• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 14 Dalej »
[02.1965] Życie i śmierć Williama "Farciarza" Rosiera || Ambroise & Geraldine

[02.1965] Życie i śmierć Williama "Farciarza" Rosiera || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
10.09.2024, 16:15  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:27 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Od paru dni przesiadywał w swojej samotni. Zmuszony do wzięcia kolejnego chorobowego w przeciągu niecałych trzech tygodni, nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Mimo to, nie mógł zbyt wiele zrobić, bo pogorszający się stan zdrowia wymagał od niego zamiany dyżurów w Mungu i przesiedzenia choroby w domu. No. O ile ogrzewana przydomowa szklarnia dała się nazwać domem.
Może to było celowe przedawkowanie eliksirów w momencie kryzysu, który tego wymagał. Możliwe, że zawodziła go psychosoma albo dobiły go warunki atmosferyczne panujące podczas pamiętnej zamieci. Może nawet wszystko na raz? Nie mógł zaprzeczyć. Zastanawiał się nad tym nie raz, gdy cisza trochę za mocno go przytłaczała a inne myśli były już stanowczo za ciężkie. Nie chciał cały czas wracać wspomnieniami do tamtej nocy.
Wytrzymał wszystko do samego końca. Ciemność lasu nie przytłoczyła go nawet na chwilę. Nie obawiał się upiornej atmosfery panującej w głuszy, gdy przedzierali się przez nią z transmutowanym trupem, którego uparł w nieść aż do samego końca drogi. Najgorszą siłą, jaka kryła się w mroku nocy było ich dwoje. To oni na chwilę stali się bestiami, na które ktoś mógł zapolować. A jednak jakimś cudem uszło im to na sucho. Nikt ich nie śledził ani nie zaatakował. Zajęli się sprawą, a potem rozeszli w milczeniu.
Od tamtych wydarzeń mijały już cztery dni a on nie usłyszał słowa od Geraldine. Nie wysłał do niej sowy ani nie dostał listu przekazanego przez jej jastrzębia. Tak było najlepiej. Łączyła ich wspólna makabryczna tajemnica, ale zachowywali się jak nieznajomi.
Jeśli chodziło o ich nieznaną ofiarę, Ambroise nie drążył tematu. Szybko zaczął czuć się na tyle źle, że darował sobie jakiekolwiek wypady do miasta. Prawdę mówiąc, nawet gdyby czuł się dobrze, nie był także na tyle głupi, by zadawać pytania. Sądził, że to był dobry omen. Nikt otwarcie nie szukał zaginionego. Mogli poczuć się trochę bezpieczniej...
... przynajmniej do tego poranka, gdy macocha wróciła do domu z zaskakującą wieścią, że ktoś zaczepił ją z pytaniem, czy nie widziała Billy'ego Farciarza - człowieka, który zazwyczaj sprzedawał gazety na rogu Pokątnej.
No wiesz, tego młodego rudzielca z krzywym nosem i dużymi uszami. Tego, który zawsze kręcił się w tamtych rejonach, jakby coś knuł. Miły chłopak. Ciekawe, co się z nim stało?
Dla Evelyn to była tylko ciekawostka, jednak uzdrowiciela nagle olśniło. Zupełnie, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody a potem parzącego wrzątku. Szybko wymówił się złym samopoczuciem.
Potrzebował spędzić czas sam ze sobą w ogrzewanym budynku służącym mu za prywatną szklarnię. Zakręcił się w koc na jednym z foteli w kącie, lejąc sobie coraz większe porcje gorącej herbaty z wkładką. Nie wiedział, co słyszała Geraldine. Mieli nie wymieniać oficjalnej korespondencji, więc powstrzymał się przed tym. Liczył, że jeśli coś wiedziała, również postanowiła się przyczaić.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
10.09.2024, 18:33  ✶  

To nie było takie łatwe, jak mogło się jej wydawać na początku. Niby rozwiązali problem, tylko na jak długo? Nie mogła przestać o tym myśleć, kiedy tylko zamykała oczy pojawiała się jej przed nimi twarz tego obcego mężczyzny, którego pogrzebali w środku lasu, któremu pozwolili umrzeć. Próbowała pić, nawet pomagało, może przez to, że przez kilka ostatnich dni, whisky mogłaby zastępować jej krew, tyle jej w siebie wlała. Koiło to niepokój, dzięki temu udawało jej się zasnąć chociaż na chwilę. Wiedziała jednak, że nie może tkwić w takiej pętli przez długo. Musiała ruszyć dalej, żyć, zabawne, że mężczyzna faktycznie wtedy stracił życie, a ona czuła, że zabrał do swojego w grobu w środku lasu również część jej. Tą najbardziej niewinną, której już nigdy miała nie odzyskać.

Ambroise do niej nie napisał. O nim myślała pozostałą część czasu, zastanawiała się, jak właściwie się ma, czy wszystko z nim w porządku. Nie wyglądał wtedy najlepiej, po tym pamiętnym wieczorze był poturbowany nie tylko fizycznie, skoro ona nie mogła się otrząsnąć z nim pewnie było podobnie, albo jeszcze gorzej, bo to w końcu jego ręce odebrały tamtemu życie, znaczy skróciły cierpienie, nadal próbowała sobie tłumaczyć to w ten sposób.

Trzeciego dnia pojawiła się na Nokturnie pod postacią skunksa, nikt nie wiedział, że przybiera taką formę. Skryła się w cieniu, przemierzała alejki, próbowała dowiedzieć się czegokolwiek. Ktoś na pewno zauważył zniknięcie tego typa, chociaż czy faktycznie? Ostatnio zresztą o tym rozmawiali, może powinien minąć tydzień, albo więcej? Nie wiedziała, jak wyglądało życie nieznajomego, czy ktoś go szuka, już teraz, albo zacznie szukać?

Udało jej się podsłuchać kilka rozmów, kiedy przemierzała Nokturn, niektóre szczegóły wydawały się być bardziej istotne od innych. Ktoś wspominał o mężczyźnie sprzedającym za dnia gazety na Pokątnej, to jej nie zaciekawiło, tyle, że później padł kolejny szczegół, nocą ponoć handlował różnymi rzeczami na Nokturnie. Farciarz dobiegło do jej skunksich uszu. Tyle wystarczyło, wróciła do siebie i wiedziała, że będzie musiała spotkać się z Greengrassem.

Noc minęła jej podobnie do poprzednich, nadal nie mogła zasnąć bez odpowiedniej ilości alkoholu, nadal wracały do niej urywki z tamtego wieczoru, nie miała pojęcia kiedy to się skończy i czy w ogóle.

Obudziła się jeszcze przed wschodem słońca, wiedziała, że musi się dzisiaj z nim spotkać. Może nie powinna odwiedzać go w domu, ale wizyta w szpitalu wydawała się być jeszcze bardziej ryzykowna. Wiedziała gdzie mieszka, lokalizacja rezydencji czystokrwistych nie była dla arystokracji tajemnicą. Zamierzała jednak jeszcze chwilę poczekać, godzina nie była zbyt odpowiednia na wizyty.

Próbowała doprowadzić się do porządku, jednak nie do końca jej to wyszło. Gdy zjawiła się przed rezydencją Greengrassów nadal miała podkrążone oczy, jej twarz była jeszcze bledsza niż zwykle, co było zasługą nieprzespanych nocy. Poza tym wyglądała zupełnie zwyczajnie, skórzane spodnie, buty ze smoczej skóry i gruby, wełniany płaszcz, w którym mogła się ukryć, gdy szła ulicą wydawało jej się, że wszyscy wiedzą, co zrobiła, chociaż zdawała sobie sprawę, że nie ma takiej możliwości. Zastukała w drzwi kilka razy, poinformowała służbę do kogo przyszła, powiedziała jedynie, że jest starą znajomą i pojawiła się w interesach, zaczekała dłuższą chwilę na to, aż ktoś ją poprowadzi. Wreszcie została pozostawiona przed szklarnią.

Nim weszła do środka zdjęła z głowy kaptur i schowała za ucho pasmo włosów, które zdecydowanie nie zamierzało tkwić ściśnięte w warkoczu. Nie miała pojęcia, czy powinna się tu pojawić, jednak to zrobiła. Odetchnęła głęboko nim weszła do środka pomieszczenia. Poruszała się po cichu, próbowała zlokalizować Ambroise'a nie oznajmiając jeszcze głośno swojej obecności. Trochę bała się tego spotkania.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
10.09.2024, 19:14  ✶  
Może to na skutek parszywego stanu zdrowia a może na skutek jeszcze bardziej parszywego stanu psychicznego, ale od kilku dni niespecjalnie rozróżniał upływające godziny. Tykanie zegarów doprowadzało go do bólu głowy, nie musiał na nich polegać idąc do pracy, bo obecnie przebywał na zwolnieniu, więc całkowicie odpuścił przebywanie z nimi w jednym pomieszczeniu. Potrzebował niemal nieprzeniknionej ciszy, choć ona paradoksalnie prowadziła go do zastanawiania się nad rzeczami, o których nie powinien myśleć. Jednym słowem, nie było dla niego idealnych warunków, toteż polegał na tych, które wprowadzały jak najmniej udręki.
Bywały chwile, kiedy zawieszał się w próżni rzeczywistości. Tracił wtedy godziny i uświadamiał sobie, że świt był zachodem słońca a zachód słońca ustąpił miejsca świtowi. Całe szczęście, nie musiał spędzać zbyt wiele czasu z rodziną. Mając do czynienia z jego wrodzonymi przypadłościami, bliscy doskonale wiedzieli kiedy dać mu odpoczywać w samotności. Rozumieli jego nagłą nerwowość i nie pytali o przyczynę koszmarów. Nawet tych śnionych za dnia, gdy udało mu się zmrużyć oko. Najpewniej sądzili, że znają powody. Nie mogli się bardziej mylić.
Sypiał źle, jeśli nie fatalnie. Kto by pomyślał, że tamte kilka godzin tak odbije się na jego umyśle. Starał się zachowywać spokój. Nie chciał zrobić nic głupiego, bo wiedział, że doszedł do kolejnego etapu. To był ostateczny test mający sprawdzić czy miał jaja, jakie powinien mieć ktoś, kto podjął taką a nie inną decyzję. Odebrał komuś życie. Nie mógł tego zmienić, ale mógł spierdolić je sobie albo (co gorsza) Geraldine. Gdyby teraz poddał się wyrzutom sumienia, nic by nie zmienił w tym, że tamten człowiek spoczywał głęboko pod ziemią w ciemnym, mrocznym lesie. Nie cofnąłby czasu, ale mógł go stracić w Azkabanie.
Nie mieli możliwości wyjaśnienia tego, co zrobili. W teorii powiedzianoby im, że mogli wezwać pomoc. Wystarczyło skontaktować się z patrolem i z Mungiem, żeby uniknąć tego, co zrobili. Zostaliby przesłuchani. On najpewniej straciłby licencję uzdrowiciela i pracę w Mungu, bo tamtej wizyty na Nokturnie nie mógł wyjaśnić tak gładko jak tych u prywatnych pacjentów czystej krwi. Geraldine zostałaby posądzona o kłusownictwo, być może jej ojciec mógłby pomóc jej uniknąć najcięższego wymiaru kary. Ponieśliby konsekwencje, ale nie istniał scenariusz, w którym tak nie było.
Podjęli taką a nie inną decyzję i musieli z nią żyć. A teraz ta Decyzja miała jeszcze konkretne Imię. Nie była już nienazwanym Trupem Czarodzieja przykrytym metrem śniegu i paroma metrami ziemi. Billy Farciarz. Czyż to nie brzmiało jak ironia? Człowiek, który powinien mieć szczęście, nie miał go nawet na chwilę przed śmiercią. Zginął w żałosny sposób i nikt nie miał go odnaleźć. Przynajmniej na to liczył Ambroise. Gdzieś z tyłu głowy miał obawę, że po niego przyjdą.
Nie stróże prawa tylko ktoś gorszy. O ciężkich, gniewnych krokach. Tymczasem usłyszał poruszenie za sobą. Niemal niedosłyszalne skrzypienie drzwi i powolne, ostrożne stąpanie.
- A więc już wiesz - odezwał się cicho, nasłuchując kroków za plecami.
Znał dźwięki wydawane przez wszystkich domowników, służbę i przyjaciół a po tamtej nocy miał wrażenie, że sposób, w jaki kroczyła Yaxleyówna wyrył mu się w uszach. Nie musiał się obracać, żeby wiedzieć. Wyjął wolną rękę spod koca, machając w kierunku wolnego wiklinowego fotela. Wygodnego gniazda wyściełanego kocami i poduszkami.
- Herbaty z prądem? Jointa? - właśnie raczył się oboma.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
10.09.2024, 19:37  ✶  

Geraldine spędziła ostatnie dni u siebie, posiadanie mieszkania w centrum Londynu okazało się być jej zbawieniem. Nikt jej nie przeszkadzał, nikt jej nie odwiedzał, nikt się nią nie przejmował. Całkiem wygodne, aczkolwiek od jakiegoś czasu zastanawiała się nad tym, czy faktycznie nikt nie zauważyłby jej zniknięcia. Nie miała przecież pewności, że teraz nikt jej nie szukał, co jeśli ją znajdą i postanowią pomścić swojego kolegę, co wtedy? Czy ktoś w ogóle by to zauważył? Doprowadzało ją to do zastanawiania się nad sensem jej własnego istnienia, może powinna nieco inaczej kierować swoim życiem, wpuścić do niego kilka osób, na tyle blisko, by faktycznie im na niej zależało, a jej na nim. Szybko jednak odganiała te myśli, im więcej będzie miała bliskich, tym więcej słabości, nie mogła być słaba. Lepiej, aby zostało tak jak jest. Jakoś przeboleje to, że nikt nie przejąłby się jej zniknięciem, przynajmniej nie od razu. Ojcu na pewno byłoby przykro, wiedziała, że jest jego ulubionym synem, to znaczy dzieckiem...

Poruszała się po szklarni bardzo powoli, niezbyt pewnie. Było to zamknięte pomieszczenie, jednak pełne roślin. Nie przywykła do takich warunków, mocno różniło się od głuszy którą zazwyczaj przemierzała. Nie miała pojęcia, czy nie hodują tutaj czegoś, co mogłoby chcieć ją zeżreć. Wolała myśleć, że jednak nie. Mimo wszystko zachowywała ostrożność, nie dotykała niczego, ani nie podchodziła zbyt blisko. Tak było bezpieczniej.

Zauważyła go wreszcie. Siedział na jednym z foteli. Przyglądała mu się dłuższą chwilę, zastanawiała się przy tym, czy może nie powinna zawrócić. Nie do końca wiedziała co ma mu powiedzieć, dowiedziała się tyle, co nic, jeszcze chwilę temu wydawało jej się być to krokiem, który mógł posunąć naprzód ich sytuację. Ta drobna informacja, mogła doprowadzić do tych większy. Może powinna przeprowadzić dłuższe śledztwo nim się tutaj pojawiła. Postawiła stopę na ziemi po raz kolejny, wtedy ją usłyszał. Nie było już odwrotu. Może to i lepiej, bo przecież obiecała mu, że nie będzie musiał radzić sobie z tym wszystkim sam.

Nie spojrzał na nią, ale dał znać, że wie, że tutaj jest. Ciekawe, czy zauważył jej sylwetką, czy po prostu wyczuł jej obecność. Skąd właściwie mieć pewność, że to ona? Nie zamierzała w to wnikać. Nieco pewniejszym krokiem ruszyła przed siebie, aż w końcu znalazła się przed swoim partnerem w zbrodni.

- Wiem, że nic nie wiem. - Powiedziała na dzień dobry. Tak naprawdę niewiele miała Farciarz, jak w ogóle mogło jej się wydawać, że wiele zdziała tylko z tym głupim pseudonimem? Chociaż z drugiej strony lepsze to niż nic.

Usiadła na miejscu, które jej wskazał. Spoglądała na niego krótką chwilę, nie wyglądał dobrze, ale nie zamierzała o tym wspominać, głupio by było zaczynać kolejny raz rozmowę komentarzem o tym, że chujowo się prezentuje. Nawet ona miała w sobie nieco ogłady.

- Czy jest opcja samego prądu? - Zapytała jeszcze, bo średnio miała chęć na trunki rozcieńczane herbatą, wolała poczuć pełny smak na podniebieniu, znieczulenie zdecydowanie jej się przyda przez tą rozmową.

Zachęcona tym, że trzymał w ręku jointa wyjęła z kieszeni swoją papierośnicę i sięgnęła po fajkę, wsadziła ją sobie w usta, po czym podpaliła peta. Zaciągnęła się dymem, od razy lepiej, jakby wszystkie problemy znikały gdzieś na te kilka minut.

- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko mojej wizycie. - Wolała się upewnić, jeśli chciał mogli udać się na jakiś neutralny grunt, chociaż nie do końca wyglądał na kogoś, kto chciałby się ruszyć z tej całkiem przytulnej jaskini.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
10.09.2024, 21:12  ✶  
Spodziewał się, że ten czas nadejdzie. Kiedy pierwszy raz usłyszał plotkę zbiegającą się z tym, jak wyglądał ich nieboszczyk oraz z własnymi wspomnieniami o istnieniu sprzedawcy gazet na Pokątnej (raz czy dwa na pewno coś tam kupił) od razu pomyślał o Geraldine. Była bardzo dobrze poinformowana, musiała wiedzieć o tym wszystkim. Mimo to, wolałby się z nią spotkać w lepszym stanie zdrowia. Teraz był cieniem siebie.
No cóż. To nie był koncert życzeń.
- Wyśmienicie - odpowiedział sucho, niezbyt głośno i jeszcze mniej przyjaźnie niż brzmiał we własnej głowie. Niespecjalnie go to przejęło, miał większe problemy. - Nie przepadamy tutaj za filozofami. W tym lokalu - dopowiedział, siląc się na to, aby zabrzmieć trochę mniej pasywno-agresywnie.
Nie chciał wyładowywać swojego złego humoru na kimkolwiek. Tym bardziej na Geraldine, choć idealnie się nawinęła, bo właśnie znowu czuł zbyt dużo silnych emocji. To dlatego palił i pił w samotni. Przez większość czasu był bardziej przytłoczony i ospały niż zły. Zawieszony w próżni, z której wyrwała go Geraldine i pierwsze promienie słoneczne, które zaczęły wpadać przez szyby do wnętrza szklarni. Było rano, no tak. Uświadomił sobie, że przecież nie tak dawno rozmawiał z Evelyn, która czasami wychodziła z domu niemal z pianiem koguta i równie wcześnie wracała. Była zima i słońce wschodziło później, ale stawiał, że nie mogło być po ósmej. Idealna pora, żeby się nachlać i może zaznać kilka minut półprzytomnego snu.
Bez słowa przesunął butelkę w jej stronę. Pokaźną, krągłą i niemal w trzech czwartych wypełnioną złotawą cieczą domowej roboty. Tego dnia potrzebował czegoś bardzo mocnego. Takiego, żeby herbata tylko pozornie rozwadniała napój. Mimo to nie ostrzegł Geraldine. Już na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że tego dnia była już zaprawiona w boju. A może nigdy nie zeszła z pola walki?
Kiedy tak siadła na wolnym fotelu i wyjęła papierosa, nijak tego nie skomentował. Powietrze w szklarni i tak było ciężkie od dymu. Na szybach mróz malował przepiękne obrazy, słońce świeciło zza gęstych chmur. Próbowało przebić się przez ich okrywę. W pomieszczeniu było ciepło, ale nie gorąco, co zawdzięczał małemu rozpalonemu kominkowi wbudowanemu w konstrukcję szkła, drewna i cegieł gdzieniegdzie wzmocnionej metalem. W innych okolicznościach byłoby tu przyjemnie. Teraz Ambroise czuł zimno sprawiające, że ponownie okrył się kocem niemal po samą głowę.
- Jak widzisz, średnio się nadaję do towarzyskich wizyt - zaciągnął się z tłumionym kaszlem spowodowanym nie dymem a słabym stanem zdrowia. - Niestety, nie powiem, że miło cię widzieć, ale spodziewałem się tej wizyty. Jestem chujowym gospodarzem - odpowiedział, patrząc na nią z powagą.
Wolałby się z nią spotykać w lepszych okolicznościach, ale te były logiczniejsze.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
10.09.2024, 22:06  ✶  

Sama Yaxley nie do końca kojarzyła swojego niedoszłego klienta. Nie pamiętała go z Pokątnej, miała jakieś skrawki wspomnień związane z nim z Nokturnu, minęła go pewnie parę razy, może nawet grała z nim w karty. Nie był jednak na tyle istotną osobą, aby kojarzyła go od razu. Musiała sięgnąć bardzo głęboko, aby odnaleźć te kilka wspomnień.

Po tonie jego głosu wywnioskowała, że nie jest w najlepszym nastroju, idealnie pasowało to do tej aury, która roztaczała się w powietrzu. Nie spodziewała się, że będzie inaczej. Nie minęło wiele czasu, sama zresztą miała humor raczej wisielczy, chociaż udało się jej wyrwać z jaskini. Zmieniła swoją na jego, nie był to za wielki sukces.

- Zarejestrowałam, postaram się więc więcej nie sięgać po filozofię. - Bywało, że jej odpowiedzi nie były proste, chciała dać swoim rozmówcom pole do domysłów, nie lubiła dawać odpowiedzi podanych na tacy, szczególnie takim osobom jak on, które wydawały się bardzo szybko wyciągać wnioski.

Miała świadomość, że ludzie mogą reagować na takie wydarzenia, jak to co ich spotkała w różny sposób. Niektórzy woleli cierpieć w samotności, obwiniać się i egzystować, zaszywać w swoim świecie. Sama zresztą działała podobnie, dosyć szybko jednak dotarło do niej, że nie ma to większego sensu. Takie podejście zabijało powoli, zabierało wszystko, co było dla niej ważne. Zresztą spotykało to każdego. Może ruszenie do przodu, powrót do życia nie był wcale taki prosty, ale dużo bardziej wskazany, nawet po kilku głębszych. Najważniejsze, aby się nie zasiedzieć i za bardzo nie zatracić w egzystencji.

To był pierwszy raz, gdy z kimś rozmawiała po tym wieczorze. Wiele myśli kłębiło jej się w głowie, ale z nikim się nimi nie podzieliła. Zresztą po co miałaby dyskutować o sensie życia z osobami, które nie wiedziały co zrobiła. Miała ledwie dwadzieścia dwa lata, a już mogła pochwalić się tym, że kogoś zamordowała. Pewnie niektórzy mogliby się tego po niej spodziewać, Yaxleyówna przecież miała przemoc we krwi, od zawsze traktowali ją jak jednego z potworów, które przyszło jej zabijać. Zabawne, że dostali to, czego chcieli.

Papieros co chwilę wędrował do jej ust, wypuszczała przy tym małe kłęby dymu, drapał ją bardzo przyjemnie w gardło. W przeciwieństwie do Ambroise'a ona czuła ciepło rozchodzące się po ciele. Ostatnio ciągle było jej gorąco, jej krew wrzała. Pewnie ze zdenerwowania, które jej towarzyszyło. Postanowiła więc ściągnąć płaszcz, który teraz wydawał się na niej wyjątkowo ciążyć. Odetchnęła z ulgą, gdy się go pozbyła.

- Dlatego się tutaj pojawiłam. - Cóż, miała świadomość, że mógł różnie zareagować na to, co zrobili. Musiała sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Nie miała najmniejszego problemu z tym, że nie był w nastroju do odwiedzin, nie przeszkadzało jej to wcale. Tak czy siak by tutaj przylazła, bo obiecała, że to zrobi.

- Czy ja wiem, czy takim chujowym, masz alkohol i skręty, mogło być gorzej. - Sięgnęła przy okazji po butelkę, którą jej zaoferował i upiła z niej spory łyk. Poczuła gorąc, który zaczął się rozchodzić po jej ciele, to co jej dał było mocne, aż skrzywiła się, kiedy łyknęła trunek.

- Udało ci się pozbierać po tym wypadku? W sensie zdrowotnie? - To pytanie raczej powinno być zbędne, bo wyglądał nie najlepiej, nie wiedziała jednak, czy jest to spowodowane chorobą, czy chujowym samopoczuciem, póki co nie poruszyła jeszcze tematu jegomościa, który gryzł ziemię od spodu, na to jeszcze przyjdzie czas.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
10.09.2024, 22:56  ✶  
- Świetnie, więc czuj się jak u siebie - stwierdził, choć to nie był standardowy salon.
Miał tu więcej roślin niż u jakiegokolwiek fanatyka kwiatów domowych. Stały w równych i nierównych rzędach. Na stołach, obok stołów, pod stołami. Duże, małe, średnie. W pełni rozkwitu i w fazie wegetacji. Ozdobne, lecznicze, trujące, jadalne i niejadalne. Mógłby długo wymieniać. Najważniejsze, że czuł się tu zabunkrowany. To była jego samotnia zasłonięta od świata. Miał tu swój alkohol, zapasy suszu, wygodne fotele i osobną toaletę z wanną. W gruncie rzeczy to mogło być specyficzne mieszkanie, gdyby wstawił tu łóżko.
Może powinien? Mógłby tu spędzać długie dni. Szczególnie wtedy, jeśli musiałby porzucić pracę w Mungu z powodu tego człowieka, którego tożsamość już poznali.
- Jeśli chodzi o tamtą obietnicę, możesz czuć się zwolniona - odrzekł.
Jasne. Nie zarzucał jej, że kierowała się tylko tym. Nie mieli wieczystej przysięgi ani nic w tym rodzaju. Mogła złamać przyrzeczenie, kiedy tylko chce, ale jeśli kierowała nią jakaś wyższa moralność to właśnie dawał jej furtkę wyjściową. Byli razem w bagnie. Wmieszali się w coś, o czym nie mogli nikomu powiedzieć, ale nie musieli się razem trzymać. To nie miał być klub morderców. Jeśli Geraldine się o to martwiła, to nie miało też zadatku na klub wisielców. Czuł się trochę gorzej, ale był silny. Miał się podnieść na nogi. To była kwestia czasu. Teraz nie czuł się sobą.
- Nieograniczone ilości. Czym chata bogata - powiedział, nieznacznie się skrzywił w rozgoryczonym grymasie i pociągnął łyk parzącej herbaty z prądem - czy coś - chodziło mu, oczywiście, o to, że mogła wybierać i przebierać do woli.
Nawet w szklarni miał pod blatem kilka różnorodnych butelek o różnej ilości procentów. To, że on pił akurat to nie znaczyło, że ona nie mogła uraczyć się domowym winem z winogron lub innych owoców albo czymś jeszcze innym. Naturalnie wskazał głową we właściwym kierunku. Amatorski samogon raczej nie był trunkiem pięknych dam, nawet jeśli te ślicznotki były również zamieszanymi w morderstwo kłusowniczkami.
Jego prywatny wytwór był mocny, nawet trochę za bardzo, ale względnie przyjemny i nie gwarantował kaca. No. Przynajmniej bardzo dużego kaca, bo Ambroise nadal był na etapie eksperymentowania nad tą kwestią. Mity, że bimber nigdy nie był kacogenny mógł sobie włożyć między bajki, gdy był na czwartym roku w Hogwarcie. Oczywiście, tamten był jego ojca. Swój zaczął warzyć tylko trochę później.
Jeśli natomiast chodziło o palenie, bez wahania mógł powiedzieć, że ma wszystko, co roślinne. Od prostego tytoniu z własnej uprawy po materiał do jointów, które teraz palił aż do bardziej niebezpiecznego towaru, który należało traktować z większą powagą. To dawka czyniła truciznę. Lubił to mówić, gdy popalał bardziej kontrowersyjne susze ziołowe z zawartością datury i innych (powszechnie demonizowanych) trucicieli. Kto jak kto, ale Greengrassowie znali swoje rośliny.
Kto wie. Może to działało na jego korzyść. Mało kto uznałby, że jakiś Greengrass mógł wybrać poduszkę wypchaną pierzem nad autorską mieszankę trujących ziół, żeby kogoś zabić. Z wiadomego powodu miano ich za urodzonych trucicieli. Tymczasem klops. Niespodzianka. Miał na rękach krew kogoś, komu odebrał życie przy pomocy bawełny i gęsich piór. Mógłby docenić tę ironię losu, gdyby nie to, że ta sprawa była dla niego tak drażliwa, jakby miała miejsce jeszcze przedwczoraj. Tymczasem minęło... ...sam nie był w stanie powiedzieć, jak długo. Dni rozmywały mu się i zlewały.
- Jakoś się trzymam - machnął ręką.
Bywało lepiej, nieczęsto gorzej, ale jakimś trafem trzymał się życia. Dochodził do siebie. Powoli, jakby choroba złośliwie go trzymała. Może za karę? Gorączka zsyłała na niego mary gorsze niż kiedykolwiek w przeszłych koszmarach. W tych snach przedzierał się przez gęsty las a w następnej chwili rwał zamarzniętą ziemię paznokciami próbując wykopać się zanim zabraknie mu powietrza. Obok niego z ziemi wystawały kości. Rozkładające się żywe czaszki śmiejące się w pogardliwym rechocie. Nie mógł wyjść. Nie mógł uciec. Na samą myśl było mu tylko zimniej, nawet w tak ciepłym pomieszczeniu.
- Ty? - Spytał w celu odwrócenia uwagi. Zaciągnął się jointem i oparł głowę na oparciu okrytym owczą skórą.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
10.09.2024, 23:26  ✶  

- Spróbuję. - To wcale nie było łatwe zważając na te rośliny, które otaczały ich z każdej strony. Czuła się przez nie nieco nieswojo. W jej mieszkaniu nie było żadnych roślin, bo nie potrafiła ich hodować. Zabiła nawet kaktusa, którego dostała od brata. Nie potrafiła się zaopiekować niczym, co było żywe. Ledwie dawała sobie radę z dbaniem o samą siebie, zapominała o posiłkach, żywiła się głównie kawą, tytoniem i alkoholem, Triss dbała o to, żeby nie zdechła z głodu.

- Mhm, nie zauważyłam, żeby ktoś pytał o zwolnienie. - Mógł sobie darować. Gdyby nie chciała tutaj zajrzeć, to by tego nie zrobiła. Gdyby nie chciała składać obietnicy, to też by jej uniknęła. Najwyraźniej jakikolwiek powód był dobry, aby móc się wytłumaczyć z jej obecności w tym miejscu. Wbrew pozorom Yaxleyówna wcale nie chciała trzymać się z dala od ludzi, no, może jakaś część niej, ale miała dla niej usprawiedliwienie z tego zachowania, całkiem honorowe - dotrzymanie słowa. - Nie tak łatwo się mnie pozbyć Greengrass. - Rzuciła jeszcze, mogłaby zaprzestać pojawiać się obok gdyby ją o to poprosił, bo nie znosiła się narzucać, póki co jednak zamierzała go poznać trochę lepiej, musiała sprawdzić z kim ma do czynienia. Byli ledwie znajomymi, kiedy połączyła ich dość mocno nieprzyjemna sprawa, o której pewnie nigdy nie zapomną. Chcąc, nie chcąc czuła się z nim w pewien sposób związana. Sama nie wiedziała, jak bardzo jej to w tym momencie ciążyło, zdawała sobie jednak sprawę, że mogła trafić gorzej, mógł znaleźć się ktoś, kto zamierzałby oceniać jej wątpliwą moralność, on nie wydawał się mieć problemu z tym, co robiła w wolnym czasie. Zresztą póki co się dystansowała od swoich zajęć, tak jak mówiła. Musiała dać sobie czas, jakoś przeżyć najbliższy miesiąc. Jako, że nie miała przez to zbyt wiele na głowie, mogła go nawiedzać i nieco uprzykrzyć mu życie (jakby już tego nie zrobiła).

- Każde źródło się kiedyś kończy. - Nieograniczona ilość brzmiała dobrze, aczkolwiek nie mógł mieć tutaj samonapełniającej się studni z alkoholem. Prędzej, czy później zdoła wlać w siebie wszystko, szczególnie jeśli zamierzał się tutaj zaszyć na dłużej. Rozumiała tę chęć ucieczki przed światem. Nie sądziła jednak, że jest to metoda, która sprawdzi się na dłuższą metę. Kiedyś będzie musiał stąd wyjść, wrócić do życia, do normalności. Nie, żeby ona sama póki co się ku temu spieszyła. Kilka dni przerwy od codzienności dobrze im zrobi, zastanawiała się tylko jak wyglądało to w przypadku jego pracy. Sam wspominał jej o tym, że nie może sobie pozwolić na takie wybryki jak ona. Jej braku w pracy nikt nie dostrzeże, bo sama była sobie szefem. - Nie potrzebuję nic więcej, to jest odpowiednie. - Pomachała jeszcze w powietrzu butelką, którą trzymała w dłoni, a później jakby na potwierdzenie swoich słów upiła z niej spory łyk. Powoli przyzwyczajała się do tego smaku, grymas na jej twarzy tuż po wypiciu kolejnej dawki nie był już aż tak widoczny. Piła w swoim życiu gorsze rzeczy, zresztą ojciec raczył ją głównie księżycówką sprowadzaną z okolicznych wiosek. Nie było to dla niej nic nowego, musiała tylko przeżyć jakoś pierwszy łyk.

- Trochę tak jakoś wyglądasz. - Miała na myśli, że nie do końca dobrze, może nie powinna o tym wspominać, miała ugryźć się w język, ale tego nie zrobiła. Nie to, że ona wyglądała dużo lepiej, widać po niej było zmęczenie, ale w przeciwieństwie do niego nie oberwała przy okazji w głowę, zdecydowanie jego przeżycia były trochę bardziej bolesne. Nie tylko te fizyczne, to on przyłożył mężczyźnie poduszkę do głowy, to on wykonał wyrok. Była mu za to wdzięczna, ale miała wrażenie, że może lepiej by się stało gdyby ona to zrobiła. Jakoś by sobie z tym poradziła, i tak była mordercą, on za to należał do ich przeciwieństwa, był uzdrowicielem, to mogło mieć na niego dużo większy wpływ niż mu się mogło wydawać.

- Trzymam się dobrze. - Gówno prawda, ale nie chciała o tym mówić. Wolała udawać, że jest silna. Tak było prościej, zresztą i tak nie potrafiłaby opowiedzieć o tym, co czuła. Była chujowym mówcą. - To Rosier, prawda? - Wcześniej miała wrażenie, że nie tylko ona się czegoś dowiedziała, wolała sprawdzić, czy obie wersje się pokrywały.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
11.09.2024, 11:23  ✶  
- Albo nie - wzruszył ramionami zauważając jej nieswojość. - Jak tam sobie chcesz - w tym stanie był niemalże nihilistą wykluczającym wszystko i wszystkich.
Jeśli chciała czuć się tu jak w domu, zapraszał. Jeśli planowała stąd szybko uciec, również nie czuł się tym specjalnie poruszony. Jeżeli uważała skontrolowanie go za swój obowiązek wymuszony tamtą obietnicą, był zobowiązany do tego, żeby zwolnić ją z przyrzeczenia. Jasne, już je odhaczyła. Mogła iść do siebie. Do rodzinnej posiadłości, do domu, do samego Merlina. Niewiele go to teraz obchodziło. Najważniejsze, by było jej tam wygodnie. Tak jak jemu na tym fotelu.
- Zapominasz, że zdobywam doświadczenie w pozbywaniu się ludzi - sarknął ponuro, biorąc haust alkoholu z butelki i popijając to herbatą z prądem.
Tak, podwójny alkohol. Tego mu było trzeba.
W żadnym razie jej, oczywiście, nie groził. To nie była zakamuflowana groźba, że chciał zrobić jej krzywdę. Nic w tym rodzaju. Po prostu był wyjątkowo rozgoryczony tym doborem słów. Pasowały tu dobrze, ale jednocześnie nie były ani trochę przemyślane. Brzmiały jak wredny rechot losu. Oto on. Człowiek pozbywający się ludzi ze swojego życia. Teraz już całkiem dosłownie.
- Nie doceniasz moich możliwości - skwitował. Joint chodził mu przy tym między wargami. Góra - dół, góra - dół.
Dół, dół, dół, dół, dół. Zimny i ziemisty.
Ktoś by pomyślał, że po tym, co jej pokazał powinna mieć w niego dużo mocniejszą wiarę. Od dłuższego czasu zbierał zapasy w szklarni, nie pijąc aż tyle w normalnych okolicznościach. Nie był zadeklarowanym alkoholikiem ani nie spędzał w domu na tyle dużo czasu, żeby znacząco uszczuplać to, co znajdowało się w szklarni. Przy tym, co właśnie robił zwykły Ambroise był niemalże świętym abstynentem. W głównej mierze żył pracą a nie alkoholem. Teraz nie był w stanie tego robić, toteż procenty zgrabnie wskoczyły na drugie miejsce. Na pierwszym było jaranie, które normalnie startowało w wyścigu z pracoholizmem.
- Znakomicie - skinął głową - przynosisz następną butelkę - uprzedził jeszcze, oczywiście, nie mając na myśli wypadu do sklepu tylko przetrzepanie zapasów w szklarni.
Wbrew pesymizmowi Yaxleyówny, mieli tu całkiem spory zapasik procentów. Dopiero zaczynał pić na dużą skalę, więc mogli raczyć się jeszcze przez kilka dni ciągiem, gdyby tak postanowili. W niczym by im to nie pomogło, jasne, ale mogli tak zrobić.
Ambroise nie czuł się urażony. Tak. Stwierdzała fakty. Wiedział, że nie wygląda zbyt dobrze. Po części zawdzięczał to chorobie fizycznej, po części leczeniu się głównie alkoholem i minimalną ilością stałego pokarmu. Reszta była wyłącznie kwestią psychiki, która nawet nie udawała, że chce współpracować z jego organizmem. Owszem, Geraldine mogła ugryźć się w język, ale skoro tego nie zrobiła, on także postanowił być z nią brutalnie szczery.
- Chuja się trzymasz - zawyrokował, patrząc na nią spokojnym, chłodnym spojrzeniem.
Tak samo jak ona rościła sobie prawa, żeby go oceniać, tak jemu wystarczyło jedno spojrzenie, żeby ocenić, że oboje nadal siedzą w tym samym bagnie. Wylewali do niego litry sześcienne alkoholu i wygodnie mościli się na zatopionych gałęziach. Nie było im wygodnie, ale przez ostatnie dni poznali te warunki. Były bezpieczniejsze niż przymusowe pchanie się w świat.
Jasne, nie mógł tu siedzieć przez resztę życia. O ile nie postanowiłby, że miało być krótkie, żałosne, przerwane chorobą i zakończone alkoholem. A tego raczej nie przewidywał. Nie był domorosłym samobójcą. Potrzebował stanąć na nogi. Wiedział, że musi się pozbierać, ale nikt (nawet Geraldine) nie mógł mu mówić, kiedy. Szczególnie nie teraz, gdy poznawali nowe fakty, które trzymały go w żałosnym stanie psychicznym.
- To Rosier - powtórzył po niej bardziej twierdzącym i ponurym głosem.
Nie mógł zaprzeczyć, choć bardzo by tego chciał. Niewiele zmieniało to, kim był wymieniony człowiek, że nie należał do głównej linii rodziny, że nie był synem nikogo istotnego, że po Pokątnej i Nokturnie od dawna krążyły plotki o tym, że był wydziedziczonym przygłupem. Silnym, ale idiotą. Tak. To był Rosier. A po nagłym zniknięciu takie rodziny lubiły rozgłos i nagłe przypływy nostalgii związanej z zaginionym członkiem rodziny. Ambroise w swojej karierze wielokrotnie był świadkiem jak zmarli czarodzieje, których nikt nie odwiedził ani razu nagle stawali się świętymi i wszyscy zapominali o niedawnej pogardzie.
Nie mówił tego Geraldine, ale mogli mieć poważniejsze kłopoty niż martwy przygłup gazeciarz.
- Ile fragmentów błotoryja nadaje się do wykorzystania w przemyśle? - Spytał wprost bez zbędnych ceregieli. Nie musiał dodawać, o jaki przemysł mu chodziło. Moda była tu jednoznaczna.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
11.09.2024, 12:07  ✶  

- To te rośliny, przytłaczają mnie. - Jasne, przywykła do głuszy, ale te zamknięte w szklarni wzbudzały jej niepokój. Nie mogłaby stąd uciec, gdyby któraś próbowała ją zabić. Nie do końca potrafiła sobie radzić z magicznymi krzakami, skąd mogła wiedzieć, że nie są zaczarowane i nie będą chciały jej zeżreć? Ze stworzeniami było prościej, większość z nich była gotowa do ataku, kiedy czuła niezbepieczeństwo, tutaj nie do końca była w stanie stwierdzić, co może być zagrożeniem, a co nie.

Prychnęła słysząc jego komentarz. Chciał ją wystraszyć? Dobre sobie. Najwyraźniej zapomniał o tym, że ona również nie była taka święta, ba nie opuszczała jej pewność, że nie byłby w stanie jej skrzywdzić, nawet jeśli by spróbował.

- Nie wiem, czy to można faktycznie nazwać doświadczeniem, zapominasz o tym, że tamten już był martwy, kiedy na ciebie trafił. - Nie stawiał się, ledwie się ruszał, ona była bardzo żywa.

- Możesz spróbować mi je pokazać, lubię wyzwania. - Znowu prowokowała go do działania, nie sądziła jednak, że będzie w stanie zrobić coś, co mogłoby wkurzyć ją na tyle, żeby się oddaliła. Nie łatwo było ją od siebie odsunąć, nie kiedy ona tego nie chciała. Potrafiła być bardzo zawzięta.

Gerry wiedziała, że zapasy mogą skończyć się bardzo szybko, szczególnie, gdy zaczynało się gubić dni i tygodnie, odrywać od wszystkiego. Zdarzało jej się to już wcześniej. Sama posiadała sporą spiżarkę, która przestała jej wystarczać, gdy te epizody pojawiały się w jej życiu. Alkohol często bywał jej przyjacielem, otumaniał, gdy nie chciała myśleć, właściwie był najłatwiejszą drogą prowadzącą ku zatraceniu. Czasem każdy tego potrzebował.

- Jasne, dobrze, że to całkiem niedaleko. - Świadomość, że alkohol był pod ręką była całkiem uspokajająca, nie wydawało jej się, żeby szybko skończyli dzisiaj pić. Dzień się przecież dopiero zaczął, wiedziała, że jeśli już sięgnęła po procenty, to szybko nie przestanie w siebie w nich wlewać. Miała problem z umiarem, we wszystkim, bardzo łatwo przychodziło jej zatracanie się w nałogach.

Podciągnęła nogi na fotelu, piorunowała go wzrokiem, kiedy zdecydował się skomentować jej odpowiedź. Powinna się domyślić, że i po niej to widać. Zdecydowanie bywała już w lepszym stanie. Upiła kolejny łyk alkoholu, nie do końca wiedziała, czy chce opowiadać o swoich uczuciach. - Bardzo dobrze, czy tam chuja, to prawie to samo. - Właściwie co to za różnica, jak się trzymała? Nic to nie zmieniało. Musiała to przetrawić, zebrać się w sobie i stanie się tak prędzej, czy później. Nie miała innego wyjścia, może potrzebowała jeszcze odrobinę czasy, aby ułożyć sobie wszystko w głowie. Jechali na tym samym wózku, najwyraźniej też radzili sobie z tym, co zaszło w podobny sposób, musiała się z tym pogodzić. Musiała przyznać przed sobą, że nie do końca sobie radzi, chociaż nie znosiła tego robić. Oszukiwała siebie i innych, ubierała maskę, ale w tej chwili ona nie wystarczyła.

Wypuściła głośno powietrze z płuc. Nie była do końca zadowolona, że potwierdził to, iż ich trupem okazał się być Rosier. Rosierowie byli czystokrwiści, szanowani, może nie wszyscy, jednak to sporo zmieniało. Zdecydowanie wolałaby, aby trafili na jakiegoś nic nie znaczącego czarodzieja. W tym przypadku pochodzenie mogło wiele zmienić. Ktoś mógłby się zainteresować jego zaginięciem, jakaś daleka rodzina, nawet jeśli często się nie spotykali. - Myślisz, że po tygodniu się zorientują? - Podczas balu gdybali na temat tego ile czasu zajęłoby Rosierowi zauważenie, że jego żona zniknęła. Tamci jednak mieszkali razem, ten wydawał się nie być specjalnie związany z rodziną. - Czy może bardziej po miesiącu? - Wolałaby, żeby zajęło im to jeszcze dłużej, a najlepiej wieczność.

Kolejne pytanie nieco zbiło ją z tropu. Przyglądała się Greengrassowi dłuższą chwilę, nim dała mu odpowiedź. - To zależy od tego, w czyje wpadnie ręce. - Niektórzy potrafili wykorzystać każdy, nawet ten najmniej znaczący kawałek ciała zwierzęcia, tych ceniła najbardziej. Lubiła żyć w świadomości, że śmierć, którą przyniosła zwierzętom nie idzie na marne, że są traktowane z odpowiednim szacunkiem, skoro już zostało odebrane im życie.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (9547), Ambroise Greengrass (9592)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa