16.12.2023, 02:26 ✶
—19/06/1972—
Hogsmeade, Wyspy Brytyjskie
Erik Longbottom
Longbottom zamknął za sobą drzwi prowadzące do „Trzech Mioteł”, zapisując w kilku slowach wyniki swojej wizyty w ramach jednego z prowadzonych śledztw. Od zaciętej kłótni z Norą minął niespełna dzień, a Erik dalej robił co w jego mocy, aby dopełnić danego przyrzeczenia. Co się z tym wiązało? Trzymani się z dala od kłopotów. Naprawdę nie chciał jej dodatkowo zadręczać. Miała wystarczająco dużo swoich problemów, nie musiał jej jeszcze dokładać tylko dlatego, że magia zdecydowała się ich połączyć jakimś rytuałem miłości. Rytuał Miłości, pomyślał, kręcąc z niedowierzaniem głową. Raczej podwyższonej adrenaliny.
Gdyby w tym wszystkim faktycznie chodziło o czysta, prozaiczną miłość, to czułby ciepło w serduszku za każdym razem, gdy była radosna, gdy się uśmiechała do Mabel, do swoich przyjaciół i stałych klientów... Zamiast tego czuł tylko delikatnie ukłucia w sercu, ilekroć kobieta zacięła się nożem lub poparzyła palce, bo sięgnęła po rozgrzaną blachę bez użycia rękawicy. A Nora? Ona musiała dostawać istnych ataków paniki, ilekroć wpadał w kolejne kłopoty lub dostawał kolejne nieciekawe wezwanie z pracy. Westchnął cicho, mijając kolejnych przechodniów, którzy oglądali się z zaciekawieniem za jego mundurem Brygadzisty.
Co się zaś tyczyło Elliotta... Miał nadzieję, że walki z trollami górskimi czy rajd mugolskim traktorem przez pola nie mieszał mu zbytnio w karierze Kanclerza Skarbu. Tam przynajmniej jest bezpieczny, pocieszył się Longbottom. Nie pchał się do walki ze Śmierciożercami. Chociaż, kto wie, może politycy byli groźniejszymi przeciwnikami, gdy zależało ci na zachowaniu statusu, rodzinnej fortuny i szacunku? Erik zagryzł dolną wargę. Powinien z nim porozmawiać. I z Norą. Powinni się zastanowić, co zrobić z tym fantem. Zdecydować się, czy przeczekają tę przedziwną klątwę, czy też udadzą się do specjalisty.
— Och, przepraszam — mruknął, gdy po skręceniu w boczną uliczkę, prawie na kogoś wpadł. Zamiast jednak skręcić i wyminąć przeszkodę, zatrzymał się, marszcząc brwi. Przekrzywił głowę, przyglądając się... Niespełna jedenastoletniej dziewczynce, która rozglądała się na prawo i lewo, jakby nie do końca wiedziała, gdzie jest. — Hej, wszystko w porządku? Jesteś tu sama?
— Ja... — zaczęła nieśmiało, wbijając spojrzenie w płytę chodnikową. Po dłuższej chwili skinęła twierdzącą głową.
— Gdzie twoi rodzice? — Rozejrzał się po pobliskich lokalach. Sklep zielarski, warzywniak... Większość sklepów była już zamknięta o tej porze. — Robią zakupy?
— Ja... Nie jestem pewna. Gdyby tu byli, to razem z naszym abraksanem.
Ta odpowiedź zbiła nieco Erika z tropu. Pierwszą rodziną, jaka kojarzyła mu się ze skrzydlatymi końmi, byli Prewettowie, ale wątpił, aby którekolwiek z nich zostawiło dziecko bez opieki. A może miał zbyt duże mniemanie o rodach czystej krwi? Świat zaczynał schodzić na psy, a kto wie, do czego byli zdolni jacyś dalecy kuzyni, którzy i tak ledwo trzymali się tradycji swojego rodu? Z drugiej strony, jedna rodzina nie miała monopolu na hodowanie magicznych stworzeń... Ale te ubrania... Tak się nie ubierało byle jakie dziecko.
— Jestem Erik — Przykląkł obok dziewczynki, co by jej nie wystraszyć swoim wzrostem. W porównaniu z nią mógł równie dobrze być gigantem. Wyciągnął z bocznej kieszeni swoją odznakę. — Pracuję z Aurorami. Słyszałaś o nich? — Jakoś musiał to uprościć. Dziewczynka na pewno była czarownicą, ale nie musiała od razu wiedzieć, że w departamencie działały na dobrą sprawę dwa oddzielne oddziały sił bezpieczeństwa. — Jak masz na imię?
— Fiona. Fiona Cape — powiedziała, przyglądając się ciekawsko odznace. — Widziałam Pana znajomych. Chyba byli parę razy u mnie w domu.
— Och? — rzucił Longbottom, celowo modulując głos, aby brzmieć, jakby był bardziej zainteresowany. — A gdzie mieszkasz? W wiosce czy...
— Och nie, nie! Nie! Ja nie jestem stąd. Mam dworek za wioską! — Uśmiechnęła się od ucha do ucha, wskazując palcem w stronę majaczących w oddali wieżyczek Hogwartu. — Blisko zamku. Dwór Cape. Od nazwiska taty! Ale... — Zmarszczyła brwi, a na jej twarzy wymalowała się konsternacja. — Chyba zgubiłam drogę. Zawsze przychodziłam tu z rodzicami w dzień, ale dzisiaj...
— Chcesz, żeby ktoś cię odprowadził? — spytał, wyprzedzając poniekąd prośbę dziewczynki.
Cóż, bezpieczniejszej roboty już chyba nie byłby sobie w stanie wymyślić. Chociaż czy była to bezstresowa praca? Wątpił. Niech tylko odprowadzi młodą do tego dworku, to sobie porozmawia z jej rodzicami... Przecież to było kompletnie nierozsądne. Takie małe dziecko! Ledwo w wieku szkolnym, a biegało po Hogsmeade praktycznie w środku nocy bez opieki! Pytanie, czy uciekła i teraz nie może znaleźć drogi, czy o niej zapomnieli, pomyślał przelotnie. Może powinien to zgłosić już na tym etapie? Mimowolnie pomyślał o tym, jak zachowałaby się Nora, gdyby Mabel zniknęła i nagle znalazła się po drugiej strony Londynu w jakiejś podejrzanej mugolskiej dzielnicy. Ugh, nie chciałby być w skórze nikogo, kto stanąłby jej w takiej sytuacji na drodze.
— Chodź. Zaprowadzę cię do rodziców. A potem utnę sobie rozmowę z twoim tatą. — Uśmiechnął się lekko, wyciągając rękę w stronę Fiony. Ta nie zdecydowała się jej jednak ścisnąć, jednak ruszyła w stronę wyjścia z uliczki. Mała buntowniczka.
Próbował ją zagadywać, jednak próby te spełzły na niczym. Dziewczynka albo odpowiadała wymijająco albo co chwilę zmieniała wersje zdarzeń. Kłamstwo, a może stresowała się obecnością kogoś obcego? Miał wrażenie, że to fakt, że akurat miał przy sobie odznakę przekonał ją do tego, aby nie uciec. Może ktoś w domu jej mówił, że w razie problemów powinna szukać czarodziejów i czarownic z emblematem Ministerstwa Magii?
— Mieszkasz bardziej od strony jeziora czy... — urwał, gdy zerknął przez ramię, a tam nie znalazł Fiony. Zrobił powolny obrót o sto osiemdziesiąt stopni, rozglądając się na wszystkie strony. Gdzie ona się podziała?
Nie mógł uwierzyć, że tak łatwo stracił ją z oczu. Przecież jeszcze przed chwilą rozmawiali. A raczej on do niej gadał, a ona odpowiadała półsłówkami... Erik postanowił cofnąć się po swoich własnych śladach, zaglądając do pobliskich uliczek, zaułków i sklepów, które o tej porze były jeszcze otwarte. Było ich niewiele, ale w takiej sytuacji dziecko mogło szukać schronienia wszędzie. Nawet w lokalu, który zajmował się sprzedażą piór do pisania i atramentowych wkładów. Mimo to nigdzie nie natrafił na najdrobniejszy ślad po dziewczynce. Może to był jakiś żart, a Fiona była po prostu łobuziakiem z sąsiedztwa?
Tak łatwo byłoby ulec tej wersji zdarzeń... Uznać, że dał się wkręcić malej czarownicy i jej znajomym, którzy pewnie śmiali się teraz do rozpuku w jakiejś swojej kryjówce. Nie mógł jednak zostawić tej sprawy. Był w końcu Brygadzistą i miał obowiązek dbać o bezpieczeństwo innych. Nawet jeśli robili sobie przy tym z niego dosyć nieśmieszne żarty. Rozwiązanie było stosunkowo proste: zawiadomić o incydencie Biuro Brygady Uderzeniowej w Ministerstwie Magii. Nie miał przy sobie zaklętego lusterka, a wysłanie patronusa nie było zbyt mądrym rozwiązaniem, pozostawała więc poczta. A ta akurat w Hogsmeade funkcjonowała. I za parę galeonów można było dokupić usługę ekspresową! Po krótkim spacerze Erik dotarł do niewielkiego budynku, w którym znajdowała się sowia poczta. Podszedł do okienka, za którym siedział starszy czarodziej z siwymi włosami i okularami.
— Dzień dobry, co mogę dla Pana zrobić? — zapytał uprzejmie.
— Dzień dobry, potrzebuję wysłać pilny list do Ministerstwa Magii, do Biura Brygady Uderzeniowej — odpowiedział Erik, pokazując swoją odznakę.
— Oczywiście — powiedział czarodziej, sięgając po pergamin i pióro.
Erik podał adres i napisał krótko, co się wydarzyło. Poprosił o przekierowanie do Hogsmeade wolnego patrolu, żeby mogli zbadać sprawę. Samotnie nic nie zdziała, jeśli trzeba będzie przeszukać większy teren. Zapytał też, czy w archiwach mają jakieś informacje o rodzinie Cape i ich dworku. Podpisał się i podał list czarodziejowi.
— Dziękuję, proszę poczekać chwilę, aż znajdę odpowiednią sowę — powiedział czarodziej, biorąc list i odchodząc w głąb pomieszczenia.
Erik poczekał cierpliwie, rozglądając się po poczcie. Zauważył, że na jednej ze ścian wisiała stara mapa Hogsmeade i okolic. Postanowił ją przyjrzeć się bliżej. Może znajdzie na niej Dwór Cape i dowiedzieć się, gdzie dokładnie leży. Podszedł do mapy i przyjrzał się jej uważnie. Była to stara mapa... Może z osiemnastego wieku? Była wykonana z pergaminu i ozdobiona ręcznymi rysunkami. Na mapie widniały nazwy miejscowości, rzek, lasów i gór. Longbottom szukał znacznika Dworu Cape, ale nie mógł go znaleźć. Znalazł za to coś innego, co przykuło jego uwagę. Na południe od Hogsmeade, blisko zamku, widniała nazwa „Ruiny Cape”. Erik poczuł, jak serce mu zamarło.
— Niech to… — wymamrotał pod nosem.
— Coś nie tak? — usłyszał głos czarodzieja, który wrócił z sową.
— Nie, nie, wszystko w porządku. Tylko… — Erik przerwał, nie wiedząc, co powiedzieć. Zwrócił się do czarodzieja i zapytał: — Przepraszam, czy wie Pan coś o Dworze Cape?
— Dworze Cape? — powtórzył czarodziej, marszcząc brwi. — Nie ma takiego dworu. Jest tylko stara ruina, która kiedyś była dworem. Ale to było dawno temu, ponad dwieście lat temu. Nikt tam nie mieszka od tamtej pory. Ruina jest opuszczona i zarośnięta. Nie ma tam nic ciekawego.
Erik poczuł, jak włosy stają mu dęba. To nie miało sensu. Skąd więc wzięła się Fiona? Czy to możliwe, że była duchem? Zjawą? Wspomnieniem? Nie przypominała przecież żadnego z duchów, jakie znał! Nie była przezroczysta, wydawała się taka ludzka, jakby... Pokręcił gwałtownie głową. Tutaj się działo coś naprawdę dziwnego.
— Dziękuję za informacje. Proszę wysłać ten list jak najszybciej — powiedział Erik, wręczając czarodziejowi kilka galeonów.
— Jak Pan sobie życzy. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy — powiedział czarodziej, biorąc pieniądze i wypuszczając sowę przez boczne okienko.
Erik wyszedł z poczty, bijąc się z myślami. Instynkt podpowiadał mu, że powinien udać się do Dworku. Poczekać na Brygadzistów i pomóc im to wszystko zbadać. Do głosu doszedł jednak rozsądek. Pamiętaj o Norze i Elliocie, zaczął powtarzać niczym mantrę. Nie wiedział, co może tam na niego czyhać. Działał poniekąd wbrew swojej naturze, jednak... Tym razem musiał pozwolić innym zająć się śledztwem. Tym razem ktoś inny musiał być bohaterem. Ktoś inny musiał zaryzykować.
Gdyby w tym wszystkim faktycznie chodziło o czysta, prozaiczną miłość, to czułby ciepło w serduszku za każdym razem, gdy była radosna, gdy się uśmiechała do Mabel, do swoich przyjaciół i stałych klientów... Zamiast tego czuł tylko delikatnie ukłucia w sercu, ilekroć kobieta zacięła się nożem lub poparzyła palce, bo sięgnęła po rozgrzaną blachę bez użycia rękawicy. A Nora? Ona musiała dostawać istnych ataków paniki, ilekroć wpadał w kolejne kłopoty lub dostawał kolejne nieciekawe wezwanie z pracy. Westchnął cicho, mijając kolejnych przechodniów, którzy oglądali się z zaciekawieniem za jego mundurem Brygadzisty.
Co się zaś tyczyło Elliotta... Miał nadzieję, że walki z trollami górskimi czy rajd mugolskim traktorem przez pola nie mieszał mu zbytnio w karierze Kanclerza Skarbu. Tam przynajmniej jest bezpieczny, pocieszył się Longbottom. Nie pchał się do walki ze Śmierciożercami. Chociaż, kto wie, może politycy byli groźniejszymi przeciwnikami, gdy zależało ci na zachowaniu statusu, rodzinnej fortuny i szacunku? Erik zagryzł dolną wargę. Powinien z nim porozmawiać. I z Norą. Powinni się zastanowić, co zrobić z tym fantem. Zdecydować się, czy przeczekają tę przedziwną klątwę, czy też udadzą się do specjalisty.
— Och, przepraszam — mruknął, gdy po skręceniu w boczną uliczkę, prawie na kogoś wpadł. Zamiast jednak skręcić i wyminąć przeszkodę, zatrzymał się, marszcząc brwi. Przekrzywił głowę, przyglądając się... Niespełna jedenastoletniej dziewczynce, która rozglądała się na prawo i lewo, jakby nie do końca wiedziała, gdzie jest. — Hej, wszystko w porządku? Jesteś tu sama?
— Ja... — zaczęła nieśmiało, wbijając spojrzenie w płytę chodnikową. Po dłuższej chwili skinęła twierdzącą głową.
— Gdzie twoi rodzice? — Rozejrzał się po pobliskich lokalach. Sklep zielarski, warzywniak... Większość sklepów była już zamknięta o tej porze. — Robią zakupy?
— Ja... Nie jestem pewna. Gdyby tu byli, to razem z naszym abraksanem.
Ta odpowiedź zbiła nieco Erika z tropu. Pierwszą rodziną, jaka kojarzyła mu się ze skrzydlatymi końmi, byli Prewettowie, ale wątpił, aby którekolwiek z nich zostawiło dziecko bez opieki. A może miał zbyt duże mniemanie o rodach czystej krwi? Świat zaczynał schodzić na psy, a kto wie, do czego byli zdolni jacyś dalecy kuzyni, którzy i tak ledwo trzymali się tradycji swojego rodu? Z drugiej strony, jedna rodzina nie miała monopolu na hodowanie magicznych stworzeń... Ale te ubrania... Tak się nie ubierało byle jakie dziecko.
— Jestem Erik — Przykląkł obok dziewczynki, co by jej nie wystraszyć swoim wzrostem. W porównaniu z nią mógł równie dobrze być gigantem. Wyciągnął z bocznej kieszeni swoją odznakę. — Pracuję z Aurorami. Słyszałaś o nich? — Jakoś musiał to uprościć. Dziewczynka na pewno była czarownicą, ale nie musiała od razu wiedzieć, że w departamencie działały na dobrą sprawę dwa oddzielne oddziały sił bezpieczeństwa. — Jak masz na imię?
— Fiona. Fiona Cape — powiedziała, przyglądając się ciekawsko odznace. — Widziałam Pana znajomych. Chyba byli parę razy u mnie w domu.
— Och? — rzucił Longbottom, celowo modulując głos, aby brzmieć, jakby był bardziej zainteresowany. — A gdzie mieszkasz? W wiosce czy...
— Och nie, nie! Nie! Ja nie jestem stąd. Mam dworek za wioską! — Uśmiechnęła się od ucha do ucha, wskazując palcem w stronę majaczących w oddali wieżyczek Hogwartu. — Blisko zamku. Dwór Cape. Od nazwiska taty! Ale... — Zmarszczyła brwi, a na jej twarzy wymalowała się konsternacja. — Chyba zgubiłam drogę. Zawsze przychodziłam tu z rodzicami w dzień, ale dzisiaj...
— Chcesz, żeby ktoś cię odprowadził? — spytał, wyprzedzając poniekąd prośbę dziewczynki.
Cóż, bezpieczniejszej roboty już chyba nie byłby sobie w stanie wymyślić. Chociaż czy była to bezstresowa praca? Wątpił. Niech tylko odprowadzi młodą do tego dworku, to sobie porozmawia z jej rodzicami... Przecież to było kompletnie nierozsądne. Takie małe dziecko! Ledwo w wieku szkolnym, a biegało po Hogsmeade praktycznie w środku nocy bez opieki! Pytanie, czy uciekła i teraz nie może znaleźć drogi, czy o niej zapomnieli, pomyślał przelotnie. Może powinien to zgłosić już na tym etapie? Mimowolnie pomyślał o tym, jak zachowałaby się Nora, gdyby Mabel zniknęła i nagle znalazła się po drugiej strony Londynu w jakiejś podejrzanej mugolskiej dzielnicy. Ugh, nie chciałby być w skórze nikogo, kto stanąłby jej w takiej sytuacji na drodze.
— Chodź. Zaprowadzę cię do rodziców. A potem utnę sobie rozmowę z twoim tatą. — Uśmiechnął się lekko, wyciągając rękę w stronę Fiony. Ta nie zdecydowała się jej jednak ścisnąć, jednak ruszyła w stronę wyjścia z uliczki. Mała buntowniczka.
Próbował ją zagadywać, jednak próby te spełzły na niczym. Dziewczynka albo odpowiadała wymijająco albo co chwilę zmieniała wersje zdarzeń. Kłamstwo, a może stresowała się obecnością kogoś obcego? Miał wrażenie, że to fakt, że akurat miał przy sobie odznakę przekonał ją do tego, aby nie uciec. Może ktoś w domu jej mówił, że w razie problemów powinna szukać czarodziejów i czarownic z emblematem Ministerstwa Magii?
— Mieszkasz bardziej od strony jeziora czy... — urwał, gdy zerknął przez ramię, a tam nie znalazł Fiony. Zrobił powolny obrót o sto osiemdziesiąt stopni, rozglądając się na wszystkie strony. Gdzie ona się podziała?
Nie mógł uwierzyć, że tak łatwo stracił ją z oczu. Przecież jeszcze przed chwilą rozmawiali. A raczej on do niej gadał, a ona odpowiadała półsłówkami... Erik postanowił cofnąć się po swoich własnych śladach, zaglądając do pobliskich uliczek, zaułków i sklepów, które o tej porze były jeszcze otwarte. Było ich niewiele, ale w takiej sytuacji dziecko mogło szukać schronienia wszędzie. Nawet w lokalu, który zajmował się sprzedażą piór do pisania i atramentowych wkładów. Mimo to nigdzie nie natrafił na najdrobniejszy ślad po dziewczynce. Może to był jakiś żart, a Fiona była po prostu łobuziakiem z sąsiedztwa?
Tak łatwo byłoby ulec tej wersji zdarzeń... Uznać, że dał się wkręcić malej czarownicy i jej znajomym, którzy pewnie śmiali się teraz do rozpuku w jakiejś swojej kryjówce. Nie mógł jednak zostawić tej sprawy. Był w końcu Brygadzistą i miał obowiązek dbać o bezpieczeństwo innych. Nawet jeśli robili sobie przy tym z niego dosyć nieśmieszne żarty. Rozwiązanie było stosunkowo proste: zawiadomić o incydencie Biuro Brygady Uderzeniowej w Ministerstwie Magii. Nie miał przy sobie zaklętego lusterka, a wysłanie patronusa nie było zbyt mądrym rozwiązaniem, pozostawała więc poczta. A ta akurat w Hogsmeade funkcjonowała. I za parę galeonów można było dokupić usługę ekspresową! Po krótkim spacerze Erik dotarł do niewielkiego budynku, w którym znajdowała się sowia poczta. Podszedł do okienka, za którym siedział starszy czarodziej z siwymi włosami i okularami.
— Dzień dobry, co mogę dla Pana zrobić? — zapytał uprzejmie.
— Dzień dobry, potrzebuję wysłać pilny list do Ministerstwa Magii, do Biura Brygady Uderzeniowej — odpowiedział Erik, pokazując swoją odznakę.
— Oczywiście — powiedział czarodziej, sięgając po pergamin i pióro.
Erik podał adres i napisał krótko, co się wydarzyło. Poprosił o przekierowanie do Hogsmeade wolnego patrolu, żeby mogli zbadać sprawę. Samotnie nic nie zdziała, jeśli trzeba będzie przeszukać większy teren. Zapytał też, czy w archiwach mają jakieś informacje o rodzinie Cape i ich dworku. Podpisał się i podał list czarodziejowi.
— Dziękuję, proszę poczekać chwilę, aż znajdę odpowiednią sowę — powiedział czarodziej, biorąc list i odchodząc w głąb pomieszczenia.
Erik poczekał cierpliwie, rozglądając się po poczcie. Zauważył, że na jednej ze ścian wisiała stara mapa Hogsmeade i okolic. Postanowił ją przyjrzeć się bliżej. Może znajdzie na niej Dwór Cape i dowiedzieć się, gdzie dokładnie leży. Podszedł do mapy i przyjrzał się jej uważnie. Była to stara mapa... Może z osiemnastego wieku? Była wykonana z pergaminu i ozdobiona ręcznymi rysunkami. Na mapie widniały nazwy miejscowości, rzek, lasów i gór. Longbottom szukał znacznika Dworu Cape, ale nie mógł go znaleźć. Znalazł za to coś innego, co przykuło jego uwagę. Na południe od Hogsmeade, blisko zamku, widniała nazwa „Ruiny Cape”. Erik poczuł, jak serce mu zamarło.
— Niech to… — wymamrotał pod nosem.
— Coś nie tak? — usłyszał głos czarodzieja, który wrócił z sową.
— Nie, nie, wszystko w porządku. Tylko… — Erik przerwał, nie wiedząc, co powiedzieć. Zwrócił się do czarodzieja i zapytał: — Przepraszam, czy wie Pan coś o Dworze Cape?
— Dworze Cape? — powtórzył czarodziej, marszcząc brwi. — Nie ma takiego dworu. Jest tylko stara ruina, która kiedyś była dworem. Ale to było dawno temu, ponad dwieście lat temu. Nikt tam nie mieszka od tamtej pory. Ruina jest opuszczona i zarośnięta. Nie ma tam nic ciekawego.
Erik poczuł, jak włosy stają mu dęba. To nie miało sensu. Skąd więc wzięła się Fiona? Czy to możliwe, że była duchem? Zjawą? Wspomnieniem? Nie przypominała przecież żadnego z duchów, jakie znał! Nie była przezroczysta, wydawała się taka ludzka, jakby... Pokręcił gwałtownie głową. Tutaj się działo coś naprawdę dziwnego.
— Dziękuję za informacje. Proszę wysłać ten list jak najszybciej — powiedział Erik, wręczając czarodziejowi kilka galeonów.
— Jak Pan sobie życzy. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy — powiedział czarodziej, biorąc pieniądze i wypuszczając sowę przez boczne okienko.
Erik wyszedł z poczty, bijąc się z myślami. Instynkt podpowiadał mu, że powinien udać się do Dworku. Poczekać na Brygadzistów i pomóc im to wszystko zbadać. Do głosu doszedł jednak rozsądek. Pamiętaj o Norze i Elliocie, zaczął powtarzać niczym mantrę. Nie wiedział, co może tam na niego czyhać. Działał poniekąd wbrew swojej naturze, jednak... Tym razem musiał pozwolić innym zająć się śledztwem. Tym razem ktoś inny musiał być bohaterem. Ktoś inny musiał zaryzykować.
Koniec sesji
❝On some nights, the moon thinks about ramming into Earth,
slamming into civilization like some kind of intergalactic wrecking ball.
On other nights, it's pretty content just to make werewolves.❞