Rozliczono - Millie Moody - osiągnięcie Pierwsze koty za płoty
Londyn
Powiedzieli – samo przejdzie.
W tym wszystkim najbardziej chyba było frustrujące czekanie. Bo to nie chodzi o to, że jakiś zawszony gówniarz jebnął w nią drętwotą i ona nie rozproszyła tego zaklęcia na czas. O nie. To nie był problem. Problemem był fakt, że on zrobił to źle. Zaklęcie zamiast jebnąć raz a dobrze, pojawiało się i znikało, paraliżując losowe partie ciała na losowy, co prawda niedługi, ale jednak czas. W każdej chwili mogło jej jebnąć palce, w każdej chwili wygiąć nadgarstek, w każdej chwili mogła być bezbronna i sparaliżowana. A te kutasy w Mungu, banda niedoruchanych gryzipiórków powiedziała – samo przejdzie. Lepiej nie ruszać, bo mogą tylko skomplikować sprawę. Minie. Energia musi po prostu się kurwa rozejść.
Energia jak na razie była skumulowana w sercu panny Moody i za chiny ludowe nie zamierzała się rozchodzić. Milles była wkurwiona, bo wszyscy, absolutnie wszyscy obsadzali dzisiaj Wielki Marsz Jebanych Charłaków. Ona też miała być na tej imprezie, czekał ją patrol z góry, poszukiwanie podżegaczy i pacyfikowanie ich jednym skutecznym teleportem. Miała tam być i obstawiać dupę charłakom i charłakolubom. Ale leżała w łóżku, gdy inni pracowali.
AGHR!
Mimo zrywnego charakteru i – nazwijmy to uprzejmie – nadprędkości działania w stosunku do myślenia, Moody nie była kretynką. Wiedziała, że niekontrolowanie pojawiająca się drętwota mogła sprawić, że innym będzie przeszkadzać. Mogła innych narazić, sprawić, że sami staną się celem, opiekując się ułomną na ciele (i z pewnością umyśle, jakby była na akcji w tym stanie) Mille.
– Pierdolone gówno! – radosny okrzyk i stukot ciśniętej o ścianę zapalniczki powitał wchodzącego do niewielkiego mieszkania rodzeństwa Moodych. Kilkukrotny stukot (najprawdopodobniej walenia głową o drewnianą framugę łóżka) a potem westchnienie pełne wściekłej rezygnacji. Nie mogła wstawać, bo w każdej chwili mogło walnąć jej w rdzeń kręgowy. Na chwilę, ale co jeśli walnie się w jakiś chujowo niefartowny sposób i Alastor po powrocie do domu zastanie leżące na podłodze warzywo, zamiast swojej sfrustrowanej klnącej siostry? Poza tym musiała żyć. Musiała żyć, żeby skopać Alikowi dupsko, gdyby coś mu się na tym obstawianym marszu stało...
– Nie potrzebuję niańki. – bąknęła z niezapalonym petem między wargami, złociste oczy były wciąż wściekle utkwione w ścianie, a czarne leiste włosy jak dwie zasłony okrywały jej ramiona i barki. Wyglądała jak równie żałosny, co wściekły kot po wizycie u weterynarza. Naturalnym byłoby raczej zobaczyć ją pod łóżkiem, właściwie tylko parę wpatrzonych w intruza wrogo oczu. Tymczasem na pół siedziała w wyciągniętej, podziurawionej koszulce brata, przykryta kraciastym kocem. Prawa ręka leżała bezładnie na pościeli, lśniąc energią uwolnionego zaklęcia. W pokoju unosił się swąd przepalonych już tego dnia fajek, kadzideł oraz parującej z jej młodej głowy irytacji.