciskiem ciężaru słów, które musiały paść. Nie chodziło o bliżej nieokreśloną przyszłość, gdy miało im być trudniej.
Tydzień. Wystarczył zaledwie tydzień. Aż tydzień, by pogrążyć się w złudzeniach. Zacząć bardzo ostrożnie myśleć o tym, co mogło być jutro. Robić plany na następne dni. Nie takie, które bezpośrednio by ich dotyczyły. Jeszcze nie. Tu starał się trwać w swoich postanowieniach, ale zdecydowanie je robił. Podświadomie szukał czegoś, co nie byłoby wprost związane z ich wspólnym życiem, ale jednocześnie dotyczyłoby ich obojga.
Dom w Whitby, tak? Przecież wymagał naprawy. Wypadało wesprzeć ją w tym wszystkim, bo przecież oboje zaniedbali tę nieruchomość, nawet jeśli tamten teren już nie należał do niego. Astaroth? Był jego byłym pacjentem, więc wypadało, aby zainteresował się całą sprawą. Nawet te przeklęte widma w Kniei, czyż nie? Wymagały uwagi, kolejnych planów, posunięć, kroków z ich wspólnej strony, bo razem mieli większe szanse na powodzenie.
Miała rację. Ile jeszcze mogli zachowywać się w ten sposób, skoro już teraz zaczynali się przez to wyniszczać? Nawzajem, lecz także wewnętrznie. Tkwili w zawieszeniu, rozdarci między jedną a drugą decyzją. Ze stopami na obu ścieżkach jednocześnie.
To był ten moment. Chwila, w której powinny paść te słowa. Więc czemu milczał?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
25.02.2025, 16:08  ✶  

Nie na wszystko miała wpływ, to było częściową prawdą, ale sporo złego było konsekwencją jej nie do końca racjonalnych wyborów. Nie mogła wszystkiego zwalać na otaczający ich świat, tak na pewno byłoby prościej, widzieć w sobie ofiarę, innych oskarżać o swoją nieudolność. To nigdy nie było w jej stylu, nie umiała patrzeć na siebie w ten sposób, wolała brać całą odpowiedzialność tylko i wyłącznie na swoje barki, nauczyła się to robić. Był taki moment w jej życiu, kiedy przestała to robić, gdy starała się patrzeć na wszystko dużo bardziej racjonalnie, ale to też się zmieniło te dwa lata temu. Wtedy też w sobie szukała powodu, przecież pierwszą myślą jaka jej się nasunęła, gdy Ambroise ją zostawił było to, że nie była dla niego wystarczająca. Taki odruch, zresztą wyjaśnił jej już, że pomyliła się w tym osądzie, że prawda leżała głębiej, ale nad takimi impulsami nie potrafiła do końca panować, chyba gdzieś to po prostu w niej głęboko siedziało, że uważała, iż była odpowiedzialna za to całe gówno, które działo się wokół niej.

- Nie możesz. - Nie był za to przecież odpowiedzialny, to nie była jego wina, wyjaśnił jej bowiem już na samym początku, jak powinny mieć się sprawy między nimi. - To nie jest prawdą. - Tylko właściwie jaka była prawda? jedno i drugie przekraczało granice, dawało sobie czas, chociaż nie mieli tego robić. Rozmawiali o tym, że będą dla siebie sojusznikami, chociaż ledwie te słowa padły, a oni już zaczęli je ignorować. Nic między nimi nie miało większego sensu. Mamili się nawzajem, dawali sobie wszystko to, czego potrzebowali, chociaż nie powinni tego robić.

- Przecież powiedziałeś mi jak to wygląda z Twojej strony, ja byłam głupia, myślałam, że sobie z tym poradzę, sądziłam, że jestem silniejsza. - Tyle, że nie była, nie teraz. Może kiedyś, ale czy na pewno? Karmiła się nadzieją, co nie miało najmniejszego sensu, bo przecież ten głos z tyłu głowy powtarzał jej, że nie mogła tego robić. Niczego to nie zmieniało, mimo tych założeń, świadomości, że przecież nie mogli nic zrobić, aby rozjaśnić tę sytuację. Jasno jej to powiedział, nie mogła udawać, że to nie padło, bo padło, a i tak w to brnęła.

Tyle, że wyjątkowo tym razem naprawdę nie chciała mieć racji. To był ten moment, w którym naprawdę bardzo by chciała, żeby było inaczej. - Być może i mam rację, ale to ja mam problem, który powoduje, że nie mogę przestać o Tobie myśleć, zapętlam się w tym wszystkim. - Nawet jeśli mieliby się trzymać od siebie z daleka, to wiedziała, że to będzie bardzo trudne, szczególnie kiedy pojawiał się ten dziwny, zupełnie nowy lęk. Wcześniej było trudno jej się odnaleźć w rzeczywistości bez niego, ale jeśli wtedy było trudno, to co dopiero mogła powiedzieć o aktualnej sytuacji. O tych myślach, które nie dawały jej spokoju, o tym, że bała się, że zapomni o jej istnieniu. Może tak by było łatwiej? Dla niego. Nie musiałby się przejmować tym, że ona znowu ma jakiś problem, że nie daje jej to spokoju, że ją to nawiedza. Przynajmniej jedna strona mogłaby sobie żyć spokojnie.

- Nie wiem dlaczego nas to spotkało, dlaczego to musieliśmy być my. - To ją wkurzało. Zawsze uważała ich więź za wyjątkową, teraz była kurewsko problematyczna. Znajdowali się w impasie, nie mogli podjąć ostatecznej decyzji, zresztą chyba bardziej nie chcieli tego robić. Ona nie była w stanie, zresztą, nawet jeśli powiedziałaby jedno, to pewnie zrobiłaby drugie zważając na ten lęk, który się pojawił, który do niej wracał każdej nocy, ale nie tylko. Gdy tylko Ambroise znikał z jej pola widzenia, zastanawiała się, czy na pewno wszystko jest w porządku, czy akurat teraz doppelganger ponownie nie mieszał w jej życiu.

- Na jakie traktowanie Roise? Przecież dajesz mi wszystko czego potrzebuję, jesteś przy mnie, to więcej niż zasługuję. - Nie powinien tego robić, ale też w to brnął, chociaż mieli stawiać granice. Był obok, kiedy go potrzebowała, mimo, że też go to dotykało, mimo tego co wydarzyło się ostatnio, kiedy się rozeszli. Dla niego to również musiało być trudne, dotarło to do niej ostatnio, to nie była tylko i wyłącznie jej tragedia, tylko ich wspólna.

- Zawsze można zmienić narrację. - Mruknęła tym razem nieco ciszej, bardziej do siebie niż do niego, chociaż wiedziała, że nie powinna tego robić, bo przecież i o tym już rozmawiali, pokłócili się o to kilka razy. Mieli zupełnie różne zdanie na ten temat i nie było sensu do tego wracać.

- Zresztą mamy trochę wspólnych spraw, to nie jest takie proste, żeby teraz nagle to wszystko porzucić. - Już ustalili, że musieli razem się nimi zająć, te problemy były dość naglące, mogli to robić osobno, ale czy to miało większy sens, skoro dotyczyły ich obojga? Rozejść się teraz, każde w swoją stronę, gdy zaczęli współpracować?

- Chyba za bardzo zaczęłam się w tym zatracać. Tak było wygodniej. - Prościej, lepiej, milej, chociaż nie powinna do tego doprowadzać, bo przecież wiedziała, jak to się skończy i że w ogóle się skończy. Szkoda, że minął ledwie tydzień, a ona już przestała sobie z tym radzić. Nie była w najlepszej formie, nie sądziła, że szybko się to zmieni, nie miała pojęcia, jak mogliby z tego wybrnąć.

Nie chciała, żeby brał na siebie odpowiedzialność za to, co zaczęło się między nimi dziać, bo to też nie było właściwe. W przeciwieństwie do niej jasno stawiał granice, może był od niej silniejszy, może faktycznie był w stanie sobie z tym poradzić, ona już wiedziała, że nie było takiej możliwości.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (11739), Ambroise Greengrass (16988)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa