02.11.2022, 00:43 ✶
Popatrzył w lustro; włosy miał w nieładzie, kosmyki zawijały się figlarnie i łączyły w pukle przypominając obłoki czarnych chmur, a parodniowy zarost przebijał się przez jasną, prawie wyblakłą przez brak słońca cerę. Westchnął głęboko, a ciemny granat oczu zawisł na wysokości krawata, z którym trudził się przez ostatnie piętnaście minut, była godzina szósta czterdzieści dziewięć, nie mógł spać. Wczoraj wieczorem wrócił z Paryża, gdzie spędził dwa dni prowadząc gościnne wykłady, odpowiadając na pytania. Dom był pusty, chłodny w swoim wiecznym porządku i rzeczach poukładanych prawie od linijki na blatach mebli. Miał być punktem wspólnym ich małżeństwa, rozwiązaniem problemu, odwiecznej kłótni o prawa skrzatów domowych, a stał się kolejną pustą świątynią codziennych nawyków. Zignorował te myśli. Przecież od początku wiedział, że całe to małżeństwo jest spisane na straty, niepotrzebnie się łudził, zanim zatracił się znowu w jedynej rzeczy, którą potrafił robić. Odciął się od świata i emocji pogrążając w badaniach, artykułach i zapachu warzonych eliksirów; nie zawsze przyjemnym, czasami łzawiły mu oczy, innym razem musiał zasłaniać twarz materiałem, ale czego się nie robiło dla nauki. Rozpiął koszulę rzucając ją na łóżko, materiał wylądował na porozrzucanej pościeli, a Lestrange wciągnął na siebie ciemny golf.
Gosposia prawie dostała zawału, gdy zobaczyła go w kuchni. Uśmiechnął się tylko, skrępowany i uniósł jedną dłoń jakby nie wiedząc czy ma się z nią przywitać inaczej, czy ten sposób jest w porządku. Zazwyczaj przyrządzał sobie jedzenie sam w środku nocy albo w bardzo losowych porach dnia. Akurat tak się złożyło, że wstał o podobnej godzinie, co Eden. Zdarzało im się siedzieć razem przy stole, ale głównie wtedy, gdy William traktował poranny posiłek jako kolację, bo ślęczał nad pergaminami i próbówkami tak długo, że zastawał go poranek. Wycofał się z kuchni i wszedł do jadalni siadając na swoim miejscu.
- Nie, nie. Nie trzeba. Ja sam ją naleje. - odezwał się, gdy wspomniana wcześniej kobieta zaczęła serwować herbatę. Nie był w stanie tego opisać, ale spędzanie czasu samemu ze sobą powodowało, że ingerencja innych w jego czynności w dziwny sposób go irytowała. Mimo to, nie chciał być niegrzeczny, więc przez większość czasu starał się kończyć zdania z uśmiechem, co w skutkach było gorsze. Zmęczony lub zakłopotany William być może wydawał się na pierwszy rzut oka nieszkodliwy, ale, gdy rzucał koślawymi wykrzywieniami twarzy na prawo i lewo ludzie zazwyczaj marszczyli brwi i pytali się jeden drugiego czy z tym mężczyzną wszystko jest w porządku; odpowiedź brzmiała nie, ale to już szło się domyślić.
Złapał imbryk i przysunął filiżankę do siebie, akurat w przelewaniu cieczy z jednego naczynia do drugiego osiągnął mistrzostwo, bo wolał przez przypadek nie wysadzić domu, gdy kropla jednego specyfiku złączyłaby się przypadkowo z inną, już zalegająca na powierzchni jego biurka w pracowni. Poza tym poparzenia eliksirami bywały bolesne, sam się o tym zbyt wiele razy przekonał. Spojrzał na pustą filiżankę stojącą przy miejscu Eden i w tym samym momencie drzwi do jadalni otworzyły się. William zawisnął z czajnikiem jak spetryfikowany wpatrując się w kobietę zbyt długo, aby uznać to za normalne. Zastanawiał się przy tym wszystkim co powiedzieć, niezbyt chciał usłyszeć mrukliwą odpowiedź, sarkastyczną odpowiedź albo chłodną odpowiedź. Właściwie nie był pewien, czy chce słyszeć cokolwiek. Uśmiech, mimowolnie zmienił się w grymas, bo Lestrange nigdy nie nauczył się panować nad swoją mimiką wystarczająco szybko. Zaraz jednak potrząsnął delikatnie głową ignorując nieprzyjemne przewracanie się żołądka do góry nogami. Nie był w sumie pewien dlaczego go to tak denerwuje, przecież to nie tak, że nie mógł Eden niczego odpowiedzieć, jeżeli byłaby niemiła. Po prostu... nie miał chyba ochoty rozmawiać z kimkolwiek. Pożałował, że nie przeczekał aż małżonka wyjdzie z domu.
- Dobry. - wydukał w końcu - Zastanawiałem się właśnie czy nalać ci herbaty - odparł, właściwie, szczerze, bo nie był pewien kiedy kobieta przyjdzie, nie był dobry w zapamiętywaniu o której ta wstaje. Coś mu się kojarzyło, ze koło siódmej, ale... Nieważne, William, za dużo myśli, za mało słów, skarcił się w myślach i postarał się grymas przekształcić w coś, co chyba miało być uśmiechem, ale ogólnie wyglądał trochę jak uczeń, któremu powiedziało się, że ma przeprosić koleżankę za to, że pociągnął ją za włosy.
Wciąż nie ruszył się ani o minimetr z tym nieszczęsnym, porcelanowym czajnikiem w dłoni.
Gosposia prawie dostała zawału, gdy zobaczyła go w kuchni. Uśmiechnął się tylko, skrępowany i uniósł jedną dłoń jakby nie wiedząc czy ma się z nią przywitać inaczej, czy ten sposób jest w porządku. Zazwyczaj przyrządzał sobie jedzenie sam w środku nocy albo w bardzo losowych porach dnia. Akurat tak się złożyło, że wstał o podobnej godzinie, co Eden. Zdarzało im się siedzieć razem przy stole, ale głównie wtedy, gdy William traktował poranny posiłek jako kolację, bo ślęczał nad pergaminami i próbówkami tak długo, że zastawał go poranek. Wycofał się z kuchni i wszedł do jadalni siadając na swoim miejscu.
- Nie, nie. Nie trzeba. Ja sam ją naleje. - odezwał się, gdy wspomniana wcześniej kobieta zaczęła serwować herbatę. Nie był w stanie tego opisać, ale spędzanie czasu samemu ze sobą powodowało, że ingerencja innych w jego czynności w dziwny sposób go irytowała. Mimo to, nie chciał być niegrzeczny, więc przez większość czasu starał się kończyć zdania z uśmiechem, co w skutkach było gorsze. Zmęczony lub zakłopotany William być może wydawał się na pierwszy rzut oka nieszkodliwy, ale, gdy rzucał koślawymi wykrzywieniami twarzy na prawo i lewo ludzie zazwyczaj marszczyli brwi i pytali się jeden drugiego czy z tym mężczyzną wszystko jest w porządku; odpowiedź brzmiała nie, ale to już szło się domyślić.
Złapał imbryk i przysunął filiżankę do siebie, akurat w przelewaniu cieczy z jednego naczynia do drugiego osiągnął mistrzostwo, bo wolał przez przypadek nie wysadzić domu, gdy kropla jednego specyfiku złączyłaby się przypadkowo z inną, już zalegająca na powierzchni jego biurka w pracowni. Poza tym poparzenia eliksirami bywały bolesne, sam się o tym zbyt wiele razy przekonał. Spojrzał na pustą filiżankę stojącą przy miejscu Eden i w tym samym momencie drzwi do jadalni otworzyły się. William zawisnął z czajnikiem jak spetryfikowany wpatrując się w kobietę zbyt długo, aby uznać to za normalne. Zastanawiał się przy tym wszystkim co powiedzieć, niezbyt chciał usłyszeć mrukliwą odpowiedź, sarkastyczną odpowiedź albo chłodną odpowiedź. Właściwie nie był pewien, czy chce słyszeć cokolwiek. Uśmiech, mimowolnie zmienił się w grymas, bo Lestrange nigdy nie nauczył się panować nad swoją mimiką wystarczająco szybko. Zaraz jednak potrząsnął delikatnie głową ignorując nieprzyjemne przewracanie się żołądka do góry nogami. Nie był w sumie pewien dlaczego go to tak denerwuje, przecież to nie tak, że nie mógł Eden niczego odpowiedzieć, jeżeli byłaby niemiła. Po prostu... nie miał chyba ochoty rozmawiać z kimkolwiek. Pożałował, że nie przeczekał aż małżonka wyjdzie z domu.
- Dobry. - wydukał w końcu - Zastanawiałem się właśnie czy nalać ci herbaty - odparł, właściwie, szczerze, bo nie był pewien kiedy kobieta przyjdzie, nie był dobry w zapamiętywaniu o której ta wstaje. Coś mu się kojarzyło, ze koło siódmej, ale... Nieważne, William, za dużo myśli, za mało słów, skarcił się w myślach i postarał się grymas przekształcić w coś, co chyba miało być uśmiechem, ale ogólnie wyglądał trochę jak uczeń, któremu powiedziało się, że ma przeprosić koleżankę za to, że pociągnął ją za włosy.
Wciąż nie ruszył się ani o minimetr z tym nieszczęsnym, porcelanowym czajnikiem w dłoni.
“Education never ends. It is a series of lessons, with the greatest for the last.”