Rozliczono - Millie Moody - osiągnięcie Pierwsze koty za płoty
Powoli trzeba się było pogodzić z myślą, że Owena Bagshota nie było w Ośrodku Windermere. Nie ukrywał się w żadnym z domków letniskowych. Nie krył po krzakach. Nie kąpał w jeziorze. Nie włóczył po Carlisle, w nadziei na przeczekanie pracowników Ministerstwa Magii. Nie było go także na wyspie – bo gdyby tam się skrył, to wysłana grupa czarodziei, na pewno dałaby już jakiś znak. A nie dała żadnego.
Owen Bagshot rozpłynął się w powietrzu razem ze swoimi nieumarłymi, których może faktycznie dostrzegł, albo tylko zmyślił w ramach dziwacznego żartu.
Słońce świeciło jasno na niebie. Tafla jeziora złociła się w jego promieniach. Lekki, ledwo wyczuwalny wiatr poruszał gałęziami w koronach drzew. Mimo braku wczasowiczów Ośrodek Windermere pachniał życiem. Pachniał młodą trawą, rosnącymi dziko mleczami i stokrotkami, dźwięczał od bzyczenia pszczół zbierających nektar. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało na to, by w tym miejscu kiedykolwiek wydarzyło się coś strasznego.
A jednak się wydarzyło. Ludzie tu czasem umierali. Ludzie tu czasem popełniali zbrodnie. Ludzie tu czasem znikali. I – najpewniej – przynajmniej czasami, nie działo się tak dlatego, że powodowała nimi ludzka natura, ale maczały w tym palce jakieś inne… siły.
Mildred odeszła na bok, by testować własną teorię dotyczącą tego miejsca. Leon odpuścił, odszedł by nie kłócić się z Alexandrem i zamknął się w domku letniskowym. Szukając śladów po Owenie i nieumarłych, dostrzegaliście, że to miejsce nie było do końca takie, jakie być powinno. Niektórzy z was mieli nawet wizje tego, co miało się tutaj zdarzyć już niebawem.
A najbliżej spełnienia własnej znalazł się właściwie Morpheus w chwili, w której do jego uszu dotarł krzyk.
- Mówiłem! Mówiłem! Mówiłem!
W jakiś sposób mąż Tary Roberts, dostał się na teren Ośrodka. Mężczyzna znajdował się zaledwie dziesięć, może piętnaście metrów od Longbottoma. W ręku trzymał wyciągniętą różdżkę. Wyglądał jak wariat, jak ktoś kogo desperacja miała właśnie popchnąć do popełnienia czegoś niewybaczalnego.
- Nie pozwolę, żeby ktoś jeszcze tutaj zginął! Nie pozwolę! – ryknął dziko.
- Noah, uspokój się! – zawołał do niego jeden z nadbiegających brygadzistów.
Ale Noah nie chciał się uspokoić. Przez lata mówił, że śmierć jego żony nie mogła być dziełem przypadku. Teraz, gdy tylko dowiedział się o zaginięciu Bagshota, zyskał potwierdzenie, którego szukał przez lata. Tara nie popełniła samobójstwa. W jakiś sposób Tara została tutaj zamordowana.
Machnął różdżką, ale gdy tylko pierwsze płomienie, które z niej wytrysnęły dotknęły krzaków, Ośrodek Windermere ożył. Na oczach Morpheusa dalej spełniała się przewidziana przez niego przepowiednia. Znajdujący się niedaleko niego Alexander, Ambrosia i Mildred widzieli dokładnie to samo co on. Ziemia, na której stali rozstępowała się z głośnym trzaskiem a spod niej zaczęły się wysuwać korzenie drzew. Sięgnęły po Robertsa, uniosły w górę jak zabawkę, oplotły wokół jego nóg i cisnęły o ziemię.
- Ratujcie go! – krzyknął ktoś, może ten sam brygadzista, który odezwał się wcześniej i który teraz, na dowód tego, że nie tylko krzyczał, próbował za pomocą magii przeciąć korzenie atakujące Noaha.
Na oczach nadbiegających Penny i Peppy brygadzista również został zaatakowany przez rośliny. Tym razem rozłożyste krzaki bzu wystrzeliły ku niemu agresywnie, mocno już nie sięgając nóg, ale oplatając ręce i szyję. Przycisnęły do siebie jak zbyt namiętna kochanka, albo złakniony krwi morderca. Gdzieś dalej rozległ się krzyk, ktoś jeszcze próbował bronić się za pomocą ognia, bo znowu pojawiło się więcej dymu.
*
Penny runęła w dół, bo dosłownie pod jej stopami rozstąpił się nagle grunt. Kolejne korzenie wynurzały się na powierzchnię. Czuła zapach ziemi. Widziała poruszające się jak węże młode pędy drzew. Oplatały ją i ściskały. Ściągały niżej i niżej, ale najstraszniejsze było to, że ziemia nad jej głową wracała na swoje miejsce. Była spychana coraz niżej i niżej aż nagle… aż nagle znowu spadła w dół.
Leżała na ziemi pogrążona w całkowitych ciemnościach. Krzyki i chaos, które rozgrywały się na górze, były teraz przytłumione. Była trochę obolała, ale nie miała nic złamanego. Oblepiona ziemią, ale miała swoją różdżkę.
Millie spotkał podobny los, choć początkowo nic nie zapowiadało, że będzie aż tak dramatyczny. Rozoranie glanem trawy nic nie dało. Złamanie gałązki, nawet trzech, nie przyniosło rezultatu. Być może zadziało się coś dziwnego w chwili, w której zerwała kwiat, ale bardziej przypominało to… strach? Jakby natura obawiała się zranienia. A potem, z chwilą, w której do jej uszu dotarły krzyki Noaha Robertsa, natura przestała się jej obawiać, ale postanowiła ją zniszczyć. Młode pędy wystrzeliły ku Millie owijając się wokół jej glanów i gwałtownie ciągnąc ją w dół. Czuła jak ziemia ją pochłania, jak zapada się w niej, jak w bagnie, jak piach oblepia jej ręce, wciska się pod ubranie, wreszcie odbiera jej szansę na złapanie oddechu. Ale nie miała się udusić, bo spotkał ją dosłownie ten sam los co Penny – runęła w dół, w całkowite ciemności.
Weasley usłyszała tylko jak niedaleko niej upadło coś ciężkiego.
@Millie Moody @Penny Weasley