• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[08.09.1972] perfect places || Ambroise & Geraldine

[08.09.1972] perfect places || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
08.04.2025, 14:52  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:51 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

08.09.1972, popołudnie, mieszkanie Geraldine

Kolejne minuty mijały w ciszy przerywanej jedynie ich cichnącymi oddechami. Nie potrzebowali rozmawiać. Słowa nie były im potrzebne, szczególnie że przecież nigdy nie były tym, co było dla nich najważniejsze. Szczególnie nie w takich momentach, gdy wszystko układało się praktycznie samoistnie. Nie musieli składać sobie żadnych innych deklaracji niż ta przed chwilą. Spokój, który ich otaczał był niemal namacalny.
Palcami sunął po skórze Geraldine, nieświadomie obrysowując bliznę wzdłuż jej kręgosłupa i unosząc kąciki ust na wspomnienie myśli, która już wcześniej przebiegła mu przez głowę. Teraz była znacznie bardziej właściwa chwila, żeby ją sformułować, prawda? Nie mieli już w sobie tego niepowstrzymanego żaru wymagającego natychmiastowego ugaszenia. Mogli wrócić do tamtej chwili, do tamtego momentu, przerwanej rozmowy. Nie musieli, ale wydawało mu się, że warto.
- Hej - wymamrotał, przyciskając wargi do ciepłej szyi dziewczyny tuż za jej uchem - w tym wyjątkowo miękkim, wrażliwym, delikatnie pulsującym miejscu, w którym niemal jednocześnie złożył pocałunek.
Wyjątkowo delikatny, niemalże niewyczuwalny. Ot, coś pomiędzy muśnięciem a otuleniem skóry ciepłym oddechem. Z pewnością tym bardziej przyjemnym, że w pomieszczeniu zaczęło robić się znacznie chłodniej niż jeszcze przed paroma chwilami.
A może wcale nie? To nie powietrze w pomieszczeniu stawało się chłodniejsze. Być może to oni powoli przestawali być tak rozgrzani. Czuł jak ich ciała stopniowo tracą resztki tego niedawnego żaru. Oddechy stawały się powolniejsze, bardziej spokojne. Wciąż zharmonizowane, jednak już znacznie cichsze. Nie tak płytkie i zdyszane.
Nadeszło ukojenie. Ten rodzaj wewnętrznego spokoju, którego do tego dnia nie odczuwał przez naprawdę długo. Zbyt długo. Wiele miesięcy. Zdawał sobie sprawę z tego, w jaki sposób na niego działała, ale wciąż było to zupełnie inne odczucie niż przez ostatnie dni. Głębsze, bardziej otulające. Wyciszające.
- Poznałbym cię i bez tego, wiesz? - Nie musiał mówić wiele więcej, o co mu chodziło, prawda?
Jego palce nadal delikatnie przesuwały się po jej skórze. W pewnym sensie czuł się zupełnie tak, jakby mówił nie tylko do niej, ale również do samego siebie.
- Zawsze wiedziałbym, że to ty. Nie ktoś inny - kontynuował spokojnie, przymykając oczy, unosząc kącik ust, odginając głowę do tyłu i nieznacznie nią kręcąc. - Tak po prostu. Dokładnie tak jak nie mógłbym o tobie zapomnieć - tego też nie musiała się obawiać, nigdy, przenigdy. - Już się mnie nie pozbędziesz - nie byłby sobą, gdyby tak tego nie ujął, nawet kosztem pozbawienia tej chwili odrobiny podniosłości.
Cyrograf, nie? Dobili targu. Musiała mieć tego świadomość. Jakby na podkreślenie tych słów, przyciągnął ją bliżej siebie, jednocześnie sięgając po cienką kołdrę, żeby otulić ich przykryciem.
Robiło się coraz chłodniej, nawet jeśli w sypialni nadal było wyjątkowo przyjemnie. Z dwóch zapalonych lamp sączyło się subtelne, ciepłe światło otulające pomieszczenie lekko brzoskwiniową poświatą. W powietrzu, mającym w sobie tę bardzo charakterystyczne nuty niedawnych chwil, unosiły się drobiny kurzu. Tego, który osiadł tu przez ostatni tydzień, który spędzili w innym miejscu. W ich miejscu. W ich nadmorskim domu. Powrót do Londynu sprawiał, że wszystko było jeszcze bardziej inne.
- Nawet nie próbuj. Nie waż się - dodał jeszcze ciszej niż przedtem, mimo wszystko mówiąc to całkiem miękko.
Nie jak faktyczne ostrzeżenie, bardziej pobłażliwie, jako przezorny wtręt zanim w ogóle pomyślała o tym, żeby nazwać go w ten sposób. Nie był ckliwy. Był po prostu spokojny, wyciszony, spełniony.
Nie czuł potrzeby ruszania się z łóżka ani robienia czegokolwiek konkretnego. Mógł tak zwyczajnie tu z nią zostać. Leżeć wbijając wzrok w firmie sunące po suficie, w obicia liści drzewa na zewnątrz, w nieokreślone ciemne kształty.
Dopiero teraz, czując zdecydowanie chłodniejszy podmuch na odsłoniętej skórze, uświadomił sobie, że nie zamknęli okna. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Tak samo jak na to, że do pomieszczenia docierały dźwięki z Horyzontalnej.
Głosy ludzi stłumione przez zaciągnięte zasłony. Tupot stóp o brukowane chodniki. Odległe dźwięki bijących dzwonów. Szum nadchodzącego deszczu, już nie tylko mżawki, i ten charakterystyczny zapach miejskiej wilgoci. Nieco ziemisty, trochę nasuwający na myśl wilgotny beton, ale też coś więcej. Coś nieokreślonego, może trochę niepokojącego, co w tym momencie chciało wedrzeć się w ich idyllę.
Na samą myśl instynktownie wyciągnął rękę w kierunku szafki nocnej, żeby sięgnąć po leżącą tam różdżkę. Drugim ramieniem nadal obejmując dziewczynę, machnął w kierunku okna, zamykając je z głuchym trzaskiem. Zasłony zafalowały, wzbijając w powietrze jeszcze więcej kurzu. Zapadła cisza. Znowu było dobrze.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
08.04.2025, 19:13  ✶  

Wiele się zmieniło tego dnia. Miała wrażenie, że opuściły ją wszystkie lęki, w końcu zaczęło się układać. Dokładnie tak, jak chciała, świat wydawał się być kompletny. Dawno nie czuła takiego spokoju. Co najważniejsze, to nie miało być chwilowe, nareszcie życie, które najbardziej sobie ceniła do niej powróciło. Nawet nie miała świadomości, jak jej tego brakowało.

Leniwe poranki, wieczory, popołudnia. Kiedyś mieli to na co dzień, teraz powoli wracali do tego stanu rzeczy. Mimo, że ten dzień i noc był dość intensywne, to niemalże tego nie odczuwała, wręcz przeciwnie, z racji na to, że nareszcie wszystko zaczęło się układać, dokładnie tak, jak powinno.

Nie wątpiła w to, że czekało ich jeszcze wiele rozmów, sporo spraw, które powinni przegadać, znaleźć nowe rozwiązania na to, jak miało wyglądać ich wspólne życie, ale to było jeszcze przed nimi. Najpierw można było nacieszyć się sobą, co robili właściwie do rana. Nie hamowali się w sięganiu po swoje, nie da się nie zauważyć, jak bardzo im tego brakowało.

Na szczęście postanowili zakończyć ten bardzo nieodpowiedni okres w swoim życiu, mieli za sobą najgorsze, a przed nimi miały być same lepsze dni. Okazało się, że nadzieja, która towarzyszyła jej przez ostatnie dni jednak miała sens, warto było czasem wierzyć w cuda.

- No, cześć. - Powiedziała cicho, ledwie otwierając usta. Była nieco zmęczona, jednak było to całkiem przyjemne uczucie, nie takie męczące, z którym mogło kojarzyć się zwyczajne zmęczenie.

Znajdowali się blisko, znowu bardzo blisko siebie, ale teraz nie towarzyszył im ten żar, który jeszcze przed chwilą musieli ugasić. Teraz było błogo, zwyczajnie błogo, mogłaby tak z nim spędzić całą wieczność.

- Tak myślisz? - Może nie powinna się tym martwić, bo przecież miała już za sobą temat związany z udawaniem jej, przejmowaniem jej życia, jednak nadal gdzieś wewnątrz pojawiała się obawa. Wiedziała, że to głupie, że nie powinno już jej niepokoić, mimo wszystko nie tak łatwo było jej zupełnie pozbyć się tych myśli. Nadal od czasu do czasu się pojawiały, jak chociażby przed chwilą.

- Ten demon trochę namieszał mi w głowie. - Chciała, żeby o tym wiedział, chociaż na pewno już zdążył to zauważyć. Wczoraj przyznała mu się do tego, że bała się, że może ją zapomnieć, kolejnym lękiem był ten związany z przyjmowaniem jej postaci. To nie było do końca normalne, na szczęście dostrzegała te zmiany, które się w niej pojawiły.

Wtuliła się w Roisa, właściwie to zrobiła sobie z niego poduszkę i leżała przyklejona do jego klatki piersiowej. Był ciepły, dobrze było czuć tę bliskość, chociaż w zupełnie innej formie niż jeszcze przed chwilą.

- Przecież wiesz, że nie chciałabym się Ciebie pozbyć, na pewno nie teraz, może kiedyś, jakbyś mnie faktycznie wkurzył... - Tak, jasne, na pewno byłaby skłonna wykopać go ze swojego życia. Szczególnie po tym, jak ustalili, że tym razem pisanie im jest bycie na zawsze. Nie było chyba rzeczy, którą mógłby zrobić Ambroise, aby faktycznie skłonić Yaxleyównę do tego, aby z niego zrezygnowała. Wiedziała, że będzie szczęśliwa tylko i wyłącznie u jego boku.

- Nie zamierzałam, chociaż wiesz, że gdy mówisz, że mam czegoś nie robić, to działa zupełnie odwrotnie? - Uniosła na moment głowę do góry, aby obdarzyć go krótkim spojrzeniem. Przecież wiedział, że nie należy prowokować jej w ten sposób. Nie miała zamiaru jednak psuć tej chwili kolejnymi głupimi zagrywkami i sugestiami, to nie był na to czas.

Powietrze było dość gęste mimo tego, że okna nadal zostawały otwarte. Robiło się coraz chłodniej, najprawdopodobniej miało się za chwilę rozpadać, nie, żeby jej to przeszkadzało. Niby mieli wychodzić, ale nie była w sumie pewna, czy nie zmienili zupełnie tych planów, chociaż sporo dnia mieli jeszcze przed sobą. Mogli sobie faktycznie pozwolić na spacer i randkę, nigdzie im się przecież nie spieszyło.

Roise ja ubiegł i jednym zgrabnym ruchem różdżki zamknął okna, może to i dobrze, bo chłód robił się coraz bardziej nieprzyjemny, zwłaszcza, kiedy zimny wiatr dotykał ich nagich, jeszcze rozgrzanych ciał. Zimne dreszcze zaczęły przechodzić jej po plecach, ale to miało minąć, zapewne już za chwilę.

Nie spodziewała się, że podczas jednego dnia tak wiele może się zmienić, ale najwyraźniej to miał być ich, nowy, wspólny początek, co niesamowicie ją cieszyło, naprawdę dosyć długo czekała na tę chwilę. W końcu znowu byli w domu, nawet jeśli nie znajdowali się teraz w Whitby, tylko przy Horyzontalnej. Znowu pojawiło się to uczucie przynależności, które zniknęło na niemalże dwa lata.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
08.04.2025, 22:02  ✶  
Wbrew pozorom nie sądził, że ich rozmowa praktycznie od razu skieruje się na te tory. Gdy odezwał się do przytulonej do niego dziewczyny, miał raczej na myśli bardzo spokojne podkreślenie swojego stanowiska. To, co powiedział jej już wczoraj, ale dzisiaj było między nimi zupełnie inaczej, więc wydawało mu się, że powinien zrobić to ponownie.
Powtórzyć wydźwięk tamtej wypowiedzi. Zapewnienia, może czegoś na kształt obietnicy. Nie wiedział jak to nazwać, ale nie potrzebował tego robić. Chodziło o to, czego był pewien. Nieważne, co by się działo, nie miał o niej zapomnieć. Dokładnie tak jak nie miał wahać się na myśl, czy ta Geraldine, którą widzi jest jego realną.
Zbyt wiele ich łączyło. Nie potrzebował jej dotykać, nie musiał na nią patrzeć. Był po prostu pewien tego, że to nie było wyłącznie złudzeniami. Nie myślał. Nie. Nie spekulował.
- Ja to wiem - odpowiedział tak naturalnie, by nie pozostawić Geraldine przestrzeni nawet na krztę wątpliwości, co do szczerości jego słów.
Zresztą, czyż nie to sobie obiecali? Mieli być ze sobą szczerzy. Naprawdę szczerzy. Tym razem nawet odnośnie tych najgłębszych myśli, które niegdyś nie zawsze wypowiadali. Nie mieli tendencji do tego, żeby rozmawiać o uczuciach. Przynajmniej nie całkiem, nie o wszystkich. Teraz chyba to zmieniali.
- Mogę się tylko domyślać - kiwnął głową, przymykając oczy tylko po to, żeby zaraz skierować wzrok z powrotem na dziewczynę i jeszcze bardziej ją do siebie przygarnąć.
Spokojnie, może trochę uspokajająco, ale nie tak, jakby uważał ją za słabą czy mogącą się rozsypać. Po prostu chciał, żeby poczuła, że są tu razem. Bezpieczni. Sami. Jeszcze bliżej, bardziej, mocniej.
To było trudne, niemalże niemożliwe, bo leżeli naprawdę blisko siebie, splątani w swoich objęciach, jednak nie do końca chodziło mu o to, aby fizycznie całkowicie ją w siebie wtulić. To był nie tylko cielesny gest. Nie to było myślą, która mu przyświecała. Chciał, żeby poczuła się blisko. Znalazła się tu myślami. Nie tam, tylko tutaj, nawet jeśli dalej o tym rozmawiali.
- Był silny. Kurewsko silny. Potrafił wejść do głowy, wzbudzić obawę, karmić się tymi najgłębszymi lękami - przyznał powoli, biorąc mimowolny oddech przez nos, bo po tych kilku zdaniach niemal bezwiednie zacisnął usta.
Potrzebował chwili, żeby je ponownie otworzyć, nabierając powietrza po raz kolejny zanim się odezwał.
- Ale to są tylko lęki, nic więcej. Karmił się obawami, nie prawdą - a przynajmniej w to zdecydowanie chciał wierzyć, nie zamierzając tego nadmiernie analizować.
Najważniejsze, że stamtąd wyszli. Razem. Wspólnymi siłami. Wynieśli z jaskini coś więcej niż to, co mogło ich przytłoczyć. Opuścili Snowdonię z czymś innym niż tylko złymi wspomnieniami. I nie musieli tam już więcej wracać.
Przynajmniej przez jakiś czas, bo warto byłoby, by to kiedyś zrobili. Najlepiej we troje, mając pod ręką kogoś, kto zna się na temacie. Tyle tylko, że to była decyzja na później. O odpowiednim czasie mieli zadecydować już sami, nie pod wpływem przymusu. Na nowo nic nie musieli.
- Naprawdę wkurzył czy naprawdę, naprawdę wkurzył? Jest różnica, wiesz - spytał, spoglądając na nią przez przymrużone powieki. - Naprawdę nie wiem, co musiałbym zrobić, żeby tak faktycznie cię wkurzyć, Bruyère, zważywszy na to, co już udało mi się zrobić - uniósł brwi, całkowicie świadomy tego, co jej zasugerował: miała do niego niezaprzeczalną słabość.
Wybaczała mu. Z początku trudno było dać temu wiarę, ale naprawdę mu wybaczała. Więcej niż on wybaczył sobie. Prawdopodobnie znacznie więcej niż kiedykolwiek miał sobie wybaczyć.
Mimo wszystkiego, co o sobie wiedzieli i co razem przeszli, to wciąż było coś, czym czuł się zaskoczony. Szczęśliwy, tak, ale jednocześnie nie mógł zaprzeczyć przed samym sobą, że nadal mieszała mu tym w głowie. Zapewne miała to robić jeszcze miesiącami, ale chyba był na to gotowy.
- A wciąż tu jesteś. Moja - dokończył całkiem swobodnie jak na to, co działo się między nimi praktycznie aż do tego dnia.
Jeszcze wczoraj nie pomyślałby, że może mówić o tym tak lekko, niemalże swobodnie. Co prawda zdawał sobie sprawę z tego, że było to wywołane po części tymi różowymi okularami, które na nowo dziś założyli a częściowo zmęczeniem, błogością i ciepłem ciała przytulonej do niego dziewczyny. Jej zapachem nieodmiennie kojarzącym mu się z domem. Włosami łaskoczącymi jego skórę.
Nawet widokiem tego jednego zacieku na suficie. Tego, który do złudzenia przypominał nierozwinięty pąk piwonii. Był tam nieodmiennie od wielu lat. Praktycznie od czasu tej olbrzymiej zawieruchy, jaka rozpętała się w Londynie. Jednej z największych burz, które przeżył w mieście. Wszystko wtedy płynęło, ociekało wodą albo latało w powietrzu. A jednak w gruncie rzeczy to był całkiem dobry dzień.
Kiedy tak naprawdę wracał pamięcią do lat, jakie ze sobą spędzili, mieli dobre życie. Nie zawsze spokojne. Często bardziej chaotyczne od większości ludzi, ale w tym wszystkim byli przede wszystkim przy sobie. Mogli na siebie liczyć, stali po swojej stronie a tworząc jeden front radzili sobie z większością tego, co później zaczęło go przytłaczać.
Był ten jeden moment, gdy wszystko stało się tak kurewsko trudne, że niemal nie do udźwignięcia. Nie chciał wracać do tego pamięcią, katować się tymi wspomnieniami. Szczególnie teraz, gdy wszystko zaczęło się uspokajać. Było lepiej, było dobrze.
Bez wątpienia potrzebowali porozmawiać na wiele różnych tematów, ale nie teraz, nie dziś. Dzisiaj mieli siebie. Byli dla siebie w ten jeden konkretny sposób. Cała reszta mogła poczekać. Poza tym potrzebowali zająć się pojedynczymi kwestiami na raz, żeby nie wpaść w pułapkę nagromadzonych wyzwań.
Obecnie mówili o jednym. Chciał, by mogło tak pozostać. Przynajmniej do czasu, gdy rozprawią się z tym tematem.
- To urocze - odrzekł, wkładając w tę wypowiedź tyle miękkości, ile tylko był w stanie.
Rewanżował się. Raczej nie było to dla niego niczym niezwykłym, prawda? Może oboje trochę się zmienili, byli inni niż przed laty, ale nie pod wszelkimi względami. W niektórych byli wciąż tacy sami.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
09.04.2025, 16:46  ✶  

Yaxleyówna była nieco spaczona przez to, co jej przytrafiło, może nawet nieco bardziej ostrożna niż zwykle, przynajmniej w tej sferze. Bała się mieszania w głowie, wypadałoby, aby coś z tym zrobiła, może czas najwyższy nauczyć się tej skomplikowanej sztuki, jaką była oklumencja. Powinna to rozważyć, może dzięki temu byłaby spokojniejsza? Pytała ojca, czy mógłby polecić jej nauczyciela, może wypadałoby wrócić do tego tematu, kiedy wróci do domu. Z tego, co jej pisał nadal był gdzieś w Szkocji, więc nie był to odpowiedni moment, aby go niepokoić swoimi sprawami. Nie wątpiła bowiem w to, że jeśli tylko go o to poprosi, to na pewno znajdzie jej odpowiedniego nauczyciela, który nie będzie zadawał zbędnych pytań.

- Mam nadzieję, że ta pewność, kiedyś Cię nie zgubi. - W końcu skąd mogli wiedzieć, że to nigdy się nie powtórzy? Tak naprawdę nie do końca wiedzieli, co zaszło w jaskini, czy demon na zawsze zniknął z jej życia? Mogłaby to sprawdzić, tak, udać się w to miejsce, tyle, że tym razem w zupełnie innym gronie, bo jej pierwszy wybór nie okazał się właściwy. Nie spodziewała się tego, że jej towarzysze okażą się być, aż tacy niekompetentni. Miała nadzieję, że szybko ich nie spotka, bo nie do końca potrafiłaby im spojrzeć w oczy po tym, jak się zachowali, gdy znajdowali się pod ziemią. Nie zrozumieli celu, zachowywali się jak ludzie, którzy poszli tam nie wiedząc po co to robią. To było okropnie rozczarowujące, powinna zabrać ze sobą tych, którzy ją znali, którzy wybraliby unicestwienie bestii ponad wszystko inne. Mądra Yaxleyówna po szkodzie, zresztą nie pierwszy raz.

Nie wątpiła, że Roise mógł mieć takie zdanie z konkretnego powodu. Jej również wydawało się, że od razu by poznała, gdyby ktoś w obecności kobiety próbował go udawać. Zbyt wiele lat ze sobą spędzili, łączyła ich więź silniejsza, niż wszystkie inne. Nie powinna więc negować jego założeń. Na pewno by ją rozpoznał, zawsze.

- Tak, potrafił. Najgorsze, że sama go na siebie sprowadziłam, na szczęście, to już chyba za nami. - Niby nie miała pewności, ale nie dochodziły do niej kolejne informacje o tym, co robił jej brat bliźniak, więc może sprawa faktycznie się zakończyła. Naprawdę na to liczyła. Zresztą, gdyby nie Ambroise, to pewnie by jej tutaj nie było. To on był jej największym oparciem, gdy znaleźli się w jaskini. Mimo tego, że w tamtym momencie relacja, która ich łączyła, wcale nie była taka oczywista. Cóż, może nie wszystko skończyło się tak źle. Dzięki temu, że razem opuścili Snowdonię aktualnie znajdowali się w jej łóżku, myśląc o swojej wspólnej przyszłości. Nie ma tego złego...

- Wiem, że jest różnica. To musiałoby być coś, naprawdę, naprawdę, naprawdę wkurzającego. - Sama chyba nie do końca potrafiła sobie wyobrazić taką rzecz, ale to wcale nie oznaczało, że nie mogła sięgać po takie drobne groźby, prawda?

Oczywiście, że miała do niego słabość. Była mu w stanie wybaczyć dosłownie wszystko, tak właściwie to przecież miała całą listę dosyć poważnych przewinień, których nie zamierzała rozgrzebywać i wyciągać. Liczyło się tylko i wyłącznie to, że pomimo tego, co przeżyli udało im się wrócić do tego, co było dla nich najlepsze. Znowu byli razem, mieli nadzieję na wspólną przyszłość, na lepsze jutro. To jej wystarczało, to było wszystkim, czego potrzebowała.

- Jestem i będę, to się nigdy nie zmieni. - Przecież wiedział, chyba wystarczająco udowodniła mu to, jak bardzo jej na nim zależało. Nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości, że cokolwiek mogłoby to zmienić. Ich uczucie było bardzo wyjątkowe, nigdy nie miało jej połączyć nic podobnego z nikim innym. W końcu miało się tylko jedną bratnią duszę na całe życie, miała ogromne szczęście, że trafiła na swoją, że powoli docierało do niej, że ta więź jest naprawdę nierozerwalna.

Nawet gdy nie było między nimi dobrze, wiedziała, że nie da się tego pozbyć. Tak, czy siak ją do niego ciągnęło, od ich losy przeplatały się od dawna, ciągnęło ich do siebie, nie umieli się trzymać od siebie z daleka. Mieli ku temu dosyć spory powód. Może jeszcze wczoraj nie byli pewni tego, co przyniesie im przyszłość, jednak nareszcie wszystko wróciło do normy, wyklarowało się. Nie sądziła, że jeden poranek może zmienić wszystko, jak widać jednak było to możliwe, chociaż, czy był to tylko i wyłącznie jeden poranek? Właściwie przepychali się przez cały tydzień próbując ustalić, kim mają dla siebie być. Udało im się dobrnąć do momentu, w którym chcieli tego samego.

- Urocze? Przecież ja nie jestem urocza. - Najwyraźniej bardzo dobrze wiedział, że nie powinien brać jej słów na poważnie, zresztą nie było w tym nic dziwnego. Nie byłaby jednak sobą, gdyby tego nie skomentowała.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
09.04.2025, 18:35  ✶  
Nie podobało mu się to, że w dalszym ciągu wątpiła w jego słowa. Rozumiał, z czego to wynika, dlatego starał się być cierpliwy, ale nie chciał poddawać wątpliwościom tego, czego był całkowicie pewien. Naprawdę nie musiał. Tyle tylko, że nie był jedyną osobą w tej relacji, prawda? A ona tego potrzebowała. Powoli wciągnął powietrze, szukając odpowiednich słów.
- Jesteś jedyną osobą - stwierdził po chwili milczenia, bezwiednie kiwając do siebie głową i przesuwając palcami po skórze dziewczyny. - Zawsze wiem, Geraldine. Nie wiem, na jakiej zasadzie to działa. Nie pytaj mnie o to. Ale zawsze wiem - nie zamierzał poddawać tego dyskusji. - Jeśli coś mnie zgubi - urwał, bo czy w ogóle musiał kończyć to zdanie?
Był pewien, że oboje zdają sobie sprawę z tego, co mógłby powiedzieć. Nieważne, jakby to ujął. Czy skwitowałby to tylko kilkoma słowami, czy postanowiłby się nad tym rozwodzić. Sens pozostawał dokładnie taki sam.
Nie. Był całkowicie pewien, że jeżeli o to chodzi, istnieje tylko jedna możliwość. Nie wydawało mu się natomiast, by potrzebowała to usłyszeć.
Choć może? Skoro już poruszyli ten temat, być może powinni go dokończyć? Jasno ująć to, co wisiało między nimi praktycznie przez cały pobyt w Piaskownicy. W ich, ale już nie ich domu?
Wiedział, że zabolała ją tamta decyzja. Zdawał sobie sprawę z tego, że była świadoma tego, co zrobił, bo gdy pojawili się tam wspólnie, stół w kuchni był już na powrót pusty. Poza tym parokrotnie sięgnęli po ten temat, by się zranić. Tyle tylko, że nigdy nie sobie tego nie wyjaśnili. Nie dokładnie.
- To będziesz to ty, nie mistyfikator, nasza klątwa wyklucza inne rozwiązanie - proste, prawda?
Tylko ona, nikt inny. No, ona i jego niemalże psie oddanie, którego niewątpliwe istnienie i wpływ na ich relację już raz jej wyrzucił, prawda? Rzucił jej tym w twarz, choć naprawdę nie zamierzał tego robić. Szczególnie, że te słowa wcale nie brzmiały pocieszająco, nawet jeśli były faktem. Wtedy były chamskie, uszczypliwe. Teraz miały nieco inne zadanie, ale wcale nie stały się bardziej pozytywne. I chyba nie musiały.
- Nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Żeby ktoś spróbował zająć twoje miejsce. Jestem tutaj. Masz mnie przeżyć. To jest moje zadanie. To, co wydarzyło się pod moją nieobecność już się nie powtórzy. To już się nie stanie, w porządku? Nikt nie zajmie twojego miejsca, nikt o tobie nie zapomni, rozumiesz? - Oczekiwał bardzo prostej, jasnej odpowiedzi.
Był w stanie przyjąć wyłącznie jedną. W tym temacie zdecydowanie miał swoje zdanie. Czuł, że ma do tego prawo i zamierzał z niego korzystać. Poszli tam razem, wyszli stamtąd wspólnie. Cokolwiek się stało, było za nimi.
- Nie sądzę - nieznacznie pokręcił głową, nawet nie próbując udawać, że kiedykolwiek zamierza się z nią zgodzić w tym temacie. - O ile nie zrobiłaś czegoś śmiertelnie głupiego, nie powinnaś brać tego na siebie - nie oczekiwał od niej, że postanowi przedstawić mu teraz całą historię o tym, w jaki sposób ściągnęła sobie demona na głowę.
Gdzieś tam zdawał sobie sprawę z tego, że ten temat powinien powrócić. Prędzej niż później. Wtedy w czerwcu wyjaśniła mu to wszystko wyłącznie pokrótce. Chaotycznie i po łebkach. Później nie mieli zbyt dobrych warunków do tego, żeby bardziej szczegółowo zagłębiać się w co, jak i dlaczego. A jednak nie sądził, że to było tak zero jedynkowe jak usiłowała to przedstawić Rina.
- Poza tym jest tak jak mówisz - kiwnął głową, kolejny raz odrywając się od poduszki.
Jego włosy nawet nie próbowały udawać uczesanych, zamiast tego zaczynały elektryzować się we wszystkie strony. Rozpięta koszula, brak spodni i bielizny, za to zachowane skarpetki. Mniej więcej tyle byłoby z tego ich przygotowania do wyjścia, ale w tym momencie zdecydowanie nie chciało mu się już nigdzie wychodzić.
- To zamknięty rozdział - nie zamierzał mówić inaczej, kolejny raz analizować w swojej głowie czy na głos to, czy aby na pewno.
Zamiast tego postanowił ubrać to w inne słowa. Takie, które wydawały mu się całkiem wskazane.
- Nie mówiąc o tym, że zawsze możemy dowalić tam kilka pieczęci, jeśli zechcemy - nie zamierzał ukrywać w tonie głosu tego, że niespecjalnie chciał wracać do Snowdonii, a już szczególnie nie do tego miejsca, ale dla Geraldine był w stanie to zrobić.
Tak jak już to poniekąd powiedzieć: zrobiłby dla niej wszystko.
- Z klątwołamaczem z prawdziwego zdarzenia - podkreślił, kolejny raz nie kryjąc pewnego przekąsu, jaki pojawił się pod tymi poniekąd całkiem neutralnymi słowami.
On też był zawiedziony. Zniesmaczony? Może nawet podskórnie dosyć zły? To, co wydarzyło się w jaskini nie przeszło bez echa. Szczególnie, że zawiódł ich ktoś, komu Ambroise ufał przez blisko dwadzieścia lat. Wierzył w tego człowieka. Nic więc dziwnego, że choć o tym nie mówił, czuł się przytłoczony na myśl o tym, do czego doszło. Koniecznością podjęcia własnej decyzji, którą mimo wszystko był w stanie udźwignąć dla dobra sprawy. A także reakcją dwóch pozostałych mężczyzn.
Może nie był łowcą, ale w jego oczach sytuacja była jasna: nie tak powinno wyglądać polowanie. Połowa ich grupy nie tylko zawiodła, lecz także spektakularnie zawaliła sprawę. Skupiła się na czymś innym. A jedną z tych osób był jego przyjaciel. Człowiek, którego wielokrotnie bronił, któremu pomagał, który był dla niego ważny okazał się słabym ogniwem.
Nie wątpił w to, że cudem udało im się ujść z życiem. I że drugi raz nie popełniłby tego samego błędu. Szczególnie, że gdyby to była jego decyzja, tym razem zabrałby zupełnie inne osoby. Nie wątpił, że Rina też by to zrobiła. Od samego początku wykluczyłby zaangażowanie w to kogoś, komu chwilę wcześniej tak bez pardonu odebrał uznanie.
Znał tylko jednego klątwołamacza z prawdziwego zdarzenia i mimo upływu lat, prywatnych niesnasek i tematów do poruszenia, nie wątpił, że on by ich nie zawiódł. W tym wypadku nie musiał weryfikować swoich przekonań. Dokładnie tak jak w przypadku reszty najbliższej mu grupy.
Pewne rzeczy po prostu się nie zmieniały. Niektóre zwyczajnie się wiedziało.
- I mówisz, że wtedy naprawdę, naprawdę, naprawdę, ale naprawdę przestałabyś mnie kochać? - Jeszcze zaledwie dzień wcześniej nie pozwoliłby sobie na to, żeby podpuszczać dziewczynę w ten sposób, nie chcąc wdawać się z nią w zaczepki, które mogłyby zranić ich oboje.
Kolejny raz, bo przecież krzywdzili się wielokrotnie. Wymieniali ostre słowa. Nieprzemyślane wypowiedzi nie mające zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Wylewali na siebie całkowicie niepotrzebne szambo. Nie tylko to nagromadzone, lecz także stworzone na szybko. Tylko na potrzebę zranienia się nawzajem.
W takim wypadku nie chciałby niepotrzebnie dotykać tematu miłości, którą do siebie czuli. Nawet, jeśli to uczucie w dalszym ciągu trwało. Nie wygasło, nie zniknęło, zawsze gdzieś tam między nimi było. Nawet wtedy, gdy mieli wyjątkowo dużo do powiedzenia w temacie tego, że nic ich już ze sobą nie łączy. A może szczególnie wtedy?
Nie miał zielonego pojęcia, kiedy zaczął się z tym na nowo godzić. Zresztą nie zamierzał tego nadmiernie analizować, bo nie było im to już w żaden sposób potrzebne. Tego poranka podjęli ostateczną decyzję. Nie taką jak zeszłej nocy na dachu szpitala.
Teoretycznie wtedy powiedzieli sobię, że to koniec. Tyle tylko, że tamte słowa nie brzmiały w żaden sposób prawdziwie. Nie miały tego samego wydźwięku, co dzisiejsze. Te były szczere. Nie miał wątpliwości, co do tego. Padły po naprawdę długich przepychankach, niosły ze sobą jeszcze wiele koniecznych rozmów i kompromisów, które musiały z nich wyniknąć. Ale były ostateczne.
- Do dobrze, bo podpisaliśmy cyrograf - przypomniał, patrząc na nią zmrużonymi oczami.
No, może nie dosłownie. To było jeszcze przed nimi. W tym momencie zawarli raczej coś w rodzaju paktu, ale no, stało się. Nie mogła się już z tego wycofać. Ostrzegał ją przed tym. Wiedziała, na co się pisze. Zdawała sobie z tego sprawę tak właściwie to już chyba od lat, prawda? Po prostu trochę to teraz odświeżali.
- Przykro mi, że dowiadujesz się o tym w taki sposób - zaczął, starając się nadać swojemu głosowi niemalże kropka kropkę dokładnie ten ton, jakim czasami musiał zwrócić się do pacjentów, by przekazać im wyjątkowo złe wieści.
Te dotyczące słabych rokowań albo wręcz ciążącego na nich nieodwracalnego wyroku. Czegoś, czego nie dało się zmienić. Nawet, jeśli naprawdę mocno próbowałoby się z tym walczyć. Niektóre werdykty były ostateczne. Ten, którym zamierzał uraczyć Geraldine? Również. Bez dwóch zdań.
- Z dwojga złego, być może dobrze, że to ja jestem tą osobą - kontynuował powoli, wkładając naprawdę dużo samokontroli w to, żeby nie parsknąć na dźwięk własnego śmiertelnie poważnego głosu.
Co gorsza, nawet jeśli starał się zachować powagę, trudno było mu ukryć, że napawał się własnymi słowami. To go bawiło. Naprawdę wyjątkowo mu odpowiadało. Zresztą inaczej przecież nie siliłby się na stworzenie odpowiedniej oprawy, przyjęcie właściwej postawy, tego konkretnego tonu czy teatralne urwanie w momencie, który wydawał mu się odpowiednio dramatyczny.
- Geraldine, jesteś śmiertelnie urocza - tak, zabrzmiało to dokładnie tak jak oczekiwał: jakby była naprawdę poważnie chora, niemalże umierająca.
Choć w tym momencie dużo bardziej prawdopodobne wydawało się, że to on świadomie kolejny raz wystawił się na potencjalne niebezpieczeństwo. Na spotkanie jej chłodnych dłoni z jego tchawicą. Warto było, tak?
Mogła mówić, co chciała. Dla niego potrafiła być naprawdę urocza. Być może nie w standardowym ujęciu tego określenia, ale bez wątpienia taka była. Nawet wtedy, gdy się na niego irytowała.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
09.04.2025, 20:10  ✶  

Może nie powinna wątpić w to, co mówił, tyle, że ostatnio naprawdę nieco przytłaczało ją to, co działo się wokół. Zresztą nigdy nie zakładała nawet, że spotka ją coś takiego. Nie spodziewała się, że stanie się ofiarą podobnego demona. Trudno było bowiem przewidzieć, że jakaś istota będzie miała, aż taką ochotę namieszać w czyimś życiu. To spowodowało te obawy, do tego wszystkiego właściwie nie widzieli, czy doppelganger zginął, czy pozbyli się go na pewno z tego świata. To również powodowało niepokój, chociaż może nie powinno, bo przecież odkąd wyszli w jaskini nic się nie wydarzyło, tyle, że przecież zawsze mogło się tak stać.

- Właściwie to masz rację, mam tak z Tobą, ale mam nadzieję, że rozumiesz skąd biorą się moje obawy. - Wolała wyjaśnić nieco swój punkt widzenia. Nie negowała tego, że akurat on powinien zawsze ją rozpoznać, faktycznie nie powinna tego robić, na pewno dosyć szybko by się domyślił, że ktoś zajął jej miejsce. Gdzieś tam jednak z tyłu głowy pozostawały te dziwne obawy.

- W takim wypadku nie ma szans na to, żeby cokolwiek Cię zgubiło, bo ja nie zamierzam tego robić. - Chyba mieli co do tego jasność? Miał świadomość, że okropnie jej na nim zależało, na pewno świadomie nie doprowadziłaby do jego zguby, nieświadomie zresztą też nie. Zawsze starała się, aby podejmowane przez nią decyzje były na tyle odpowiedzialne, żeby Roise nie oberwał przez nie rykoszetem. No, przynajmniej wtedy, kiedy byli razem. To był wystarczający powód do tego, aby zmieniała swoje przyzwyczajenia, nie pozwalała spontaniczności za bardzo się ponosi, bo nigdy nie chciała, aby przez nią cierpiał.

Greengrass wydawał się być bardzo pewny w tym, co mówił. Musiała mu zaufać, miała pewność, że razem byli silniejsi. Zresztą zawsze miał na nią oko, dbał o nią, na pewno nie pozwoliłby na to, aby przytrafiło się jej coś podobnego. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości, bo i ona była gotowa zrobić wszystko dla jego bezpieczeństwa. Ta ich więź już tak działała. To, że nie zawsze miała taką możliwość było zupełnie inną sprawą, przynajmniej w przeszłości. Tym razem bowiem nie zamierzała dopuszczać do podobnych sytuacji. Jeśli chcieli zmienić coś na lepsze nie mogli mieć przed sobą żadnych tajemnic, musieli w pełni, ponownie wpuścić się do swojego życia, tym razem nie pomijając żadnych, nawet najdrobniejszych szczegółów.

- W porządku, trochę tylko nie podoba mi się ten fragment o tym, że mam Cię przeżyć, nie wiem, czy dałabym radę to zrobić... - Skoro mieli być już ze sobą zupełnie szczerzy, to faktycznie zamierzała iść w tym kierunku. Nie umiała sobie aktualnie wyobrazić swojego świata bez niego. Nawet jeśli przeżyją razem bardzo wiele lat, w końcu pojawi się jakiś koniec, najprawdopodobniej będzie on śmiercią, któregoś z nich. Przy tak silnym uczuciu, jakie ich łączyło to na pewno miała być ogromna tragedia dla tej strony, która zostanie dłużej na tym świecie. Wolałaby nią nie być, bo nie wyobrażała sobie swojego życia bez niego.

- Wlazłam tam, gdzie nie powinnam, ale to chyba nie było, aż tak głupie. - W końcu w jej przypadku dosyć często zdarzało jej się plątać po zupełnie obcych miejscach. Wchodziła do jaskiń, czy grot, gdzie tropiła magiczne stworzenia, to nie było, aż takie głupie, no, zdecydowanie zważając na to, że nie zrobiła tego pierwszy raz w swoim życiu, była w tym doświadczona. Nie mogła zakładać, że spotka tam demona, to był bardzo chujowy zbieg okoliczności.

- Tak, lepiej myśleć o tym właśnie w ten sposób. - Założyć, że faktycznie to, co najgorsze było już za nimi. Może niepotrzebnie roztrząsała ten temat, ale z drugiej strony nie zamierzała ukrywać tego, że te wydarzenia miały na nią wpływ.

- Ten Twój klątwołamacz z prawdziwego zdarzenia niedługo zacznie z nami wszędzie chodzić... - Powiedziała dość cicho, nieszczególnie zadowolonym tonem głosu, bo bardzo dobrze wiedziała o kim mówił. Ostatnie spotkanie z Fenwickiem, czy tam Rookwoodem należało do nieszczególnie przyjemnych, ale chyba powinna przyzwyczaić się do tego, że nie zniknie szybko z ich otoczenia. Jasne, doceniała jego wybitne umiejętności, co jednak nie zmieniało tego, że nie przypadł jej do gustu. Nie polubiła typa, pewnie szybko to się nie zmieni.

To wcale jednak nie był taki głupi pomysł - wrócić do Snowdonii, sprawdzić co zastaną i ewentualnie zapieczętować tę jaskinię. Miało to sens, wtedy będzie mogła być jeszcze bardziej spokojna. Poprzedni klątwołamacz zapewne nie wpadł na to, aby dorzucić coś od siebie, nie okazał się być najlepszy w swojej dziedzinie, wręcz nie zakładała, że będzie on taki nieporadny, jak widać nikomu nie można było ufać.

- Domyśl się, ośle. - Przecież wiedział No, weź pomyśl Ambroise. Odpowiedź była oczywista. Nie było rzeczy, która spowodowałaby, żeby przestała go kochać, czyż nie? Na pewno to wiedział, zwłaszcza po tym, co razem przeżyli. Mimo tego wszystkiego ciągle walczyła o tym, aby dostali swoje szczęśliwe zakończenie, to chyba mówiło samo za siebie, nie były potrzebne kolejne dowody, prawda, a nawet jeśli to nie miała zamiaru ich mu podawać na tacy.

- Nie przypominam sobie, abym coś podpisywała. - Powiedziała cicho. Jasne, przypieczętowali swoją słowną umowę, ale czy było to takie oficjalne. Nie połączył ich żaden papier, to było dopiero przed nimi, prawda? Szczególnie, że Ambroise nie rzucał słów na wiatr, była skłonna uwierzyć w to, że mógłby na poczekaniu stworzyć jakiś wzorzec cyrografu, który dałby jej do podpisania, nawet by jej to jakoś specjalnie nie zdziwiło.

Wyczuła zmianę jego tonu głosu, zawsze ją bawiło, kiedy stawał się taki oficjalny i mówił w ten śmieszny, przemądrzały sposób.

- Osobą przekazującą informację, czy związaną cyrografem? Wiesz, jak zazwyczaj kończą posłańcy, prawda? - Szczególnie Ci, którzy musieli przekazywać bardzo złe wieści osobom niespełna rozumu, do których przecież należała Yaxleyówna. To chyba było ostrzeżenie, czy coś.

- Śmiertelnie urocza, dobre sobie, czy można przez to kogoś otruć, czy coś? - Nie zamierzała łatwo się poddawać. Jasne, wiedziała, że on spoglądał na nią w sposób inny niż wszyscy, jednak nie wydawało jej się, aby określenie urocza idealnie do niej pasowało.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
09.04.2025, 22:45  ✶  
Teoretycznie mieli jasność, prawda? Nigdy nie rozmawiali aż tak dokładnie na temat tego, na czym polega ta ich rzekoma klątwa, ale byli związani w ten sam sposób. Obustronnie. Tak samo.
Zatem nie wątpił, by którekolwiek z nich rzucało słowa na wiatr. On wiedział, że nigdy by jej z nikim nie pomylił. Nikt by go nie zwiódł. Ona czuła to ze swojej strony w stosunku do niego, też by to rozpoznała. Zdawała sobie sprawę z tego, o czym mówił, więc tu mieli jasność, tak? Przynajmniej część obaw do odsunięcia? To nie mogło być tak proste...
...i niestety nie było.
- Rozumiem - przytaknął prosto, najprościej jak tylko się dało, wbijając wzrok w twarz Geraldine. - Mi też próbował mieszać w głowie - nie musiał jej tego przypominać, szczególnie, że poniekąd właśnie z tego faktu wynikała znaczna część jej obaw.
Aż nazbyt dobrze wiedział, jakie to było wrażenie. A przecież miał z tym do czynienia w znacznie mniejszym stopniu. Demon nie atakował go raz za razem. Zrobił to wyłącznie jednokrotnie. Jednakże tyle w zupełności wystarczyło, żeby sprawić, że Ambroise w dalszym ciągu czuł się zbrukany. Wzięty przymusem, ogarnięty tamtym wrażeniem w taki sposób, że nawet wtedy, gdy zniknęło, nie odeszło na zawsze.
Pamiętał o tym. Może niemal praktycznie w całości wrócił do swojej dawnej postawy. W pewnym sensie wyszedł stamtąd dokładnie tak jak już kiedyś mówił: razem, na nowo zaczynając odnajdywać się w tym, co wydawało mu się, że bezpowrotnie utracił. Tego dnia już po prostu będąc szczęśliwszym człowiekiem niż wtedy pod koniec sierpnia.
Ale tak. Wydawało mu się, że rozumie, do czego pije dziewczyna. Ich doświadczenia nie były takie same. Jej było gorsze, bardziej wszechogarniające, sięgało głębiej. Do samych podstaw. Ku najbardziej parszywym lękom i obawom. Jednak w pewnym sensie czuł, że może się tego domyślać. Próbował to rozumieć. Naprawdę się starał. Tak wczoraj w nocy jak i w tej chwili.
Dlatego z nią rozmawiał, prawda? Musiała zdawać sobie sprawę z tego, że w innym wypadku nie poruszyłby tego tematu. Nie mówiłby o tym wszystkim, bo nigdy nie miał skłonności do tego, żeby się uzewnętrzniać. Raczej chował w sobie te wszystkie odczucia. Z zewnątrz starał się pozostawać na nie niewrażliwy. Sprawiać wrażenie, jakby ledwie go to liznęło. Ot, woda spływająca po kaczce.
Jednakże nie tego dnia. Dziś ją do siebie przytulał. Obejmował Yaxleyównę ramieniem, pozwalając jej leżeć mu na piersi i gładząc palcami skórę dziewczyny. I dziś z nią rozmawiał. Spokojnie, wyjątkowo łagodnie i opanowanie. Miał wrażenie, że w pewnym sensie całkiem wyrozumiale. Tak samo jak na początku zeszłego wieczoru, zanim wszystko się zjebało.
Dziś nie miało. Dzisiaj zamierzał być swoją najbardziej opanowaną wersją. Nie tylko nie chcąc popsuć im ich idealnego dnia, lecz także trwając przy tym postanowieniu, że będzie z nią szczery, jednocześnie dając jej taryfę ulgową, nawet jeśli żadnej u niego nie potrzebowała.
Mimo wszystko chciał rozmawiać. Mieli tak wiele tematów do poruszenia, że nie dało się tego uniknąć. A teraz mieli szansę zamknąć choć jeden. Przynajmniej wstępnie. Częściowo. Zrzucić z siebie chociaż fragment ciężaru. Oddalić przynajmniej kawałek obaw.
- Skoro zajęliśmy się tą jedną jedyną sprawą, która mogła to tak, teraz już tak - kiwnął głową po chwili namysłu, moment później znowu otwierając usta i...
...no cóż, zupełnie nie zamierzając powstrzymywać się przy tym przed drugą częścią przekazu.
- W takim razie możemy przejść do kwestii odzyskania połowy domu? - Tak, to było wyjątkowo szybko jak ma takie pytania, ale przecież go znała.
Mogła się tego spodziewać. Rzadko kiedy robił podchody, gdy w grę wchodziło coś tak istotnego jak sprawy do załatwienia. Poza remontem przydałoby się jeszcze zająć paroma innymi rzeczami, do których potrzebował co najmniej upoważnienia. A skoro całkowicie wykluczyli już opcję umierania przez najbliższe lata to raczej naprawdę chciał odzyskać i te prawa.
- Tak jak mówiłem - ochrząknął znacząco w ramach przypomnienia - moja rola polega na tym, żeby ci to umożliwić - przypomniał bardzo usłużnie jak na niego, rzecz jasna, spiesząc z jakże kreatywnym rozwinięciem. - Choćby po to, żebyś miała ze cztery... ...no, niech będzie z pięć... ...z pięć lat na bycie tym kuguarem. Uwodzicielską rodzynką. Ewentualnie na danie się wrobić w powtórne małżeństwo, które uświadomi ci, jakie miałaś szczęście ze mną - stwierdził bez namysłu, nawet nie próbując powstrzymać drżenia kącików ust, tylko po prostu szeroko się uśmiechając.
Oczywiście, tak naprawdę raczej sobie tego nie wyobrażał. Nie planował umierać w najbliższym czasie. Nie widział też opcji, wedle której jego kobieta byłaby czyjąś inną. Czy to za jego życia, czy nawet po śmierci. Rościł sobie prawa do bycia dokładnie tym, kim powinien dla niej być: jedyną, największą miłością. To działało w obie strony. Było bezsprzeczne i nie do podważenia.
Co prawda jednocześnie chciał, żeby była szczęśliwa także bez niego, ale z pewnością istniały inne sposoby niż ten konkretny, o którym teraz żartował, prawda? Szczególnie, gdy już było się starym i spełnionym życiowo, bo przecież właśnie do tego zmierzali.
Mieli spędzić ze sobą kolejne dni, tygodnie, miesiące, lata. Nie chciał zakładać, ile tak właściwie. Już nie. Wolał tego nie robić, żyjąc w bardzo burzliwych czasach, ale nie wyobrażał sobie, by miało to trwać żałośnie krótko. Nie po tym, co przeszli. Nie przy tym, co dopiero zaczęli odzyskiwać.
Życie było kapryśne, brutalne, lubiło śmiać się prosto w twarz. Akurat oni wiedzieli o tym całkiem dużo. Prawdę mówiąc, najpewniej znacznie więcej od większości ludzi wiodących trochę inny, mniej chaotyczny tryb życia od nich.
Nie dało się ukryć, że oboje nie należeli do osób zajmujących się samymi bezpiecznymi sprawami. To znacząco wywindowywało ich szanse na to, że stanie się coś nieoczekiwanego.
- Zawsze włazisz - stwierdził bez ogródek, nawet nie zmieniając tonu głosu, w którym brzmiała po prostu neutralność. - Zdziwiłoby mnie, gdybyś nagle przestała włazić. To twój zawód - ot, stwierdzenie faktu, bo przecież ją znał i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że odwiedzała różne, najróżniejsze miejsca.
Rzadziej niż częściej nawet zdarzało mu się jej towarzyszyć. Tym samym, chcąc nie chcąc miał przynajmniej częściowy ogląd na sytuację. Wiedział, czym zajmuje się jego dziewczyna. Poniekąd ściągnięcie sobie czegoś na głowę było częścią ryzyka zawodowego, jakie podejmowała za każdym razem. Trafiła w złe miejsce o złym czasie. To mógł być każdy, kto zajmował się czymś choć trochę podobnym. Nie należało się o to obwiniać. To ona niemalże była tu ofiarą.
Jednakże nie zamierzał mówić tego na głos. Miał za to coś innego do dodania. Coś, przy czym całkiem lekko wzruszył ramionami.
- Prawdę mówiąc - bo przecież ustalili, że będą ze sobą szczerzy - to nie aż taka znowu głupota. Brawura? Może tak, ale głupota? Nie powiedziałabym. Robiłem znacznie... ...cóż... ...szacując szanse wywołania demona, opętania i innych atrakcji tego typu to... ...głupsze rzeczy. Znacznie, znacznie głupsze rzeczy. W twoim wypadku to był wypadek przy pracy. Z gatunku takich, jakie raczej nie zdarzają się zbyt często, ale nie ściągnęłaś tego na siebie celowo. To nie była twoja głupota - mógł nie znać całej historii, ale miał akurat tę pewność.
Jego dziewczyna zachowywała się pochopnie, ale nie była głupia. Nie chodziłaby po jaskiniach z pochodniami, czytając inskrypcje po łacinie i żartując sobie z możliwości wywołania jakiegoś bytu. Nie tłukłaby przypadkowych zapieczętowanych garnców dla zabawy. Nie zachowywałaby się w sposób, który mógłby uczynić ją całkowicie i niezaprzeczalnie odpowiedzialną za doznane krzywdy.
Nie była z gatunku tych osób. On też nie. Dlatego był tego pewien. Abstrahując od tego, że łacina była jej raczej obca.
Słysząc kolejne słowa Yaxleyówny, odruchowo parsknął pod nosem, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę z tego, że rzeczywiście tak to brzmiało. Zupełnie, jakby zamierzał ciągać ze sobą Rookwooda wszędzie. Poniekąd w tej chwili nawet zaciągając go do ich łóżka. No, pięknie. Naprawdę pięknie. Szczególnie, że słyszał ton głosu Geraldine.
- Rookie jest w porządku. Szczególnie bez Alice - prawdopodobnie nie mógłby być bardziej jasny w przekazie, który towarzyszył tej ostatniej wtrętce, ale jednocześnie wydawało mu się, że powinien uściślić to jeszcze bardziej. - Adelais Farley - potrzebował mówić więcej?
Nie wydawało mu się. Mogli z Geraldine przez lata nie skojarzyć się z tamtymi dzieciakami, jakimi byli w czasach szkolnych. Było to ich osobistym zonkiem. Czymś idealnie nadającym się na anegdotę, szczególnie że później kurwił na te same fajki, jakimi ją wtedy częstował. A jednak nie wydawało mu się, że rzucając tym konkretnym imieniem i nazwiskiem miał otrzymać pytające, skonfundowane spojrzenie.
Adelais Farley była Gryfonką. Jasne, starszą od jego dziewczyny, bo dzielącą rocznik z Ambroisem, jednak w tym całym żmijowatym jestestwie zaznaczała swoją obecność we wszystkich rocznikach. Tych mających okazję poznać ją jako młodszą oraz tych, dla których była starszą koleżanką. Energiczna, roześmiana, promienna, pełna dziewczęcego uroku. Większość z tych ludzi szczerze ją uwielbiała.
Tyle tylko, że byli jeszcze ci drudzy. On bez wątpienia się do nich zaliczał. Dla niego to była żmija. Po prostu żmija.
Z pewnością dawała się zapamiętać. Mógł tylko wyrokować, jako kogo potencjalnie zapamiętała ją Rina, ale nie sądził, by się mylił. Geraldine, jak i on miała nosa do ludzi. Co prawda ewidentnie nie zawsze temu zawierzała, co latami było dla niego kwestią do rozwiązania. Poczucie własnej wartości i te sprawy.
Miała cholernie rozwiniętą percepcję. W stosunku do ludzi także, ale z jakiegoś przedziwnego powodu czasami temu nie ufała. Nietrafiony wybór kompanów do starcia w jaskini był jednak właśnie tym: niechlubnym wyjątkiem świadczącym o tym jak źle wtedy było. Niczym więcej. Oboje dosyć mocno pogubili się przez ten cały czas. Świadczyły o tym nawet ich własne rozmowy. Stosunki w momencie zjawienia się w Snowdonii. Rzekomy brak zaufania.
Oczywiście, że widział, ile tak naprawdę dostrzegała. Ostatnio dodatkowo dowiadując się o czymś, co poniekąd na kilka naprawdę długich chwil rozłożyło go na łopatki. Wprawiło go w konsternację, później w coś na kształt gniewu i frustracji. Bo czemu do kurwy nędzy mu o tym nie powiedziała?
Tak czy inaczej, raczej nie wątpił w to, że w takim wypadku instynktownie wiedziałaby, z kim ma do czynienia. Nawet, jeśli nie podpadłaby tej pannie, co było całkiem prawdopodobne. Jeżeli podpadła jemu, zdecydowanie mogła podpaść też Alice. Tak czy siak, wydawało mu się bardziej niż pewne, że w jakimś stopniu miało jej to trochę rozjaśnić sytuację.
- Zresztą. Myślę, że gdybyście zaczęli trochę inaczej, moglibyście się całkiem nieźle dogadać - stwierdził mimo tego, że zdawał sobie sprawę z tego, jakie mogło to wywołać kontrowersje w ich rozmowie. - Na stopie zawodowej, wiesz - bowiem pod czysto towarzyskim kątem to było już dosyć podchwytliwe.
Z drugiej strony, skoro w mniejszym lub większym stopniu dogadywała się z resztą jego najbliższego towarzystwa to raczej bez problemu porozumiałaby się także z Aloysiusem. Tyle tylko, że nie w okolicznościach, które zaistniały. W nich nawet on miał kosę ze swoim własnym przyjacielem.
Być może niespecjalnie to okazywali, ale mieli sobie sporo do wyjaśnienia. Tyle tylko, że w lepszych okolicznościach niż te ostatnio. Może przy okazji zajmowania się odwykiem Astarotha, o ile Rookwood w ogóle zamierzał zgodzić się na to, aby ich w tym wesprzeć. Teoretycznie Greengrass nie wątpił, że tak, ale zawsze było te kilka procent niepewności do czasu zadania pytania.
To nie był ten sam przypadek, co jego ostatnie półtora roku. To było piętnaście lat okazjonalnego korespondowania. Znali się, miał zaufanie do przyjaciela, ale zawsze musiał brać pod uwagę to, że ten może mieć już swoje zobowiązania. Planował o nie po prostu spytać, jednak nie dziś. Prawdopodobnie pod koniec tygodnia, bo teraz...
...teraz skupiał się na czymś innym. Miał znacznie przyjemniejsze kwestie do rozwiązania.
Parsknął po raz kolejny, wymownie przenosząc wzrok w kierunku sufitu i nabierając powietrza przez nos. Jasne. W porządku. Mógł się domyślić, ale nie zamierzał formułować swojego zdania na głos. Skoro już tak sobie pogrywali...
- Czekaj, czekaj. Nie próbujesz się teraz wycofać - groził, zdecydowanie groził, nie pytał.
Nawet jeśli teoretycznie użył tylko tego nieznacznie oburzonego tonu, zdecydowanie nie było tam znaku zapytania. Nie. Jednocześnie całkowicie perfidnie zarzucał jej chęć wycofania się z ich paktu i dawał dziewczynie do zrozumienia, jak małe szanse ma, aby to zrobić.
Groźby nie miały nic zmienić. Umowa została przyklepana. Ewidentnie musiał wrócić do twardego egzekwowania warunków.
- Oboma na raz? - Odbił bez chwili zawahania, nieznacznie wzruszając ramionami. - Jestem pośrednikiem. Przekazywanie rzeczy to moja rola. Swoje też wypada załatwiać osobiście, nie uważasz? - Raczej nie mogła mieć tu specjalnie innego zdania, chociaż ten temat zaliczał się do grona dosyć kontrowersyjnych.
Tych, do których rozwijania nigdy nie miał szczególnych tendencji. Zresztą nie bez przyczyny. O tym też już kiedyś rozmawiali. Nie miał problemu z jasnym określaniem tego, na czym polega ta jego dodatkowa fucha. Nigdy nie robił z tego tajemnicy. Geraldine praktycznie od samego początku to wiedziała. Tyle tylko, że jednocześnie nigdy nie wchodził z nią w to głębiej.
Nawet mając świadomość tego, że w tym momencie to, co mu powiedziała zabrzmiało odrobinę zbyt prawdziwie. Za bardzo realistycznie. Już nie do końca jak żarty o cyrografach a jak całkiem brutalna prawda. Posłańcom cholernie często się dostawało. Częściej niż tym, którzy tylko podpisywali umowy i zlecenia.
Liczył jednak, że w tym momencie wyłącznie on zwrócił na to uwagę. Jego odpowiedź zabrzmiała lekko, gładko. Raczej nie dawał im powodów do specjalnego roztrząsania tego, co kryje się pod spodem.
Zaraz zresztą zeszli z tego wzajemnego przerzucania się twierdzeniami dotyczącymi ich rzekomego podpisania (bądź też nie) paktu i ewentualnych konsekwencji przekazywania informacji jako osoba nim związana (ponownie - bądź też nie) sprowadzając to wszystko do jednej konkluzji: jego dziewczyna była śmiertelnie urocza.
No i bez wątpienia niebezpieczna?
- Aconitum napellus. Już kiedyś o tym rozmawialiśmy, pamiętasz? - Odpowiedział gładko, wracając myślami do tamtego dnia...
...a właściwie to do wieczoru. Do fontanny szumiącej za plecami, przytłumionych świateł, ciepłego powiewu wiatru i atmosfery, która może trochę zbyt mocno utrudniała im skupianie się na rozmowie. Być może to wcale nie było takie dziwne, jeśli tego nie zapamiętała.
- Akonit. Tojad. Piękna, urocza roślinka. Potrafi być śmiertelnie trująca - skoro już powiedział a, oczywiście, że pokusił się o dalsze wyjaśnienia.
Musiała mu to wybaczyć. Znana przypadłość, prawda?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
10.04.2025, 18:27  ✶  

Demon namieszał dosyć mocno w życiu Yaxleyówny. Spowodował, że uwierzyła w to, że był jej bliźniakiem. Trudno jej było szczególnie wierzyć w jasność swojego umysłu. Przecież przez długi czas wydawało jej się, że dokładnie tak było, że znali się od momentu urodzenia. Do tego nawiedzał ją w snach, w tych, których odbierał jej życie. To wszystko chcąc nie chcąc nadal niosło za sobą pewne konsekwencje. Geraldine kurewsko obawiała się mentalnej magii, bała się tego, że ktoś znowu może chcieć namieszać jej w głowie i chyba wcale nie było to szczególnie dziwne zważając na to, co przeżyła przez ostatnie pół roku. Musiała wziąć się w garść, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości, mimo, że to wcale nie było takie łatwe. Pewnie z czasem będzie lepiej, ale aktualnie nadal nie do końca jeszcze umiała się pozbierać.

- Niestety, Tobie również, więc wiesz, jak to wygląda. - Pamiętała, jak go dotknął, gdy znajdowali się w jaskini. Bała się wtedy tego, że spotkał go ten sam los co Caina, któremu przecież demon odebrał najbardziej miłe wspomnienia. Obawiała się przez to tego, że Roise może ją zapomnieć, oczywiście były to dość śmiałe założenia jak na tamten moment, że takie wspomnienia mogły dotyczyć jej, ale sama zdawała sobie sprawę, że gdyby chodziło o nią to z nim wiązałyby się jej najpiękniejsze reminiscencje.

Nie powinna wątpić w to, czy rozpozna ją, gdyby coś poszło nie tak. Faktycznie to nie miało najmniejszego sensu, bo w tym przypadku trudno byłoby ich oszukać, ich więź w tym momencie mogła stanowić pewnik w ewentualnym rozpoznaniu drugiej osoby. Nie mieliby na pewno żadnych wątpliwości, nie dało się ich zmylić, nie gdy chodziło o jedno, czy drugie z nich.

- Odzyskania połowy domu... - Powtórzyła za nim. Tego tematu się nie spodziewała, ba właściwie nawet zapomniała już o tym, że była aktualnie jedyną właścicielką Piaskownicy. Dobrze, że jej o tym przypomniał. - Jeśli się tym zajmiesz, to możemy to zrobić chociażby jutro. - Oczywiście, że nie znała się na tego typu sprawach, raczej ktoś je za nią załatwiał. Ambroise na pewno miał tego świadomość. Musiał ją po prostu zabrać ze sobą, podsunąć pod nos papiery, które miałaby podpisać, a gotowa była to zrobić od ręki. Jeśli zaś to ona miałaby się zająć całością... to zapewne do usranej śmierci nie doprowadziłaby sprawy do końca. Nie znosiła zajmowania się podobnymi tematami.

- Najpierw musiałabym zaliczyć pierwsze małżeństwo, żeby móc dojść do drugiego. - Oczywiście, że nie mogła zauważyć w tym braku logiki, bo przecież nadal była starą panną. Nigdy nie spieszyło im się do ślubu, jakoś nie zahaczyli o ten temat. Wiedziała, że wypadałoby w końcu to zrobić, bo młodsi nie będą, ale nie do końca od niej to zależało, prawda? - Co zresztą nie zmienia faktu, że nie dałabym sobie założyć obrączki na palec nikomu poza Tobą, nawet jeśli byś umarł. - Przecież o tym wiedział. Mówiła mu to nie raz. Dobrze by było, aby w końcu to do niego dotarło. - Chyba, że nie miałabym czego zrobić z majątkiem, to znalazłabym sobie jakiegoś młodego podlotka na stare lata, który czekałby na moją śmierć, licząc na to, że na tym zarobi, oczywiście, że nie uznałabym go w testamencie, aby się zdziwił gdy już umrę. - Lubiła irytować ludzi, to mogłoby być całkiem zabawnym posunięciem, czyż nie?

Zresztą to były tylko hipotetyczne sytuacje, do których nigdy nie miało dojść. Najpewniej nie przeżyłaby tych pięciu lat po śmierci Roisa, jeśli odszedłby przez nią. Byliby pewnie jedną z tych par, które odchodzą jedno za drugim, po nie potrafiliby żyć bez siebie.

- Nie da się ukryć, że to prawda. Muszę włazić. - Niby nic nie musiała, ale w tym przypadku było chyba nieco inaczej. Faktycznie jej życie toczyło się wokół zabijania magicznych potworów, których przecież nie znajdywało się na środku drogi, czy w miastach. Musiała je tropić, odwiedzać miejsca, które były ukryte, nie do końca zawsze można było się spodziewać tego, co zastanie się na miejscu. Ten jeden raz dała się podejść, złączyła swoje życie z demonem, który postanowił je przejąć. Oby się to nigdy nie powtórzyło. Oczywiście, że przez to jednorazowe zdarzenie nie zamierzała zmieniać swoich przyzwyczajeń, bo przecież nie mogłaby robić niczego innego w swoim życiu. Została stworzona do tego, aby polować.

- Nie da się ukryć, że demony nigdy jakoś szczególnie mnie nie interesowały, gdyby tak było to pewnie też zdarzyłoby mi się robić jeszcze głupsze rzeczy, tutaj po prostu nie miałam szczęścia. - Trafiła akurat to tej jaskini, w której był ten magiczny garnek, który najprawdopodobniej rozdeptała i od tego się wszystko zaczęło. Nie prowokowała go specjalnie, nie zaczepiała, chociaż pewnie stać by było ją i na to, wiadomo, że Yaxleyówna lubiła igrać z ogniem, ale to nie był ten przypadek; tutaj naprawdę nie było to celowe.

- Nie wątpię, że jest w porządku. - Tak, naprawdę starała się zabrzmieć tak, jakby czuła, że jest tak naprawdę, chociaż po ich ostatnim spotkaniu raczej nie do końca w to wierzyła. Cóż, wcale nie chodziło o to, że przyjaciel Roisa jej kogoś bardzo mocno przypominał swoim zachowaniem, wcale... - i będzie w porządku dopóki typ nie wyskoczy z naszej lodówki, wtedy może mi się to przestać podobać. - Bo co za dużo to niezdrowo, czyż nie?

Zmrużyła oczy, kiedy wspomniał o Alice. Kojarzyła to imię i nazwisko. Musiała jednak dosyć mocno się skupić, aby dopasować do niego twarz. Podejrzewała, że dziewczyna o której wspomniał była od niej starsza, w końcu Roise i jego kumple znajdowali się w Hogwarcie cztery lata wyżej, kiedy oni kończyli swoją edukację ona tak naprawdę dopiero zaczynała panoszyć się coraz pewniej po szkole. Po kilku chwilach jednak udało jej się dotrzeć w te dalekie odmęty swojego umysłu. Wiedziała o kim mówił. Nie przepadała za tą dziewczyną, pamiętała, że lubiła robić wokół siebie zamieszanie, być w centrum zainteresowania, w nie do końca ten sposób który odpowiadał Yaxleyównie. Nie da się ukryć, że miała problem z typowymi dziewczętami w tamtych czasach, nie bez powodu trzymała się głównie z chłopakami z drużyny qudditcha.

- Z nią nie był w porządku? - Wolała dopytać, chociaż wydawało jej się, że Roise jasno określił swoje stanowisko. - Ona była suką. - Mruknęła jeszcze cicho. Może nie powinna sięgać po takie epitety, ale dlaczego nie miałaby tego robić w ich własnym łóżku. Nazywała po prostu sprawy po imieniu.

- Kiedyś nawet za sobą przepadaliśmy, ale to było dawno, dawno i nieprawda. - Cóż, nie zaczęła tej nowej znajomości najlepiej, ale nie do końca podobało jej się to, w jaki sposób znajomy Greengrassa ich potraktował. Nie powinien zachować się w ten sposób, przecież nie miałaby żadnego problemu, aby odprawił te swoje rytuały, gdyby im o tym wspomniał. Nie wydawało jej się, aby była różnica dla ewentualnego demona, który niby miałby w nich mieszkać, czy zrobi to w bardziej cywilizowany sposób, czy tak jak postąpił.

- Lubię pracować sama. - Podkreśliła jeszcze, bo aktualnie nie wyobrażała sobie współpracy z kimś takim jak Rookwood, co nie wróżyło niczego dobrego zważając na to, że mieli go poprosić o to, aby pomógł im z Astarothem, będzie musiała mu zaufać, inaczej raczej nie uda im się osiągnąć sukcesu.

- Może trochę, podejrzewam jednak, że na to już jest zbyt późno? - Nie mogła przecież przestać go podpuszczać, prawda? Jasne, może jeszcze wczoraj wszystko nie było takie jasne, ale dzisiaj, dzisiaj już było inaczej. Mogła wrócić do swoich typowych zaczepek, bo nie powinni spowodować niczego nieoczekiwanego, w końcu ustalili już, że będą razem, bez względu na wszystko.

- Tak, to chyba najlepsza możliwość, chociaż mało kto załatwia swoje sprawy osobiście, szczególnie, kiedy trafia na osobę z którą negocjacje mogą być dosyć problematyczne. - Dużo łatwiej było wtedy zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego. Powinna jednak pamiętać, że Roise nie należał do takich osób. Wszystko musiało być przez niego dopilnowane, ależ oczywiście.

- Wiesz, że nadal się gubię w tej Twojej łacinie. - Od zawsze miała z tym problem. Nie do końca nadążała za porównaniami Roisa do roślin, bo one nigdy nie były jej konikiem, nawet mimo tego, że spędziła przy jego boku tyle lat, i był on w tej dziedzinie prawdziwym specjalistą.

- Ach tak, teraz sobie przypominam. - Nie można było tak od razu? Tojad mówił jej zdecydowanie więcej od tej pierwszej, bardziej skomplikowanej nazwy. Był zabójczy dla wilkołaków, to nadal była główna wiedza jaką posiadała o tej roślinie. Przypomniała sobie już jednak ten wieczór, kiedy poruszyli ten temat. Tamta noc była bardzo specyficzna. Nie dało jej się łatwo zapomnieć, szczególnie zważając na to, że czuła, że sporo się wtedy między nimi zmieniło, byli bardzo bliscy przekroczenia wyznaczonej sobie granicy, jednak tego nie zrobili.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
10.04.2025, 21:45  ✶  
- Wiem - stwierdził całkowicie poważnie, wbijając wzrok w sufit i milcząc przez chwilę, by spróbować zawalczyć z natrętnymi myślami, które mimo wszystko pojawiły mu się w głowie.
Nie do końca był w stanie ukryć to przed Geraldine, więc nie próbował tego robić. Z pewnością była w stanie wyczuć jego wewnętrzne spięcie, nawet przy tym względnie neutralnym tonie głosu.
To nie było łatwe. Prawdopodobnie nigdy nie miało być. Oboje spotkali się z czymś na kształt mentalnego gwałtu. Z rzeczami, z którymi ciężko było przejść do porządku dziennego. Zwłaszcza, gdy było się ludźmi ich pokroju, tak bardzo ceniącymi poczucie kontroli nad sytuacją.
A jednak w pewnym sensie musieli to zrobić: zaakceptować to, co się stało. Wyjaśnić sobie kilka kwestii, żeby nie musieć już ponownie wracać do tematu bez potrzeby. I przyjąć do wiadomości, że nie są w stanie zmienić przeszłości. Mogą za to wpłynąć na fakt, że ich ona nie przytłoczy.
Po tym, co stało się zeszłego wieczoru, Ambroise chciał, żeby Rina wiedziała, co tam się stało. Od jego strony, nie tylko od swojej własnej. Nie zamierzał zbytecznie wdawać się w wyciąganie na wierzch niepotrzebnych szczegółow, ale zamierzał postawić sprawę jasno.
- Zresztą powiedział wtedy coś takiego, co - urwał na chwilę, starając się zebrać myśli i przekuć je na kolejne całkiem spokojne słowa.
Z zewnątrz pozostawał opanowany, choć nie chłodny. Nie tym razem, teraz naprawdę usiłował być łagodny i wyrozumiały, żeby nie dokładać jej ciężaru.
Raczej był na swój sposób pogodzony z faktem, że musieli odbyć tę rozmowę. Prędzej czy później. To on postanowił zrobić to właśnie w tej chwili. Nie został postawiony przed faktem. To była jego własna decyzja, toteż zamierzał dokończyć swoją wypowiedź.
- Wcześniej to nie miało zbyt wiele sensu, wiesz. Nie przy tym, co działo się między nami - spróbował zrobić to od tej strony, mimowolnie sięgając do znacznie późniejszych wydarzeń, żeby ułatwić sobie mówienie na ten temat. - Ale w gruncie rzeczy tylko potwierdza słowa Florence? - Nie pytał, bo i nie powiedział jeszcze tego, do czego zmierzał.
A jednak jego ton zdecydowanie był pytający.
- Smakujemy tak samo - stwierdził wreszcie, posługując się bezpośrednim cytatem.
Smakowali tak samo. Byli tacy sami. To nie były ich nadinterpretacje, urojenia, myślenie życzeniowe. Inaczej tamten byt nie odniósłby się do tego faktu. Nie w ten sposób ani nie w żaden inny. Byli tacy sami.
- Dlatego naprawdę nie sądzę, wiesz, żeby cokolwiek było w stanie to naruszyć - może nie był ekspertem w tym zakresie, ale wypowiedzenie tych słów przyszło mu chyba najłatwiej z dotychczas wyłożonych.
Zdecydowanie miał swoje zdanie na ten temat. Być może wyjątkowo to wszystko upraszczał, ale nie sądził, aby to było aż tak znacznie bardziej skomplikowane.
- To tak jak rozpoznawanie siebie. Własnego odbicia - to było wyjątkowo poetyckie stwierdzenie, szczególnie jak na niego, ale chyba nie mógł ująć tego w inny sposób.
Wbrew wszelkim pozorom, to wydawało się najprostsze. Najbardziej naturalne, niewymuszone. Zgodne z realiami. Nie widywali się na co dzień przez ostatnie półtora roku, prawda? A mimo wszystko doskonale wiedział, gdy znalazła się w tym samym pomieszczeniu. Nikt nie musiał go o tym informować. Wiedział, kiedy z pozoru tylko minęli się w tłumie, nie wdając się w interakcję, nawet nie wymieniając się otwartymi spojrzeniami.
Był w stanie rozpoznać jej obecność, czuł ją praktycznie wszystkimi zmysłami. A gdy wreszcie znaleźli się w zasięgu swoich ramion, nie miał najmniejszego problemu, by wiedzieć. Tak samo jak w ogrodzie w Piaskownicy, gdy zajmował się jeżynami. Nie musiał się obracać.
- Możesz bardzo długo nie patrzeć w lustro, nie? - Chyba nie musiał już dalej operować żadnymi kolejnymi porównaniami, prawda?
Jeśli miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, wydawało mu się, że to powinno je rozwiać. Nie bez powodu podzielił się z nią tymi słowami, nawet jeśli nie musiał tego robić. Nie chciał, żeby miała jakiekolwiek wątpliwości, żeby zastanawiała się nad tym, co może być nieprzewidzianymi efektami ich spotkania z tamtym bytem.
- To go zaskoczyło - ale nic dziwnego, prawda?
Nie było go przy Geraldine, kiedy to wszystko się zaczęło. Nie obracali się wokół siebie. Przed momentem, gdy pojawili się wspólnie w jaskini, nie miał do czynienia z jej fałszywym bliźniakiem, więc nie było szans, aby ten wcześniej zainteresował się ich duchowymi powiązaniami. Nie, gdy fizycznie ich przy sobie nie było.
- Zbiło go z tropu. To i mój... ...talent. Ani przez moment nie zainteresował się wspomnieniami - do tego zmierzał, tak?
Do tego, żeby do samego końca ją w tym upewnić. Nawet, jeśli to nie przyszło mu tak łatwo. Cała rozmowa o tym była po prawdzie naprawdę cholernie skomplikowana. Ale musieli ją przeprowadzić. Tak jak wiele innych. Mogli zacząć od tych bardziej pocieszających? Ta poniekąd była właśnie taka.
- Odzyskania połowy domu - powtórzył za Geraldine powtarzającą za nim, nawet nie kryjąc przyjemności, jaką mu to sprawia; droczył się z nią, oczywiście, że się z nią droczył.
Jasne, mogli tak przerzucać się tymi samymi słowami nawet do wieczora. Tylko po co? Sens jego wypowiedzi był raczej jasny. Nie próbował posiłkować się żadnymi dyskretnymi sugestiami, robić podchodów i tak dalej. Ta myśl nie bez powodu pojawiła się w jego głowie, więc sformułował ją w dosyć klarowne zdanie.
- Wiesz, że to tak nie działa, prawda? - Spytał, teoretycznie wcale nie dziwiąc się jej żądaniom, aby on to wszystko załatwił, jednak w tym wypadku nie miał zbyt wiele do powiedzenia. - Nie mam pojęcia, do kogo złożyłaś papiery w celu dopięcia formalności i kiedy to zrobiłaś. Minęło już całkiem sporo czasu, ale może da się to jeszcze wycofać - to jednak były wyłącznie spekulacje oparte na bardzo szczątkowej wiedzy, jaką miał na ten temat.
Nie wiedział, kto stał po jej stronie załatwiania przepisania domu całkowicie na nią. Czy był to ich wspólny znajomy, czy ktoś zupełnie inny. Ten sam notariusz, u którego byli za pierwszym razem i którego on sam odwiedził, żeby zamknąć swoją część formalności. A może ktoś, z kim nie miał żadnych relacji, bo wolała nie zajmować się tym z osobą, którą oboje znali, gdy byli szczęśliwi.
Musiała mu to powiedzieć. Wtedy mógł zastanawiać się nad tym, w jaki sposób powinni to ugryźć. Bowiem nie dało się ukryć, że bez wątpienia trochę namieszał im w kwestii współwłasności. Miał słuszne intencje. Bardzo logicznie podszedł do sprawy, nie chcąc zostawić jej z problemem, gdyby nie wrócił z nią ze Snowdonii. Tyle tylko, że nie tylko wyszli stamtąd razem, ale też razem.
Chciał mieć z nią wspólny dom. Chciał łączyć z nią życie. Teoretycznie dało się to załatwić w jeszcze jeden sposób, ale to raczej nie był temat na teraz. Należało, by inaczej podeszli do sprawy. Jeszcze nie teraz, zdecydowanie nie tak. A jednak nie mógł udawać, że nie słyszy uwagi, jaką mu zwracała.
- Ano. Tak - nie, nie mógł powstrzymać się przed tymi słowami, jednocześnie praktycznie od razu posyłając dziewczynie spojrzenie spod uniesionych brwi i obdarzając ją całkiem wymownym uśmiechem.
Żelazna logika, prawda? Nie mógł jej odmówić tej wyjątkowej słuszności. To było bardzo logiczne. Nie mogła powtórnie wyjść za mąż, skoro nigdy nie zrobili tego po raz pierwszy. Tyle tylko, że nie do końca wiedział, w jaki sposób powinien interpretować jej słowa. Czy właśnie tego chciała? Nigdy się nie określiła, teraz też nie.
Jak mógł wiedzieć, czego od niego oczekiwała? Szczególnie, że na ten moment w dalszym ciągu wymieniali się zaczepkami. Nie rozmawiali o tym na poważnie. To nie było miejsce ani czas na taką rozmowę, choć może poniekąd tak?
- Cyrograf - stwierdził wreszcie tak po prostu, najprościej jak tylko się dało, palcami po skórze Riny, żeby dźgnąć ją w biodro. - Obiecałaś, że go ze mną podpiszesz - przypomniał zadziwiająco usłużnie i kulturalnie. - Zgodziłaś się na ślepo. Nigdy nie dyskutowaliśmy nad warunkami - a na pewno musieli to zrobić, tak?
Nie zamierzał ukrywać, że trochę napawał się takimi a nie innymi deklaracjami. Zdecydowanie chciał być jej jedynym mężczyzną. Mężem. Liczba pojedyncza. Może jeszcze nie teraz, ale w gruncie rzeczy czekali na to bardzo długo. W tym momencie, rozmawiając na naprawdę poważne tematy, praktycznie sami prosili się także o ten jeden.
- Niezmiernie mnie to cieszy, bo jesteśmy uwiązani - przypomniał, jakby nie wiedziała o tym dostatecznie mocno. - Kiedy to wszystko się skończy - zaczął powoli, przez chwilę zastanawiając się nad wypowiadanymi słowami. - Wtedy wrócimy do tego tematu - w tym wypadku, postępując zgodnie z tym, co sobie obiecali, chyba powinni ubierać to w dosyć jasne słowa. - Do kwestii tego, by mieć komu przekazać majątek, nie potrzebując zadowalać się interesownymi szczylami. Choć nie ukrywam, że miałabyś z tego od cholery satysfakcji. A ja z tobą - zza Zasłony, nie?
Czy tam zza drzewa. Z miejsca, w którym mieli wylądować. Razem - w to akurat nie wątpił. Nie chciał być z dala od niej, nawet w zaświatach. Nie pragnął zostać drzewem, jeśli to oznaczałoby, że resztę wieczności spędzi bez swojej bratniej duszy. Niby tylko teoretyzowali o odległej śmierci, ale miał do tego dosyć jasny stosunek.
Poniekąd również będąc dosyć mocno przekonanym o tym, że oboje bardzo szybko po sobie zeszliby z tego świata. Nie musieli o tym rozmawiać. To, że spekulowali na temat tych pięciu lat było jeszcze bardziej nieprawdopodobne od tamtego, o czym mówili na ganku w Whitby. Z trudem mogli żyć osobno, mając świadomość, że ta druga osoba znajduje się gdzieś nie tak znowu daleko, ale też nie blisko. Za to wiedza, że nie było jej już na tym świecie? Nie wątpił, że wtedy i to drugie niezbyt długo pociągnęłoby samo.
Miał tę świadomość, to przekonanie, nawet po tamtym czerwcu rok temu, gdy prawie zszedł z tego świata. Gdyby nie pomoc przyjaciela, już by go tu nie było. Miał wyjątkowe szczęście, że otaczali go tacy ludzie. Mógł na nich liczyć, nawet jeśli nieczęsto korzystał z tej pomocy.
Gdyby jednak miał ponownie udawać się do Snowdonii, bez wątpienia skorzystałby z opcji przekonania Geraldine do tego, by wlazła tam nie tylko z nim, lecz także z dwoma mężczyznami z jego towarzystwa. Romulusa i Eliasa nie widział w takich warunkach, ale Cornelius i Aloysius? Z pewnością okazaliby się bardziej przydatni niż ich nieszczęśni faktyczni kompani. Nawet ze swoimi dosyć trudnymi charakterami i naleciałościami.
- Ta, jasne - odparł, ewidentnie nieprzekonany do tego, co usiłowała mu teraz wmówić.
Choć czy tak naprawdę w ogóle planowała zwieść go tymi słowami? Szczerze w to wątpił. Nie cierpiała tego człowieka. Wcale nie uważała, że Loys może być w porządku. Wiedziała, że zdawał sobie sprawę z jej opinii. Choć komentarz o lodówce całkiem go rozbawił. Raczej się tego nie spodziewał.
- Nie sądzę, by się tam zmieścił, wiesz? - Uniósł brew, chrząkając wymownie. - Już prędzej z zamrażarki w spiżarni - tej przeznaczonej na duże sztuki zwierząt, na które polowała, tam może i zmieściłaby jego brata.
Może nie najwyższego z nich wszystkich, bo prócz Eliasa wszyscy byli dosyć wysocy i dobrze zbudowani, ale zdecydowanie będącego kawałem dupka.
Takiego ciężko byłoby zamknąć w standardowej lodówce czy szafie.
- Jest też możliwość, że choć zatrzyma się gdzieś indziej, wbije nam do domu razem z drzwiami - zawyrokował zupełnie tak, jakby to była całkiem prawdopodobna opcja, bo tak po prawdzie mówiąc, wcale aż tak bardzo tego znowu nie wykluczał.
Nie po tym, co stało się na korytarzu w kamienicy a co zdecydowanie przekroczyło wszelkie możliwe granice dobrego wychowania. Nawet jeśli gdzieś tam poniekąd rozumiał pobudki kierujące jego jednym czy drugim przyjacielem. Tyle tylko, że w dalszym ciągu nie do końca mógł uwierzyć w to, że faktycznie postanowili w taki sposób podejść do rzekomego problemu, gdy istniało naprawdę wiele znacznie lepszych rozwiązań.
- Zachowywał się jak zadurzony szczeniak, ale w gruncie rzeczy chyba tego potrzebował. Wiesz jak to wygląda z Rookwoodami... ...dał się owinąć wokół palca, nie był święty, odpierdalał przez to naprawdę grube akcje, zasłaniając się uczuciami, ale ona zdecydowanie nie musiała wykorzystywać okazji - stwierdził po chwili, jednocześnie zauważalnie lekko przy tym odpływając myślami.
Milknąc praktycznie do momentu, w którym dziewczyna postanowiła podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami. Na tyle trafnymi, że odruchowo drgnęły mu kąciki ust, choć nie był to zbyt szeroki uśmiech. Ani wesoły. Nie, zdecydowanie nie okazywał wesołości w kwestii tego tematu. Jakżeby mógł.
- Mhm. Była - nie potrzebował wiele, żeby potwierdzić opinię Geraldine tym całkiem wymownym odmruknięciem. - Nawet większą niż ktokolwiek mógłby się spodziewać - dodał po chwili namysłu, parokrotnie mrugając przy tym oczami, żeby wybić się z tego chwilowego zawieszenia, uderzając przy tym językiem o podniebienie.
- Wiem - odrzekł prosto, nieznacznie wzruszając ramionami. - Mówię tylko, że nie zawsze to robisz i w takim wypadku - nie dokończył, zamiast tego wzruszając ramionami.
Mogła to interpretować tak jak chciała. On wiedział swoje. Jak zwykle, prawda?
- O jakieś siedem lat? Plus minus? - Odbił pytanie, nie do końca odczekując, że odpowie mu faktycznie licząc te minione lata, bo trudno byłoby to zrobić.
Poniekąd sam nie wiedział, w jaki sposób mieli liczyć swój staż. Czy sięgać do Hogwartu? Czy liczyć te półtora roku? Niepełne dwa lata, jeśli dodać tamten niechlubny sześćdziesiąty piąty, którego połowę spędzili na kłótniach i ciskaniu w siebie gromami?
- Całe szczęście, my jesteśmy ze sobą wyjątkowo zgodni - nie mógł jej o tym nie przypomnieć.
W końcu sama wielokrotnie powtarzała te słowa, więc ich negocjacje także musiały przebiec w lekki i przyjemny sposób. W innym wypadku rozwijałaby się z prawdą, twierdząc, że są w stanie z łatwością się dogadać. A obiecali sobie szczerość, tak?
No cóż, nawet nie ukrywała, że w dalszym ciągu nie kłopotała się próbami zrozumienia jego roślinnych odniesień. Tu zdecydowanie była szczera.
- Kiedy mówisz o tym w ten sposób, mam wrażenie, że zupełnie inaczej zapamiętaliśmy tamten wieczór - stwierdził znacząco, bo on zdecydowanie pamiętał wypowiadane tam słowa.
Jakże miałby zapomnieć. Szczególnie, że nie mówił wtedy wyłącznie o kwiatach. One były wyłącznie metaforą. Teraz już to wiedziała, prawda?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
11.04.2025, 14:44  ✶  

Za bardzo nie mieli już innego wyjścia. Nadal nie do końca miała pojęcie, jak właściwie doszło do tego, że uwierzyła w to, że miała brata bliźniaka. Wpływ demona był na nią, aż tak bardzo głęboki, że sięgał jej wspomnień z dzieciństwa. Umiała znaleźć wytłumaczenie na każdą sytuację, która jej się przytrafiała, znaleźć odpowiedź dlaczego brat był gdzieś indziej, kiedy ona znajdowała się w innym miejscu. Ten stwór był bardzo wprawiony w manipulacji, nie do końca jej się to podobało, nie pogodziła się w pełni z tym, że dała się tak oszukać, z drugiej strony niby jakie miała podstawy ku temu, aby być specjalnie ostrożną? Nie spodziewała się, że może w ogóle przytrafić się jej coś podobnego. Tak naprawdę nie miała ku temu żadnego powodu. Nikt normalny nie brał pod uwagę tego, że jakiś demon z dupy zainteresuje się jego życiem.

Mówił on wiele rzeczy, gdy znajdowali się w jaskini, dlatego po prostu czekała na to, co Ambroise ma jej do powiedzenia, o którą wstawkę mu chodziło, kiedy wspomniał o Florence chyba domyśliła się do czego zmierzał.

- Rzeczywiście mówił coś takiego. - Wszystko więc nabierało większego sensu. Byli tacy sami, skoro smakowali tak samo, to świadczyło o tym, że łączy ich coś wyjątkowego. Nawet ten potwór to wiedział. Później Bulstrode to potwierdziła, więc to nie były wyłącznie spekulacje, faktycznie łączyło ich coś potężnego, skoro nawet doppelganger zauważył podobieństwo.

- Tak, masz rację, to jest wyjątkowe. - To, ta więź, bo chyba najprościej było to nazywać w ten sposób, jeśli już szukali jakichś konkretnych określeń.

- Chyba coś jest w tym porównaniu. - Mogła nie patrzeć w lustro bardzo długo, a i tak byłaby w stanie rozpoznać siebie, z Roisem miała to samo. Może i ostatnie półtora roku nie znajdowali się obok siebie, ale nadal znała go jak nikogo innego i wiedziała, że on ma to samo. Nikt nie potrafił z niej czytać tak jak on, na pewno dostrzegłby najdrobniejszą zmianę w jej zachowaniu, wiedziałby, że nie jest sobą, tak samo jak bardzo szybko potrafił zauważyć, że coś ją trapi, czy męczy.

- Tak, chyba nie spodziewał się czegoś takiego. - Nie zaatakował Roisa wcześniej, bo nie znajdował się blisko jej, nie w tym czasie, gdy demon pojawił się w jej życiu, bestia nie miała pojęcia, że to on jest jej najbliższy, więc go nie atakował, nie próbował mieszać w jego wspomnieniach, co właściwie okazało się wyjść im na plus.

- Miałeś mu do zaoferowania więcej, niż tylko wspomnienia. - Najwyraźniej dar Roisa był dla tego stworzenia bardziej interesujący, nie ma się co dziwić, skoro potrafił duplikować umiejętności, to mógłby w tym wypadku zyskać jedną bardzo unikatową, bez sensu więc byłoby się skupiać tylko na wspomnieniach, jak w przypadku innych osób.

- Nie chcesz całego domu, tylko połowę? - Pociągnęła temat dalej, bo czemu by nie. Wiedziała, że nie o to mu chodzi, ale nie mogła sobie tego odpuścić. - Bierzesz piętro, a ja parter, czy interesuje Cię inny podział? - Na pewno miał swoje preferowane miejsca, które widziałby w swojej połowie.

- Złożyłam papiery... - Powtórzyła za nim, oczywiście, że to zrobiła, prawda? Yaxleyówna przecież od zawsze była bardzo, ale to bardzo skrupulatna, jeśli chodzi o załatwianie takich spraw. Ta, jasne, nie spodziewała się jednak tego, że Roise naprawdę będzie myślał, że zajęła się tym od ręki. - Minęło całkiem sporo czasu, to prawda, a te papiery nadal leżą w pierwszej szufladzie... - Uniosła się nieco na łokciu, aby pokazać mu dłonią, o którym meblu mówiła. - tamtej szafki. - Na pewno nie zakładał, że już to załatwiła, za dobrze ją znał. - Czy to oznacza, że ominą nas te niepotrzebne formalności, wystarczy tylko spalić tę kartkę? - Tak byłoby prościej, czyż nie? Udać, że nigdy nie stała się jedyną właścicielką Piaskownicy.

Jej odpowiedź była całkiem logiczna, prawda? Nie było pierwszego ślubu, to nie mogła zaliczyć drugiego. Całkiem rozsądnie podeszła do tematu, prawda, czasem jej się to zdarzało.

Syknęła cicho, gdy dźgnął ją w biodro. - Ach tak, to o to chodziło z tym cyrografem, wszystko zaczyna się rozjaśniać. - Najwyraźniej to miała być ich wersja przejścia do tego, co miało ich łączyć oficjalnie. Nie dało się ukryć, że faktycznie się na to zgodziła, teraz nie miała już odwrotu, prawda? - Wiedziałam, że moja spontaniczność kiedyś może okazać się dla mnie zgubna. - Rzuciła bardzo lekkim tonem, jakby zupełnie jej to nie przeszkadzało, bo przecież dokładnie tak było. Liczyła się z konsekwencjami, prawda? Szczególnie w tym przypadku, nie wydawały się jej one być zbyt straszne, bo przecież tego chciała - spędzić z nim resztę życia, niczego więcej.

- Tak, to byłoby całkiem satysfakcjonujące, wywinąć komuś takie spektakularny numer na sam koniec żywota, szybko by o mnie nie zapomnieli. - Przecież dokładnie tego chciała. Zależało jej na tym, aby o niej mówiono, nawet po śmierci. Może wolałaby, aby to było jednak coś o tym, jaka z niej była wspaniała łowczyni potworów, ale jeśli to się nie miało udać, to mogłyby być również te bardziej kontrowersyjne tematy.

- Jak rozumiem wolałabyś przekazać majątek komuś zupełnie innemu. - Wcale, a wcale jej to nie dziwiło. Może trochę szybko zaczęli rozmawiać o tym temacie, jednak ostatnio wyszło, że każde z nich w przeszłości już o tym myślało, byli bliscy podjęcia podobnej decyzji, właściwie to warto było wrócić kiedyś do tego tematu, nie robili się młodsi, czyż nie? Może nie był to odpowiedni czas, zważając na to, co działo się wokół nich, ale nie sądziła, że szybko będzie lepiej. Skoro mieli spędzić ze sobą resztę życia, nie musieli tego robić we dwójkę, mogli faktycznie stworzyć rodzinę, dom dla kogoś jeszcze.

- Próbuję być miła. - Dodała na wyjaśnienie swojego podejścia, oczywiście, że Roise zamierzał je negować, nie dało się nie zauważyć, że nie zapałała szczególną sympatią do jego brata, i nie sądziła, aby szybko miało się to zmienić. Nadepnął jej na odcisk dosyć mocno.

- Jeśli się go podzieli na części, to na pewno się zmieści, podejrzewam, że by mnie wtedy tak nie wkurzał. - To nie byłoby wcale takie trudne do realizacji, prawda? Oczywiście tylko sobie żartowała, przez myśl by jej nie przeszło zabijanie jego przyjaciela, bez względu na to, jak bardzo go nie lubiła. Nie była, aż takim spaczonym człowiekiem, żeby w ten sposób pozbywać się problemów.

- Może powinieneś mu udzielić kilku lekcji dobrych manier, skoro przez te kilka lat cała jego wiedza wyparowała. - Zdecydowanie wolałaby, aby nikt nie wchodził do nich z drzwiami. Lubiła swoje drzwi i swoje mieszkanie, wiec raczej skłaniałaby się ku temu, aby unikać podobnych sytuacji.

- Nie wiem jak to wygląda z Rookwoodami, nigdy nie byłam blisko z żadnym z nich. - Nie zamierzała udawać, że jest inaczej. Miała świadomość, że rodziny czystokrwiste miały swoje metody wychowania i nie wszędzie było tak kolorowo jak u niej, czy Roisa, nie wiedziała jednak, jak źle bywało, bo niby skąd mogłaby to wiedzieć? Ci z którymi była blisko nigdy szczególnie nie narzekali, no, wiadomo, każda rodzina miała jakieś swoje problemy, tego nie dało się uniknąć. - Chociaż jestem zdziwiona, że on zachowywał się jak zadurzony szczeniak, nie wygląda na kogoś, kto łatwo ulega. - Przynajmniej na pierwszy rzut oka, może miała mylne wrażenie, zresztą, to było dawno, od czasu, gdy oni ukończyli Hogwart minęło sporo, kto właściwie wiedział, co przydarzyło się Rookwoodowi po drodze.

- Szczęśliwi czasu nie liczą? - Sama nie do końca umiała określić ramy czasowe tego, co ich łączyło. Trudno jej było znaleźć jakiś logiczny początek ich relacji, bo znali się naprawdę długo, ich drogi się ze sobą przeplatały i niemalże od samego początku Ambroise nie był jej obojętny, o czym zresztą wiedział. Zawsze towarzyszyły im bardzo intensywne emocje, czy się przyjaźnili, kłócili, czy faktycznie byli parą.

- Oczywiście, zgodność to podstawa. - Jasne, zdarzały im się mniej przyjemne negocjacje, ale było ich stosunkowo mało na tle całej reszty, nie dało się tego nie zauważyć, prawda? Próbowali całkiem zgrabnie zmieniać swoje punkty widzenia, aby nie doprowadzać do niepotrzebnych kłótni, tego też nauczyli się przez lata, które trwali u swojego boku.

- Nie wiem, czy inaczej go zapamiętaliśmy, z tego, co najbardziej ja pamiętam to to, że bardzo trudno było mi trzymać się od Ciebie z daleka. - Właściwie to przecież tego nie robiła, wręcz przeciwnie, tego pamiętnego wieczoru znaleźli się bardzo, ale to bardzo blisko siebie, do tej pory nie do końca wiedziała, jak udało im się powstrzymać przed pewnymi odruchami.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (13405), Ambroise Greengrass (18195)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa