Krople ginu i krople deszczu nie różniły się zupełnie niczym.
Nazwisko Longbottom otwierało wiele drzwi, które w innych okolicznościach ryglowano symbolicznie czerwonym sznurem na delikatnym, złotym haczyku. Sława pochodzenia stanowiła niejednokrotnie przekleństwo rozpoznawalności, wymazania granicy między publicznym oraz prywatnym. Każda najmniejsza sprawa lądowała na łamach gazet plotkarskich, a stamtąd na usta nieznajomych, płynąc i przestając być własną, niczym oglądanie nagrania z własnego pogrzebu. Urodzenie się jako bardzo późne dziecko, najmłodszy z wielu innych, dawało Morpheusowi inne przywileje. Tak jak nazwisko dawało możliwości i zaplecze koneksji, tak samo umiejscowienie w drzewie genealogicznym, niewidzialność. Jeszcze gdy pracował w Departamencie Przestrzegania Praw Czarodziejów i krążyły pogłoski o nominacji do Wizengamotu, jeszcze czasami ktoś pamiętał, że istnieje. Wraz jednak z obraniem kierunku Departamentu Tajemnic i znacznym wycofaniem z życia społecznego, socjeta zapomniała, że jest jeszcze ten jeden, tam na końcu, nie wspominając o momencie, gdy nowe pokolenie wprowadzono na salony. Morpheus stał się przepięknym duchem, upiorem Warowni, który czasami zjawia się na kilka chwil na przyjęciach, przygląda zbyt uważnie i znika, jakby go nigdy nie było w tym miejscu. Morpheus zdecydował się na pozostaniu w mrokach anonimowości, na ile się dało, która zezwalała mu na niewidzialną samotność i spokój.
Najmłodszy z synów Godryka Longbottoma nauczył się przyjmować podobiznę tapety na ścianie z taką wprawą, że pominięto go nawet w dalekosiężnych i wielopokoleniowych planach eugenicznych, chociaż nie ukrywano jego talentów profetycznych. Może to te czarne oczy, które czasami zdawały się nie mieć tęczówki, a czasem przypominały gęsty miód, gdy słońce padło pod odpowiednim kątem, równie nienaturalnie hipnotyzujące. Może dlatego, że przypatrywał się ludziom jak sęp na umierające zwierzę, czekając w odległości, aż życie opuści delikatną formę ciała i będzie mógł zatopić w jeszcze ciepłe truchło swój dziób.
Gin zdradzał kształt kieliszka.
Ta swoista niewidzialność okraszona blichtrem krwi, który spływał niczym złoty brokat zmieszany ze łzami debiutantki na pierwszym balu, pozostawiając zawsze drobinki śladu, nawet po uważnej korekcie wizerunku przed lustrem, w toalecie, zachęcała go do życia. Żył bardzo rzadko, ale intensywnie, pozwalając pragnieniom pchać jego czyny, niczym Głupiec na początku swojej drogi po Drzewie Życia, po ścieżkach sefirot. Kręci Kołem Fortuny i dopiero o poranku konfrontował się z Sądem Ostatecznym, a ta niewidzialność pozwalała na to, aby nawet nie łączono go świadomie z tym, kim był na co dzień. Odpowiedzialny i stateczny, przebywał w archetypach Maga, Cesarza i Pustelnika, tylko czasami zezwalając sobie na skok w przepaść. Balansował na krawędzi życia i śmierci, siedząc na jednej z ławeczek czarodziejskiej galerii, której nazwy nie pamiętał, podczas wernisażu, mijany jedynie przelotnymi spojrzeniami i odwzajemnionymi skinieniami głowy, gdy pojawił się w zasięgu spojrzenia, najeżony toksycznie pomarańczowym szalem magicznej szaty, ostrzeżeniem dla każdej żywej istoty, że rdza pożera wszystko, a pustynia zasusza. Jak kiedyś powiedział, może nie byłby najbardziej kompetentnym Ministrem Magii, ale na pewno najlepiej ubranym.
Nie rozglądał się, nie rozmawiał, studiował jeden obraz i patrzył na niego tak, jakby już wiedział, że do niego należy. Może rzeczywiście tak było.
Patrzył i pił gin.