27.07.1966
magiczny Londyn
magiczny Londyn
Tego dnia odnotowano najwyższą od początku roku temperaturę. Pomiary sięgnęły trzydziestu pięciu kresek, żeby ostatecznie zatrzymać się nieco ponad tą wartością. Powietrze było wilgotne, duszne, odbierało dech i chęci do życia, lepiło potem szaty do ciała przy najmniejszym wysiłku. Słońce smażyło niemiłosiernie i nawet długo po jego zachodzie nie dało się odczuć znaczącej ulgi. Wręcz przeciwnie; ponieważ dopiero wieczorem bruk i mury ścian budynków na Pokątnej promieniowaniem oddawały otoczeniu gromadzone przez cały dzień ciepło. Wiatr ucichł i zgasł, nie przynosząc ze sobą nawet trochę otuchy.
Właśnie w ten dzień był umówiony z Lorettą.
Jaki diabeł byłby zdolny wyciągnąć Borgina ze swojej nory na rzecz wystawy sztuki, której przesłania nawet nie starał się zrozumieć; wystawy w eleganckiej galerii na Pokątnej, do której mężczyzna pasował jak pięść do nosa? W tym momencie prawdopodobnie był tylko jeden taki demon na całym świecie, blady jak śmierć, o przenikliwym spojrzeniu piwnych oczu i — w mniemaniu Logana — o cholernie dziwnym guście oraz jeszcze dziwniejszych zainteresowaniach. Nie mógł podzielać jej fascynacji sztuką, nie starał się nawet udawać, ale nalegając na jego udział, zapewne Loretta była tego świadoma.
Jedyną pociechą w niekończącym kręceniu się w kółko obok tych samych obrazów — a może po prostu były do siebie tak bardzo podobne? Logan zgubił się po pierwszych trzech, nie poświęcał też zbyt wiele czasu na przyglądanie się im w poszukiwaniu różnic — oraz ciągnących się, nużących i nie mających dla niego zbyt wiele sensu dyskusjach o kolorach, światłocieniach i kompozycjach był alkohol. Lampki z szampanem stały w rogu każdej sali, więc Logan częstował się regularnie i ochoczo, a po kolejnej odstawionej na stolik pustej, otoczenie wydawało się być tylko coraz bardziej przystępne. Choć sztuka nie zaczęła go interesować na tyle, żeby z własnej woli zapatrzeć się na jakiś obraz, Logan uważniej obserwował zgromadzonych tu tego wieczora czarodziejów i czarownice. Być może uważniej przyglądał się Loretcie.
Alkohol zajął go do tego stopnia, że wychodząc z budynku wprost w duszną noc po wreszcie zakończonym przyjęciu, Logan czuł w głowie przyjemne wirowanie spowodowane procentami, a na ustach tańczył mu uśmiech wymowny bardziej niż zwykle. Podpity, tracił część swojej zwyczajowej gburowatości, za to robił się chętniejszy do działania; jakiegokolwiek.
Tak sobie przynajmniej to wizualizował, kiedy podczas powolnego spaceru obok siebie, znienacka przewiesił rękę nad szczupłymi ramionami Lestrange i swobodnie przyciągnął ją w swoim kierunku. Teraz dodatkowo czuł ciepło jej ciała na boku, zupełnie jakby nie wystarczał mu nieustępliwy żar wiszący w nocnym powietrzu.
— Następnym razem to ja wybieram miejsce na randkę. — Oczywiście nie traktował tego jak randki, nie tak naprawdę, ale nie mógł się powstrzymać od tej niegroźnej prowokacji. — Chociaż kilkoro z nich było wyraźnie zdegustowanych moją obecnością. Może powinienem przychodzić częściej, ich miny były cenniejsze niż większość z ich dzieł — parsknął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem, jednocześnie podnosząc wzrok na ciemne niebo. Nie znał się na cenach obrazów; gdyby było inaczej, może by się teraz nie śmiał, tylko skręcał z zawiści. — Którędy? Odprowadzę cię.
Tak, zdecydowanie wypił zbyt dużo. I nawet mu to nie przeszkadzało.
just wanna bury them