Mikołajki 1971, Pierwsze ataki Śmierciożerców
Trigger warning: znęcanie psychiczne, tortury, przemoc, barwne opisy - czytasz na własną odpowiedzialność!
♦ Uczestnicy:
@Murtagh Macmillan
@Rodolphus Lestrange
@Alexander Mulciber
@Tristan Ward
“Cowards make the best torturers. Cowards understand fear and they can use it.”
― Mark Lawrence, Prince of Thorns
Murtagh czekał na ten dzień od dawna, przygotowywał się do niego niczym panna młoda na zaślubiny ze swoim wymarzonym wybrankiem. Był jednocześnie podekscytowany, przerażony i niepewny. Do tej pory to co robił dla Czarnego Pana nie wiązało się z otwartym atakowaniem nikogo, kto nie został wcześniej określony jako niebezpieczny. W większości też posługiwał się legillimencją, nie uczestnicząc w akcjach wywiadowczych. Tym razem jednak jego mistrz uznał, że i Macmillan dojrzał do tego, żeby na własne oczy przekonać się jak będzie wyglądała wojna w której musi stanąć po którejś ze stron - tej której życzyłby sobie jego czcigodny przodek.
Wiedział dokładnie jaki jest plan i dlaczego celem ich ataku ma być właśnie ta dwójka mugoli - dla postronnego oka nie różniących się niczym od setki innych rodzin, zamieszkujących leniwe przedmieścia Londynu. Pan i Pani Ward byli jednak bardzo wyjątkowi w oczach Czarnego Pana, jak na mugoli. Byli bowiem związani więzami krwi z kimś, kto solą w oku stał jego poplecznikom. Tristan Ward, obiecujący młody auror, który celująco ukończył szkołę i wspaniale zdał wszelkie egzaminy na Aurora. Murtagh domyślał się, że tak się może skończyć ścieżka młodego Warda, chociaż po tym jak razem z innymi ślizgonami dokuczał mu w czasach szkolnych, miał dla mężczyzny ziarno podziwu - spodziewał się raczej, że tamten stchórzy i ucieknie, a nie że zdecyduje się podjąć walkę ze swymi dawnymi szkolnymi oprawcami.
Macmillan ubrał się cały na czarno, na swoje ubranie zarzucając magiczną szatę z kapturem. Stał przed lustrem w hallu jego domku w Dolinie Godryka i zastanawiał się, patrząc sobie samemu w oczy, czy na pewno gotowy jest zrobić to czego od niego oczekują. Nie bał się, że zawiedzie, wierzył w swoje umiejętności. Bardziej obawiał się tego, że jego różdżka zawiśnie w powietrzu a niewypowiedziane słowa klątwy zamrą mu na ustach. Zrobisz to. Zrobisz to. Musssisz. Szepnął mu cichy głos, a Murtagh mimowolnie skrzywił twarz w parodii uśmiechu. Jeśli to miało sprawić, że ten Głos już na zawsze ucichnie, to gotowy był podpalić cały świat zielonym płomieniem słusznego gniewu.
Założył na twarz trzymaną w dłoniach maskę, machnął różdżką gaszą światła a potem kolejny raz, nakładając na dom zaklęcia ochronne. W końcu wyszedł na zewnątrz, wyobrażając sobie domek, którego magiczne zdjęcie spalił poprzedniego dnia machnięciem różdżki. Jego cel, jego przeznaczenie. W jednym kroku zniknął z Doliny Godryka, a w kolejnym pojawił się na ogródku w Westminster. Zimne powietrze orzeźwiało go i sprawiało, że spomiędzy ust jego maski wydobywała się para przy każdym jego oddechu. Tego roku w Londynie nie padał jeszcze śnieg, więc wywieszone już w niektórych domach dekoracje świąteczne wyglądały dość smętnie w lekkim, rzęsistym deszczu. Murtagh nie przyszedł tu jednak podziwiać okolicy, a w bardzo konkretnej sprawie. Nie był pewien, kto jeszcze się pojawi ale on był tym pierwszymi on musiał przyzwać resztę.
Postępując do przodu, w stronę frontowych drzwi domu, różdżkę wycelował w drzwi, posyłając w ich stronę czerwony promień, który dosłownie wysadził je, wyrzucając je z zawiasów i posyłając dookoła konfetti drzazg i odłamków drewna. Bez zawahania przestąpił nad drzwiami, rozglądając się po wnętrzu domu. Domyślał, się, że jego mieszkańcy spali w sypialni na piętrze. Postanowił jednak sprawdzić najpierw parter pod kątem ewentualnych zaklęć ochronnych i zaczekać na partnera, który miał z nim tego wieczoru pracować.