• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 14 Dalej »
[Mabon 1965] Przejdzie. Wszystko przechodzi. Święto przemijania. | Ger &Ambroise

[Mabon 1965] Przejdzie. Wszystko przechodzi. Święto przemijania. | Ger &Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
13.09.2024, 14:49  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:27 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Przejściowe pory roku nie były jej ulubionymi. Obłęd wracał jesienią lub przedwiośniem. Wtedy kiedy pojawiała się specyficzna aura, obłęd lubi niż, mgłę, pochmurne niebo. To wystarczyło, aby rano obudzić się z nieokreślonym lękiem, czy smutkiem. Czasem z jednym i drugim. Latem, promienie słońca przynosiły pogodę ducha, uśmiech, czy jakiekolwiek inne pozytywne emocje. Jesień przyciągała to, co nieprzyjemne, jakby był wybór tylko i wyłącznie między trwogą, a rozpaczą.

Nie zmieniał tego fakt, że odbywał się sabat. Jasne, mieli co świętować, mogli podsumować wszystko to, co wydarzyło się latem, udane zbiory, czy polowania. Odpowiednie przygotowanie do nadchodzącej zimy, przynajmniej takie było założenie. Był to też odpowiedni moment aby zastanowić się nad wszystkim innym, przemijaniem, swoimi osiągnięciami, tym z których można było być dumnym, lub mniej.

Festiwale towarzyszyły tej tradycji. Nie miała pojęcia jakim cudem dało się upchnąć na Pokątnej tyle straganów. Tłum rozbawionych ludzi wydawał się niczym nie przejmować. Przy jednym ze stolików siedziała Gerry Yaxley, w nieco podłym nastroju. Nie lubiła podsumowań, to święto jednak się o nie prosiło. Dolewała właśnie do swej szklanki koleją porcję złocistego alkoholu, nie do końca rozumiejąc dlaczego wszyscy są w takim wyśmienitym humorze.

Ktoś przystanął obok niej i zaczął ją zagadywać, uniosła jedynie wzrok w jego kierunku i odgoniła go ręką, sugerując, że nie jest zainteresowana rozmową. Pierwszy dzień jesieni przyniósł jej kurewsko zły humor. Nie chciało jej się zabawiać obcych.

Lato minęło jej dosyć intensywnie, zresztą jak zawsze, miała wrażenie jednak, że trwało zbyt krótko, nie zdążyła wycisnąć z niego tyle, ile by chciała. Była bardzo zajęta, przez co nie miała czasu na to, aby zastanawiać się nad tym, co wydarzyło się tego roku. Jesień, która nadeszła powodowała, że wszystko do niej wróciło, miała czas na głupoty, więc chcąc nie chcąc to głównie na nich się skupiała. Była kilka razy na Nokturnie, jednak nie zauważyła, aby zrobiło się głośno o sprawie, w którą została wmieszana, a raczej sama zupełnie przypadkiem się w nią zaangażowała. Nikt nie patrzył na nią spode łba, nikt nic nie wspominał. Znowu jednak zaczęła się zastanawiać, co jeśli to cisza przed burzą? Wiedziała, że nie powinna o tym myśleć, ale trudno jej się było aktualnie skupić na czymś innym. Pieprzona jesień.

Wsadziła sobie fajkę do ust i spoglądała na tańczące niedaleko dzieci. Trochę im zazdrościła tej beztroski, której nie mogła ostatnio w sobie znaleźć. Wiele by dała, aby nadal mieć to w sobie, nie miała pojęcia, czy przepadło na dobre, czy kiedyś wróci, czy faktycznie była popsuta? Może kiedyś znajdzie odpowiedzi na te pytania.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
13.09.2024, 17:16  ✶  
Nawet nie pamiętał jak to się stało, że Evelyn wymyśliła im wszystkim jakieś zadania z okazji świętowania początku jesieni. Był zbyt zajęty pracą, żeby zwrócić uwagę na to, co planuje jego macocha i bez zastanowienia akceptował wszystko, co mu mówiła. Nie umiał skupić się zbyt długo na analizowaniu tych wszystkich informacji i koncepcji, więc przez większość czasu tylko udawał, że słucha. A ona mówiła, pokazywała i planowała, niezmiernie zadowolona z tego, że nikt nie próbował jej wchodzić w paradę. Celowo czy też nie (chyba bardziej w kierunku tego pierwszego) nie wymagała też od nich niemalże żadnych konsultacji. Przedstawiała im mgliste (dla Ambroisa bujającego w tym czasie w obłokach) koncepty i plany, oczekując tylko tego, żeby przytakiwali. Wszystko odbywało się bez większych problemów aż do czasu, kiedy nie zechciała uświadomić im, że nadeszła najwyższa pora, żeby działać. Wtedy nastąpił pierwszy zgrzyt, bo do mężczyzny zaczęło docierać, w co się tak właściwie wplątał. Było za późno.
Próby protestu na nic się nie zdały, bo Ambroise był tą drugą osobą, która zorientowała się później. Jego ojciec jakimś cudem wymigał się od planów żony. Nie było też szans, żeby to Roselyn wzięła udział w tym całym przedsięwzięciu, które Greengrass w myślach nazywał cyrkiem. Lubił świętować początek jesieni, ale zazwyczaj robił to na swój sposób. Brał udział w wydarzeniach na własnych zasadach. Zmywał się również mniej więcej wtedy, kiedy chciał a to znaczyło, że jednocześnie zazwyczaj w pierwszym momencie, w którym wypadało to zrobić. Jednakże nie w tym roku. Jego rozproszenie i przepracowanie zostało bezczelnie wykorzystane. Co gorsza nie mógł na to otwarcie narzekać, bo sam na to pozwolił. Żeby nie popsuć tego, na czym tak bardzo zależało jego macosze, nawet postarał się okazywać jakiś tam entuzjazm wobec sterty zadań, jakie mu przydzielała.
Nie chodziło tylko o jedno, oj nie. Chodziło o wiele dni przygotowań do tego, żeby teraz wspierał ją i jej kuzynkę na specjalnym, jedynym w swoim rodzaju stoisku (dla dwóch kobiet, oczywiście), na którym porozstawiały swoje magiczne wyroby mające na celu (o ironio!) łączyć świat roślinny ze zwierzęcym i zbierać datki na ochronę smoków w rezerwatach rodu Rowle, z którego obie pochodziły. Śmieszny, porażająco zabawny żart, biorąc pod uwagę to, co sam Ambroise myślał o jakichkolwiek magicznych zwierzętach. Nie chciał być niemiły dla kogoś, kto w gruncie rzeczy dużo dla niego zrobił, więc został uwikłany w informowanie ludzi o jebanych smokach.
Co gorsza, nie wystarczyło zwykłe zbieranie pieniędzy, sprzedaż wyrobów ziołowych i kształtnych ciasteczek na wielkich tackach, które musiał sam wystrugać ze specjalnego drewna (do tej pory miał rany na dłoniach, które nie chciały się tak łatwo wyleczyć magicznie). Przez ostatnie dwa tygodnie w każdej wolnej chwili robił ciasto na ciasteczka, piekł ciasteczka, wycinał ciasteczka (w kształcie jebanych smoków) dekorował ciasteczka, parzył zioła do lukru na ciasteczka. Stał się cukiernikiem od siedmiu boleści. Niemalże zapomniał o tym, że mógł mieć jakieś inne życie poza ciastkami i Mungiem.
Może to nie było takie złe?
Nie miał czasu na pogrążanie się w jesiennej nostalgii. Niemal przestał rozpamiętywać wszystko, co wydarzyło się w przeciągu półrocza. Odkąd któregoś popołudnia osiągnął kompletny dół (nawet nie chciał o tym wspominać), jego życie zaczęło wracać na niemal właściwe tory. Niemal, bo informowanie świętujących czarodziejów o wyzwaniach doznawanych przez rezerwaty smoków jesienią i zimą nie byłyby czymś, w czym by się widział, gdyby nie jego rozkojarzenie. Jasne. Miewał bardzo realistyczne koszmary, ale nauczył się z nimi żyć. Niemalże wszystko było w porządku, choć nadal pozostało mu wrócenie do praktyki na Nokturnie, które bezwiednie odsuwał w czasie. Miał Munga i prywatnych, bogatych klientów, ale brakowało mu czegoś w życiu. Tamta noc mu to zabrała. Musiał odpuścić lub odzyskać stratę. Nadal nie podjął decyzji.
Czując powiew jesieni na karku wiedział, że musi ją podjąć, ale mimowolnie czekał na jakiś znak. Kiedy uświadomił sobie, że zaczął o tym myśleć i coraz bardziej zawieszał się w swojej głowie, poinformował Evelyn o pójściu na krótką przerwę (chyba tego nie odnotowała) i oddalił się od straganiku w kierunku stolików, przy których mógłby uraczyć się gorącą herbatą. Miał wrócić za jakiś czas, więc nic mocniejszego nie wchodziło w grę.
Zdjął przedziwny szalik w smoki, wepchnął go sobie w większości do kieszeni i zadowolił się kubkiem bezalkoholowego grzańca. Widząc, że wszystkie stoliki są zajęte, przystanął przy niewielkim murku, spoglądając na uczestników świętowania.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
13.09.2024, 18:15  ✶  

Nie odrywała wzroku od dzieciaków, które nie przestawały tańczyć. Ignorowała wszystko inne co działo się wokół. Dzięki temu humor chociaż na chwilę się jej poprawił. Zabawne, że jeszcze kilka lat temu sama była jednym z takich dzieciaków. Można było ją znaleźć tańczącą między dorosłymi, uwielbiała obchodzić święta w Walii, w rodzinnej rezydencji. Zjeżdżała się wtedy tam cała rodzina, w końcu była to ich siedziba rodowa, rozpalali ogniska, a wcześniej polowali. Nocami nikt nie liczył ilości brakujących dzieciaków, więc mogli biegać po lesie, bo wszyscy byli tak bardzo pijani, że nikogo nie obchodziło gdzie się podziewają. Mimo, że noce były wtedy dosyć chłodne, to niosły ze sobą ciepłe wspomnienia. Na samą myśl o nich się rozmarzyła. Będzie musiała poprosić rodziców, aby przy kolejnym sabacie zorganizowali spotkanie rodzinne. James pewnie i tak na nie nie przyjedzie, nadal włóczył się po świecie, ale będzie mogła spędzić trochę czasu z Astarothem o ile wypuszczą go ze szkoły chociaż na weekend. Nie pamiętała, kiedy ostatnio byli w domu we trójkę. Niby rodzeństwo, a każde wychowywane osobno, dzieliła ich wszystkich spora różnica wieku, bo Yaxleyowie wydawali potomków na świat co sześć lat. Ona była pomiędzy, dlatego też zawsze starała się przyjmować rolę łącznika między nimi, ostatnio jednak nawet to jej nie wychodziło.

Zbliżyła szklankę do ust, odruchowo i upiła łyk trunku. Robiło się coraz chłodniej, czuć było zbliżający się wieczór, już niedługo noc otoczy Pokątną swoim płaszczem. Będzie to odpowiedni moment, aby się stąd zwinąć, choć może i zostać, zależy jak odpowiednio będzie wchodził alkohol. Do jej nosa doszedł zapach goździków i pomarańczy, przymknęła oczy i się nim zaciągnęła. Wydawało jej się, albo ktoś pił grzane wino. Okropnie mu tego pozazdrościła, ba wydało jej się teraz wyśmienitym pomysłem poszukanie czegoś takiego. Rozgrzeje się nieco, i zastanowi co robić dalej ze swoim życiem. Trochę nie chciała jeszcze kończyć zamknięta sama w czterech ścianach, traktowałaby to raczej jako porażkę. Kiedy bowiem nie była w domu podczas świąt, to spędzała je w otoczeniu swoich znajomych, bawiąc się aż do wschodu słońca, a czasem nawet przez kilka dni.

Podsumowanie wyszłoby bardzo słabo, gdyby dopisała do niego to, że trochę odcięła się od wszystkich. Jakby przestało jej zależeć, sporo czasu spędziła podróżując, więc bez sensu było zawracanie głowy tym, którzy kiedyś znaczyli dla niej cokolwiek. Pojawiała się i znikała, po co komuś w życiu taka osoba jak ona? Trochę tęskniła, ale nie zamierzała się rozczulać. Jakoś sobie poradzi, jak zawsze.

Podniosła wreszcie tyłek z krzesła i dała się poprowadzić temu słodkiemu zapachowi ku stoisku z grzanym winem. Chwilę jej to zajęło, miała wrażenie, że ludzi zamiast ubywać zaczęło pojawiać się coraz więcej. W sumie miało to sens, niektórzy pewnie mogli dołączyć do świętowania dopiero po pracy. Odstała swoje w kolejce, aż wreszcie sprzedawca wręczył jej do ręki jej wymarzony napój na ten wieczór. Przymknęła na moment oczy i pozwoliła sobie odpłynąć na chwilę dzięki intensywnemu zapachowi, który unosił się znad kubka. To był wyśmienity pomysł.

Dłuższą chwilę zajął jej powrót do strefy stworzonej po to, aby wspólnie świętować. Jej stolik niestety okazał się być zajęty. Zaczęła rozglądać się wokół w poszukiwaniu wolnego miejsca, nie było żadnym zaskoczeniem to, że nie znalazła takiego. - Szlag. - Mruknęła do siebie pod nosem. Jednak może nie był to wcale taki dobry pomysł. Kto wstaje ten traci miejsce, zapomniała o tej zasadzie.

Nie miała zamiaru się do nikogo dosiadać, bo nadal nie zmieniła do końca podejścia co do tego, żeby rozmawiać z obcymi. Cofnęła się więc o krok, w stronę murku, który znajdował się za nią. Mogłaby to przeczekać w tym miejscu, polować na to, aż któryś stolik się zwolni.

Oparła się tyłkiem o murek, na całe szczęście miała na sobie swój długi płaszcz ze smoczej skóry, dzięki czemu nie czuła chłodu. Zanurzyła wargi w swoim grzanym winie, a na jej twarzy pojawił się błogi uśmiech, nie miała pojęcia, jak oni to robili, ale podczas sabatów wszystko smakowało zdecydowanie lepiej, pewnie dodali do tego alkoholu jakiś eliksir.

Rozejrzała się jeszcze obok siebie, szybko rzuciła okiem w prawo i w lewo, nadal szukając wolnego stolika, nic się jednak nie zmieniło, tyle, że Yaxleyówna drgnęła bo zobaczyła znajomą postać. Od razu odwróciła głowę w drugą stronę. Może jej nie zauważy? Nie miała dzisiaj ochot na konfrontacje, póki co wolała jednak nie oddalać się zbyt szybko, bo to mogło zwrócić na nią niepotrzebną uwagę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
13.09.2024, 19:00  ✶  
Zazwyczaj świętowali w Dolinie Godryka. Niemal zawsze obracali się w tamtej społeczności i to tam roztaczali swoje względy. To pasowało mężczyźnie, ponieważ Londyn przestał być mu tak bliski jak jeszcze pół roku wcześniej. Jego wielkomiejski świat skurczył się do szpitala i paru miejskich rezydencji bogatych czarodziejów i czarownic. Nie czuł już tego wezwania, które ciągnęło go dalej wgłąb miasta. Przynajmniej tak było przez większość czasu, ponieważ starał się nie myśleć za dużo o powrocie na Nokturn. Rozważał to. A jakże. To, że dotychczas się przed tym wstrzymywał oznaczało, że mógł to z powodzeniem odwlekać dalej i dalej, i dalej w czasie.
Tak właściwie to od pamiętnego czasu był na Pokątnej zaledwie kilka razy, żeby zaopatrzyć siebie lub kogoś z rodziny w bardzo potrzebne rzeczy a potem zniknąć do domu lub Munga. Starał się spędzać jak najmniej czasu w miejscach, w których nie musiał być. Nie robił tego w pełni świadomie. Kiedy tu bywał, nie wracał pamięcią do zamieci śnieżnej i wydarzeń na sąsiadującej ulicy. Przynajmniej zazwyczaj. Jego niechęć do magicznego Londynu nie była jednoznaczna. Nie analizował swoich zachowań prowadzących do unikania tego rejonu i ciągłego pośpiechu, kiedy już tu był.
Poważny magopsychiatra powiedziałby mu, że w tym unikaniu chodziło o tamtą noc i o to, że gdyby się wtedy nie zatrzymał tylko szedł dalej, pewnie wszystkiego by uniknął. Tak zakodował to sobie w głowie. Jego własne powolne kręcenie się po Nokturnie miało fatalne w skutkach konsekwencje. Gdyby był dużo szybszy, od razu zdecydowałby się wrócić do domu i nie wszedłby w tamtą wąską uliczkę. Opieszałość doprowadziła go do nieświadomego wstrętu przed całym głównym magicznym rejonem Londynu.
Co gorsze, nie mógł tego świadomie zażegnać na własnych zasadach. Evelyn była niewzruszona w tym, że ten rok miał wyglądać inaczej. Mieli spędzić czas na straganie na Pokątnej, zebrać pokaźną kwotę na wsparcie rezerwatów i dogłębne przedstawienie tych działalności publice. Według jej planu, powinni zareklamować również jesienne wycieczki do tych bardziej otwartych na ludzi miejsc, bo to też dobrze wpłynęłoby na finanse rezerwatów. Mogliby lepiej pomóc smokom a późnym wieczorem wrócić na świętowanie w Dolinie.
Plan był idealny. Przynajmniej w oczach jego macochy (nigdy nie umiał nazwać ją matką). Od wczesnego poranka do późnego popołudnia tutaj. Później tam. Już w towarzystwie pana Greengrassa, który obiecał zdążyć na ich powrót. Ambroisa trzymało to, że po powrocie mógł się przynajmniej napić w towarzystwie bliższym mu wiekiem niż starsze panie i małe dziewczynki zachwycające się smokami i wrzucające pieniądze do puszki. Przestał liczyć rozdane ciasteczka, te sprzedane także. Zgubił rachubę ze trzy godziny temu.
Przynajmniej nie było wyjątkowo zimno. Dzień był względnie przyjemny. Nie wyjątkowo ładny, ale nie siąpiący deszczem. Trochę wiało, kolorowe liście spadały z nielicznych drzew pozostawionych między kamienicami przy ulicy. Nic, czego nie poprawiłby ciepły grzaniec. Alkoholowy byłby nawet lepszy (dotarł do niego ten jednoznaczny zapach), smaczniejszy od kupionej wersji, ale nie narzekał. Czekał do wieczora, kiedy mógł sobie pozwolić na dorosłe wersje.
Tak właściwie, to jego krótka przerwa wydała mu się dostateczna, żeby zaczął rozważać powrót na pole walki. Nie dopił całego napoju, ale stracił ochotę na resztki, które zostały w jednorazowym kubku. Po krótkim zastanowieniu postanowił wyrzucić je do najbliższego kosza i wrócić do smoków. Odstawił kubek na murek, zawiązał smoczy szalik wokół szyi i rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby zutylizować resztki grzańca a potem ruszył w tamtą stronę.
Prawdopodobnie wszystko by mu się powiodło, gdyby nie nagły ruch ze strony innej świętującej, która poruszyła się tak gwałtownie, że wytrąciła mu kubek z dłoni.
Resztka napoju wraz z kubkiem poszybowała prosto na buty jeszcze innej osoby.
- Kurwa - sarknął, wyciągając różdżkę - przepraszam, zaraz to naprawię - oznajmił do ofiary, cały czas patrząc na jej brudne buty.
To wyglądało jak krew, kurwa. Normalne grzane wino nie było tak krwiste.
Wzdrygnął się niezauważalnie. W szpitalu go to nie ruszało, ale tutaj trochę tak.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
13.09.2024, 19:44  ✶  

Mieszkała zbyt blisko Pokątnej, by mieć możliwość oddalenia się od świętowania. Jasne, mogła wrócić do domu rodzinnego, ale ostatnio pokłóciła się z Jennifer i wolała póki co się tam nie pokazywać. Znowu musiałaby słuchać jej wykładów na temat swojego nieodpowiedniego prowadzania się, ciekawe, co by powiedziała, gdyby poznała całą prawdę na temat swojej córki, i bez tego była w jej oczach osobą nadającą się do resocjalizacji. Nie miała zamiaru znowu prowokować kłótni, więc została w Londynie, może gdyby dotarły do niej informacje o tym, że organizują większe przyjęcie, to by się tam pojawiła, bo wtedy skutecznie mogłaby unikać swej rodzicielki. Dlatego tkwiła tutaj między tymi obcymi ludźmi. Właściwie jej to nawet nie przeszkadzało, liczyła tylko na to, że w nocy będzie spokojnie, nie, żeby głosy przeszkadzały jej we śnie, bo nadal prawie nie sypiała, ale jeszcze będzie miała chęć dołączyć do świętujących. To mogło się dla niej skończyć różnie. Trochę bała się poniesienia przez alkohol i sabat, nigdy nie wiadomo kogo mogłaby spotkać, jak bardzo się upić i co mu powiedzieć. To mogło przynieść jej niezbyt przyjemne komplikacje. Nie ufała sobie, aż na tyle. Nie ostatnio, wiedziała, że miewa dziwne wahania nastrojów i nie miała pojęcia dokąd mogą ją zaprowadzić. Dlatego też wolała zamknąć się w domu, po tym jak wypije tutaj kilka  szklanek alkoholu.

Nie znosiła tego braku kontroli, nigdy nie musiała utrzymywać żadnej tajemnicy, było to dla niej zupełnie nowe, więc musiała nieco zmienić swój styl życia. Kiedyś mogła opowiadać o wszystkim, teraz musiała bardzo pilnować swoich sekretów, nigdy nie wiadomo komu się zwierza. Gryzło ją to bardzo, ale co innego mogła zrobić. Musiała nauczyć się z tym żyć i tyle. Póki co więc wybrała najmniej bolesną opcję - unikanie towarzystwa, przynajmniej wtedy, kiedy miała ochotę faktycznie się skuć. Wiedziała, że potrafi ograniczyć się do kilku drinków wypitych wśród ludzi, zatracała się tylko i wyłącznie w swej jaskini, kiedy nikt tego nie widział. Tak było najbezpieczniej.

Oddech złapała gdy wyjechała z kraju podczas wakacji. Polowała w lasach deszczowych z zupełnie obcymi łowcami, zapomniała o tym, co wydarzyło się w Wielkiej Brytanii, czuła się jak wcześniej, tyle, że ten czas minął bardzo szybko. Musiała wrócić, pomóc ojcu załatwić trochę spraw, nie mogła zostawić go z tym samego, szczególnie, że James jak wyjechał to zniknął. Pisał do niej coraz rzadziej, tak naprawdę nawet nie była w stanie określić, w której części świata się właśnie znajduje. Za nim też tęskniła, był jedną z nielicznych osób, którym mogła zaufać na tyle, aby się zwierzyć z tego całego gówna, które się jej przytrafiło. Ubolewała mocno nad tym, że nie mogą się zobaczyć.

Nie uczyniła żadnych przygotowań do sabatu. Jej duchowość ostatnio raczej nie istniała, chyba nigdy jeszcze, aż tak się nie oddaliła od wiary, nie przeszkadzało jej jednak to w tym, aby znaleźć się w samym centrum festynu, jebana hipokrytka.

Wydawało jej się, że gdzieś w tłumie mignął jej Erik, może powinna do niego podejść, trzymała się jednak na dystans przez ostatni pół roku, bo był BUMowcem, co jeśli coś słyszał, jeśli powiąże ją z tym co wydarzyło się na Nokturnie? Wolała nie ryzykować, nieco się zdystansować i wrócić może jak wreszcie przestanie ją nawiedzać twarz martwego Rosiera.

Odpłynęła na chwilę bardzo daleko, skupiona była znowu na tych wszystkich myślach. Zapomniała zupełnie, że przed chwilą dostrzegła zupełnie niedaleko towarzysza swojej niedoli, los sobie z nich zażartował dosyć mocno, kiedy razem znaleźli się w tym bagnie. Trzymała się jednak od niego z daleka, nie chciał, żeby się znali, parę razy zdarzyło im się spotkać przypadkiem, ale Yaxleyówna była raczej chłodna. Nie zdarzało jej się zbyt długo żywić urazy jak dotąd, ale jego słowa mocno ją dotknęły, może nawet zbyt mocno.

Nie zauważyła, że się poruszył, wpatrywała się w oddalony o kilka metrów płomień ogniska. Wyglądał wspaniale na tle nieba, które powoli otulał ciemny granat. Straciła czujność, inaczej pewnie by odskoczyła, kiedy w stronę jej butów leciała zawartość jego kubka. Siarczysta kurwa i znajomy głos utwierdziły ją w tym, kto jest sprawcą zamieszania, nie musiała nawet odrywać wzroku od tańczących płomieni ogniska. - Nie trzeba, poradzę sobie. - Odsunęła się dopiero teraz o kilka kroków. Szkarłatna czerwień, piękny kolor, który ostatnio też kojarzył się jej tylko z jednym. Westchnęła ciężko. Nie przejmowała się butami, tylko tym, kto był odpowiedzialny za tę małą, nic nieznaczącą szkodę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
13.09.2024, 20:11  ✶  
Los bywał przewrotny a Ambroise, choć powinien przygotować się na taką okoliczność, w żadnym razie nie spodziewał się wpaść na Geraldine. Całkiem zapomniał o tym, co mówiła mu o swoim miejscu zamieszkania. Ponadto, kiedy ostatnio o niej myślał, dowiedział się, że wyjechała zagranicę. Na swój sposób mu wtedy ulżyło, że uciekła. Może dla samej siebie i nie przez to, że go posłuchała, ale uważał, że to była dobra decyzja.
Tymczasem stała tu przed nim z grzanym bezalkoholowym napojem winnym na butach. Rozgoryczona i niezadowolona z ich interakcji. Nawet nie raczyła mu spojrzeć w oczy. To zabolało, nawet jeśli tego nie pokazał. Musiał odwrócić wzrok od tych plam, oddychając głęboko, kiedy kazała mu się w nie nie wtrącać.
Jedna a potem druga jego brew uniosła się znacznie wyżej niż powinna, ale powstrzymał wszystkie niestosowne komentarze, jakie cisnęły mu się na usta. Nie był tu sam. Reprezentował Evelyn i te cholerne smoki, a więc działał bardziej marketingowo niż zazwyczaj. Musiał utrzymać klasę, tym bardziej, że już wymsknęło mu się jedno czy dwa przekleństwa. Prócz tego, jeśli przez jakiś czas była między nimi jakakolwiek sympatia, to pół roku wcześniej wyparowała, jakby nigdy nie istniała. Jakiekolwiek przesłanki, że mogliby się polubić były tylko mętnym wspomnieniem.
- W porządku - zmierzył ją spojrzeniem i wzruszył ramionami, chowając różdżkę na miejsce. - Jeszcze raz proszę mi wybaczyć, panienko Yaxley. To nie było celowe. Udanej zabawy- zapewnił uprzejmie, po czym kiwnął głową na pożegnanie.
Nie wiedzieć dokładnie czemu, po prostu wolał wrócić do mówienia jej na Panno. Choć łączyła ich wspólna historia i nie jeden, lecz dwa brudne sekrety, jakiś czas temu zdecydowali się nie kontynuować znajomości. On sam wyszedł z inicjatywą ku temu. Doskonale to pamiętał, nawet jeśli przemawiało przez niego wtedy rozgoryczenie i zbyt dużo bimbru. Czasami żałował swojej decyzji, ale potem wyjaśniał sobie, że tak jest lepiej. Szczególnie, że każde z ich spotkań od chwili tamtego sporu w szklarni coraz bardziej oddalało ich na skali znajomości.
Powiedział jej, że się nie znali, ale nie sądził, że mogą nie znać się jeszcze bardziej. Być dla siebie tak chłodni i oziębli. Nie do końca wrodzy, ale kulturalnie nieprzychylni. Pozerstwo czy nie, odnosił wrażenie, że Geraldine bardzo poważnie potraktowała tamten fragment o zaprzestaniu troszczenia się o siebie nawzajem.
Tak było lepiej. Powtórzył to sobie jeszcze dwukrotnie, kiedy obracał się na pięcie, żeby odejść z miejsca tego niezbyt przyjemnego wypadku. Szybkim krokiem skierował się do straganu, mijając po drodze dobrze bawiących się ludzi. Zrobił wszystko, co mógł. Nie chciała jego pomocy, więc nie próbował wciskać się tam, gdzie nie był mile widziany. Miał nadzieję, że nie popsuł jej butów. Choć to pewnie i tak nie byłoby w stanie pogorszyć sytuacji między nimi.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
13.09.2024, 20:41  ✶  

Cóż, mogła odejść, wycofać się dyskretnie, kiedy go tylko zobaczyła. Tak byłoby lepiej. Bezpieczniej. Skoro nie chciał mieć z nią nic wspólnego lepiej nie wchodzić mu w drogę. Ukuło ją to bardzo. Nie potrafiła wyzbyć się tego dziwnego uczucia, niby nie chodziło do końca o to, że nie chciał jej znać, tylko trzymać na dystans, ale w jej mniemaniu było to bardzo bliskie sobie.

Trochę czuła się winna temu, że to przez nią został wplątany w to gówno. Rosier szedł się spotkać z nią, gdyby nie umówiła się z nim tego dnia na spotkanie, to nie byłoby go w tej alejce, a pewnie nikt inny nie byłby taki chętny, aby sprowadzić mu to, czego potrzebował. Może jeszcze by żył, gdyby nie te interesy, które z nią prowadził, a może nie, ale nigdy się tego nie dowie. Próbowała nasłuchiwać nieco na Nokturnie, ale nigdy więcej nie usłyszała już nic na jego temat. Jakby praktycznie nikt nie zauważył jego zniknięcia.

Zimny dreszcz przeszedł jej po plecach, kiedy zmierzył ją spojrzeniem, nadal odwracała wzrok. Nie chciała na niego patrzeć. Cień sympatii, jaki do niego miała wyparował. Lepiej było się trzymać na dystans, nie miała zamiaru wplątywać się w kolejną kłótnię. To nie miało najmniejszego sensu.

Nie mogła powstrzymać prychnięcia, kiedy zaczął jej panienkować. Te oficjalne zachowania straszne ją irytowały, kiedyś wydawało jej się, że jest ponad to, teraz nie miała o nim szczególnie dobrego mniemania. - Nie omieszkam się bawić wyśmienicie paniczu Greengrass, tobie życzę tego samego. - Dygnęła nawet zgrabnie, co z boku musiało wyglądać dosyć zabawnie zważając na to, że Geraldine nie nosiła się jak ktoś z arystokracji, nie między zwyczajnymi ludźmi na Pokątnej. Wypiła niemalże od razu całą zawartość swojego kubka z grzanym winem, po czym oblizała usta zwilżone od alkoholu. Potrzebowała go trochę więcej, zdecydowanie.

Ledwie obrócił się na pięcie Geraldine pospiesznym krokiem ruszyła przed siebie. Nie spodziewała się, że ten chłód, który pojawił się między nimi tak ją zaboli. Był jedyną osobą, z którą mogła porozmawiać o tym, co się wtedy wydarzyło, a całkiem skutecznie ją od siebie odsunął. Przez to zaczęła budować wokół siebie mur, bardzo szczelny, teraz już prawie nikomu nie pozwalała się do siebie zbliżyć.

Dotarła znowu do stoiska z grzanym winem, tym razem poprosiła o dwa kubki. Wiedziała, że na tym będzie musiało się skończyć jej alkoholizowanie w tym miejscu, powinna zaraz się udać do domu. Tam będzie bezpieczna, w swojej jaskini.

Szła przed siebie ze wzrokiem wbitym w ziemię, może nie do końca było to rozsądne, ale nie miała ochoty spoglądać teraz na ludzi, chciała schować się w jakimś kącie, najlepiej nieoświetlonym, wychylić te dwie szklanki wina i zniknąć. Taki był jej plan na dalszą część wieczoru, tyle, że mignęło jej jeszcze stoisko ze smokami. Ger kochała te bestie, więc podeszła jeszcze do niego, skłonna zostawić u nich połowę swojej miesięcznej pensji. Na pewno znajdzie się coś, co będzie mogła postawić w salonie. Nieco rozczarowała się, kiedy zobaczyła, że mają jedynie ciasteczka, w sumie mogłaby się skusić i kupić choć trochę, może to by pomogło na jej smutki.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
13.09.2024, 21:40  ✶  
Nie skomentował tego, czego mu życzyła. Oboje wiedzieli, że te wszystkie uprzejmości były wymuszone przez okoliczności towarzyskie, w jakich się spotykali. Gdyby mieli taką możliwość, nie zamieniliby słowa. Jedno unikałoby drugiego dokładnie w taki sposób, w jaki to robili przez ostatnie pół roku. Wypadek (jak wolał o tym myśleć) oddalił ich od siebie zamiast zbliżyć. Jeżeli mieli szansę to naprawić, zaprzepaszczali to coraz bardziej z każdą interakcją. Każdy dzień oddalał możliwość pogodzenia się, choć każde pewnie byłoby w stanie kłamać w żywe oczy, że nie żywiło urazy. Wyłącznie obojętność.
Tak naprawdę czasami zastanawiał się nad tym, co by było, gdyby. Łapał się na tym, że mogłoby być łatwiej, gdyby mógł porozmawiać o tym, co leży mu na wątrobie. Nie było nikogo, kto wiedziałby, co powodowało u niego najgorsze koszmary. Zgodnie z daną obietnicą, nie miał zamiaru się tym dzielić. Ani z siostrą, ani z ojcem, ani z przyjaciółmi, ani z nikim innym. To oznaczało, że musiał być w tym całkiem sam. Tylko on i jego myśli. Celowo odsunął od siebie jedyną osobę, która mogła go zrozumieć. Bywało, że tego żałował a potem robił wszystko, żeby wmówić sobie, że to była ta lepsza opcja.
Tym bardziej, skoro sądził, że poniekąd mu się powiodło. Wyjechała. Myślał, że na stałe. Wydawało mu się, że poszła po rozum do głowy, bo nie widzieli się przez długi czas. Jakie było jego dzisiejsze zaskoczenie, kiedy znów na siebie wpadli.
Może dlatego nie umiał się zachować. Wybrał ratowanie się poprzez ignorowanie. Wycofanie się brzmiało dla niego jak najlepsze wyjście z tej sytuacji. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia nie zobaczą się przez długie miesiące.
Lub chociaż kilka kolejnych dni, może nawet kilka tygodni. Na pewno nie sądził, że stanie z nią oko w oko zaledwie kilkanaście minut po ich pierwszej interakcji. Chciał ją ponownie zignorować i pewnie by mu się to udało, gdyby nie zirytowane, pospieszające spojrzenie, które posłała Evelyn. Niestety, zajęta obsługą kogoś na tyłach straganiku. Zaciskając zęby, podszedł do klientki.
- Kwestujemy na rzecz smoków w rezerwatach objętych patronatem przez ród Rowle - oznajmił najbardziej informatywnym tonem, na jaki było go stać. Starał się, żeby nie drgnął mu przy tym żaden niewłaściwy mięsień twarzy. - Ciasteczka po prawej są darmowe, proszę częstować się wedle uznania. Te po lewej rozdajemy za symboliczną wpłatą do puszki, którą mamy tutaj - trochę sztywno wskazał miejsce, w którym mogła dorzucić swoje drobne. - Wedle uznania. Natomiast pakiety widoczne z tyłu za mną mają konkretne ceny. Zapraszamy - widząc spojrzenie Evelyn, która kręciła się z tyłu stanowiska, posłał wymuszony uśmiech w kierunku Geraldine.
Miał nadzieję, że kobieta bez słowa kupi swoje smocze ciasteczka, może zostawi trochę za dużo galeonów na rzecz zwierząt a potem wpełznie pod ten sam kamień, spod którego wyszła, żeby go nękać.
Oczywiście, nie zarzucał jej, że robiła to celowo. W żadnym razie. Ona również wyglądała tak, jakby obrzydzała ją jego obecność. Męczyli się sobą z czystego przypadku. Kto by pomyślał, że po ich pierwszych naprawdę czarujących spotkaniach zostaną ludźmi, którzy woleli nie przebywać w swojej obecności. Mieli zadatki na dobrych znajomych, tymczasem zostali niechętnymi rozmówcami z konieczności.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
13.09.2024, 22:05  ✶  

Niby często wybierała samotność, ale zazwyczaj to był raczej jej dobrowolny wybór. Teraz czuła się w pewien sposób do tego przymuszona, jakby coś w głębi zabraniało się jej zbliżyć do ludzi. Nie była do tego przyzwyczajona, zazwyczaj pojawiała się znienacka gotowa wleźć do życia swoich znajomych, jakby nigdy z niego nie znikała, tylko zawsze znajdowała się obok. Teraz wydawało jej się, że oddaliła się od wszystkich, że mało kto by ją zrozumiał. Do tego towarzyszyła jej melancholia do której nie przywykła ani ona, ani ci których kiedyś miała blisko siebie. Nieco zgasła przez to pół roku, nie błyszczała już jak kiedyś, jakby dorosłe życie zaczęło ją przygniatać. Wydawało jej się, że na to zasłużyła, zapewne nikt nie chciałby mieć z nią nic wspólnego, gdyby się dowiedział, co uczyniła. To była jej pokuta za to, co się wydarzyło.

Nie była w stanie zostać dłużej na innym kontynencie, wiedziała, że nie tam jest jej miejsce. Dobrze było złapać oddech, ale na dłuższą metę by się to nie sprawdziło. Tym bardziej, że ojciec jej potrzebował, akurat jemu nigdy nie potrafiła odmówić, jej lojalność w stosunku niego mogła zostać uznana za niezdrową. Wróciła więc, z początku nawet nie odczuwała jakoś za mocno tego powrotu, ale im dłużej tutaj siedziała, tym bardziej zaczynała się gubić. Zapewne było to tylko kwestią czasu i przyzwyczajenia, ale wcale nie tak łatwo było wrócić jej do tego, co kiedyś miała. Czuła się trochę popsuta, jakby zatraciła gdzieś część siebie, może tak miało pozostać. Wcale jej się to nie podobało, szkoda, że nie mogła zasnąć i obudzić się za jakieś pięć lat. Nie musiałaby przeżywać tych wątpliwości.

To nie był jej szczęśliwy dzień. Pieprzone smoki spowodowały, że ponownie straciła czujność, a była tak bliska opuszczenia tego miejsca.

- Nie wierzę. - Powiedziała cicho, bardziej do siebie niżeli do Ambroise'a, który wyłonił się przed nią. - To chyba jakiś żart. - Opróżniła przy okazji zawartość jednego z dwóch kubków, które miała w dłoni, aby sobie ulżyć i znieść to spotkanie jak najbardziej gładko. Myślała, że to krótkie spotkanie to wszystko, co będzie musiała dzisiaj przeżyć, powinna się spodziewać tego, że los postanowi z niej zadrwić.

- Nie miałam pojęcia, że wspieracie Rowleów. - Powiedziała spokojnym tonem. Nie znajdowali się przecież na uboczu, wokół kręcili się ludzie. - Faktycznie mało o tobie wiem. - Starała się mówić cicho, aby nikt nie mógł do końca zrozumieć jej słów, poza Greengrassem, który znajdował się tuż przed nią. Nie miała pojęcia ani o jego powiązaniach z rezerwatem smoków, ani o tym, że w czasie wolnym sprzedawał słodycze na festynach. Nie do końca jej to pasowało do jego aury, ale nie śmiała kwestionować jego zainteresowań. W końcu słabo go znała, może trochę za dużo sobie dopowiadała w myślach o jego osobie.

Wpatrywała się przez chwilę w mężczyznę, nie zamierzała teraz odejść stąd z pustymi rękoma, skoro już podeszła do tego stoiska, nie mogła też już uciekać spojrzeniem, musiała nawiązać z nim bezpośredni kontakt. Wbiła wzrok w szalik, który znajdował się na jego szyi. - Uroczy szaliczek, nie spodziewałam się, że jesteś, aż tak wielkim fanem smoków. - Dobrze się przed nią kamuflował z tym upodobaniem.

- Proszę dać mi chwilę, oczywiście, że wesprę rezerwat, wypada ratować niewinne stworzenia, prawda? - Powiedziała teraz zdecydowanie głośniej. Zaczęła grzebać w kieszeni swojego płaszcza i wyciągnęła z niej sto galeonów. Niektórzy pewnie mogliby sobie ułożyć życie za te pieniądze, ale akurat to była jedyna rzecz, której nigdy jej nie brakowało.

- Wezmę cokolwiek, zdam się na opinię panicza, na pewno doradzi mi coś wspaniałego. - Dodała jeszcze z przekąsem. Bardzo chciała stąd odejść, miała nadzieję, że szybko się uwiną i będzie mogła wypić tę butelkę whisky, która znajdowała się w jej sypialni. Zdecydowanie tego nie planowała, ale nic nie szło dzisiaj po jej myśli. Nie spodziewała się też, że tak ją dotknie jego obecność. Jej radził wyjechać za granicę, a sam sobie stał w samym centrum Pokątnej sprzedając ciastka, co za tupet.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
13.09.2024, 23:31  ✶  
Przez cały dzień miał różnych klientów. Jedni przeznaczali dużo czasu na kontakt i zakupy, choć asortyment był mały. Inni szybko wrzucali datek. Jeszcze inni byli gdzieś pomiędzy. Gdyby wiedział, że Geraldine jest w kraju, pewnie spodziewałby się również jej zainteresowania stoiskiem. Przecież już kiedyś rozmawiali o smokach. Mimo to, stłumił przekleństwo pod nosem, gdy podeszła a potem kolejne, kiedy się odezwała.
- Moja siostra to Rowle. W połowie - wyjaśnił pokrótce, raczej ogólnikowo.
To było dużo łatwiejsze niż zbędne tłumaczenie ich sytuacji rodzinnej. Tego, z kim był jego ojciec i kim była jego macocha. Poza tym sądził, że wystarczył taki komentarz, aby uświadomić Geraldine o tym, co musiała słyszeć w czystokrwistych plotkach. Swego czasu było to bardzo na językach. Był za mały, żeby to pamiętać, ale temat wracał od czasu do czasu. Poza tym baby lubiły plotkować. A właśnie za nią miał Yaxleyównę po ich pierwszym i ostatnim starciu. Za humorzastą babę chcącą mieć również jaja.
- Nie dziękuj za ten koncert zaskoczeń -po prostu odejdź stąd jak najszybciej, stwierdził, dopowiadając sobie w myślach.
Świetnie. Jeżeli myślał, że kobieta odejdzie na jego widok, może wrzuci datek do puszki i oddali się bez słowa, to bardzo się mylił. Wręcz sromotnie. W dodatku najwidoczniej próbowała kpić z jego szalika, jakby niedostatecznie nie chciał tego nosić. Zmusił się, żeby przełknąć gorycz i odpowiedzieć jak najbardziej opanowanym tonem. Nie znali się, nie? Nie miała nad nim żadnej władzy. Nie mogła go zirytować.
- Sprzedajemy takie z tyłu straganu. U tamtej pani. Bardzo polecam - wskazał głową na Evelyn.
Byłoby mu na rękę, gdyby Yaxleyówna poszła do jego macochy. Z pewnością by się dogadały. Może porozmawiałyby o swojej miłości do smoków albo znalazłyby wspólny język w czymś innym. Prócz tego nie musiałby wchodzić z Geraldine w głębszą interakcję, która dla żadnego z nich nie brzmiała zbyt dobrze. Widział po jej oczach, że nie chciała tu być równie mocno, co on jej obsługiwać. Tym bardziej zachodził w głowę, dlaczego się nie wycofała. Co gorsza, odnosił wrażenie, że chciała doprowadzić tę niezręczną interakcję do końca.
- Właśnie tak. Zbliża się jesień, później zima. To bardzo trudny okres dla smoków. Dodatkowo są jeszcze ci kłusownicy - pokręcił głową. Ach, ci kłusownicy, prawda? - Nawet Panienka sobie nie wyobraża, co potrafią robić z tymi niewinnymi zwierzątkami - zakończył smutno a nawet smutniej niż wypadało.
Z zewnątrz to mogło brzmieć jak całkiem kulturalna rozmowa. Miała sens, jeżeli brało się pod uwagę to, że Yaxley sama była łowczynią, więc oficjalnie musiała widywać skutki polowań kłusowników. Natomiast on wiedział o niej coś więcej. Jeśli ona traktowała go z przekąsem, nie zamierzał pozostać dłużny.
- Szczególnie polecam Panience zestaw miłośników żmijozębów walijskich - zasugerował mierząc ją wzrokiem.
Nawet nie wiedział czy istnieje taka odmiana. Prawdę mówiąc, nasłuchał się różnych informacji na temat smoków. Wszystko w imię sprzedaży tych cholernych ciastek. Usłyszał setki nazw i jeszcze więcej podgatunków, którymi żonglował przez cały dzień. Zazwyczaj starał się być tak czarujący, że nie musiał być zbyt informatywny. W tym wypadku sądził, że Geraldine nie planowała mu przepuścić jakiegoś przytyku. Widział jej minę i (co gorsza) wiedział, że ma małe możliwości wycofania się. Musiał jej sprzedać te towary i nie narazić się przy tym Evelyn.
Ale czego oczy i uszy nie słyszały i tak dalej, prawda? Mógł sobie pozwolić na drobną uszczypliwość. Żmijoząb walijski brzmiał dostatecznie dobrze.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (4041), Ambroise Greengrass (3284)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa