Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Bycie człowiekiem o jego statusie społecznym w magicznym świecie nie zawsze oznaczało wyłącznie nieograniczone możliwości. Miał znajomości; koneksje i fundusze, wiele wygodnych przywilejów wynikających z tego, kim byli Greengrassowie. Nie wywodził się z tej części rodu, która byłaby zamknięta i restrykcyjna w wyznawanych przekonaniach. Zazwyczaj nie miał żadnego przymusu, żeby robić coś, co nie było zgodne z jego własnym konceptem na życie. Ambroise miał na siebie bardzo określoną wizję.
Spełniał ją powoli. Kawałek po kawałku do celu, który zazwyczaj widział gdzieś na zamglonym horyzoncie. Zmierzał do niego z uporem, czasami ignorując po drodze coś, co mogłoby przyspieszyć mu drogę, ale bywał na to ślepy, zaślepiały go niektóre poglądy. Nie przyznawał się do tego. Zresztą często nie widział wyraźnie, co mu umykało; tak samo jak tego, czego nie chciał widzieć. Podświadoma ślepota występowała u niego często.
I postępowała. Ta zaćma ogarniała jego oczy tym bardziej im bardziej na peryferiach wzroku dostrzegał rzeczy, które wymagały od niego jawnego podjęcia dorosłej, dojrzałej decyzji. Po raz pierwszy w życiu czuł się jak Głupiec. Jakby ten pierwotny cel przestał być wszystkim, do czego Greengrass zmierzał, zrobił się czymś dużo mniej istotnym. Oczywiście. Już wcześniej przechodził przez załamanie życiowych wartości. To nie była dla niego pierwszyzna pod tym względem.
W przeszłości był zmuszony zweryfikować wszystkie swoje plany. Porzucić obraną ścieżkę. Spaść z piedestału. Jak zwał tak zwał. Najistotniejsze, że Ambroise był zmuszony spróbować pogodzić się z czymś niebędącym jego decyzją ani wyborem a za to nową niechętną rzeczywistością. Przeżył to. Sądził, że uczyniło go silniejszym i naprowadziło go na nową, być może lepszą drogę.
Czuł się spełniony jako uzdrowiciel. Praca była jego żoną i kochanką. Szczególnie od czasu, kiedy stracił zainteresowanie przelotnymi romansami z pustymi kokietkami, których obecność zaczęła mu ciążyć. Z dnia na dzień przestał odwzajemniać zaczepne uśmiechy, nie miał chęci na przelotne flirty, zrobił się niechętny, żeby prowadzić te głupiutkie konwersacje, które zazwyczaj prowadziły do jednego. Nie poznawał się od tej strony.
Nie wiedział czy lubi tego nowego, bardziej odpowiedzialnego siebie, ale przynajmniej miał jeszcze szpital. Nieświadomie zaczął mocniej uciekać w pracę, traktując dyżury jako preteksty do tego, żeby być jak najbardziej niedostępny czasowo. W innym razie zbyt dobrze wiedział, gdzie zaprowadzą go nogi a atmosfera między nim i Geraldine Yaxley zaczęła robić się skomplikowana. Nadal przystawali przy wspólnej wersji bycia dobrymi przyjaciółmi, nieoczekiwanymi sojusznikami, ale wielokrotnie powtórzone kłamstwo nie stawało się prawdą. Ambroise nie wiedział, kto wymyślił tę teorię, ale domyślał się, że ta osoba była półmózgiem.
Nie chciał być otwarcie defensywny, więc bardzo dużo energii wkładał, żeby sprawiać wrażenie (ostatnio sprawiał dużo wrażenia), że jest przymuszony przez braki kadrowe i sezon chorobowy. To na początku działało: odwracało mu myśli od niewygodnego ciężaru w piersi, ale do czasu. Na jego głównym celu pojawiły się brzydkie skazy. Dopuścił do tego, że szpital zaczął kojarzyć się z defensywą i tchórzostwem, ponadto wcale już nie zagłuszał niewygodnych myśli Ambroisa.
Co gorsza na horyzoncie zamajaczył nie nowy cel a wymuszony obowiązek. Zaczynał się sezon towarzyski. Standardowo udawało mu się omijać większość okazji, ale przyszła kryska na matyska i nie znalazł się żaden pretekst, żeby mógł darować sobie niechętną konieczność. Co gorsza w międzyczasie był tak rozkojarzony, że znowu popełnił ten sam błąd i dał się zaangażować za swoimi plecami.
Tak oto stanął na deskach pomostu nad morzem przy posiadłości organizatorów dzisiejszego spotkania towarzyskiego. Ubrany nie w standardową ciemną niemal czarną zieleń a w cytując: żywszą, bardziej pogodną jasną, trochę wypłowiałą zieleń (ten kolor nie podlegał negocjacji) kojarzącą się z nadmorskimi trawami. Z uwagi na brązowe akcenty porównanie do tych roślin nie było możliwe do uniknięcia. Przynajmniej we własnych oczach wyglądał idiotycznie.
Co gorsza do finalnego efektu dostał śliczniutkie, ale głupiutkie jak but (szpilka założona na plażę) stworzonko, jakim była Yvette Delacour. No cóż. Przynajmniej zadbała, żeby wyglądać jak puste (bardzo puste) biało beżowe muszelki ślimaków na trawiastych źdźbłach. Odkąd pojawili się razem na wydarzeniu towarzyskim pięć razy pomagał jej wyciągać szpilkę spomiędzy szczelin w pomoście. Za szóstym nie powstrzymał się przed kulturalnym komentarzem, że byłoby łatwiej, gdyby wyciągnęła nogę z buta zanim zacznie to robić. Siódmy raz sprawił, że ulotnił się pod pozorem konieczności poruszenia problemu z organizatorem wydarzenia i położenia tam jakiegoś dywanu albo rzucenia zaklęcia blokującego dziury.
W rzeczywistości umknął na plażę za namiot, żeby zapalić. Nie chciał tu być. Nie z Yvette. Była śliczna - to fakt. Drobniutka zgrabna płowa blondyneczka z gęstymi lokami i pełnymi ustami. Kiedyś odpowiedziałby na jej coraz bardziej jawne próby flirtowania, szczególnie że po lecie miała wrócić do siebie w rodzinne strony. To było niemal zbyt idealne.
A on czuł się jak ostatni gnój i zdrajca, bo to nie z nią powinien tu być. W tym momencie złapał się na tym, że próbuje unikać dwóch kobiet na raz. Jednej, która chętnie by się do niego przylepiła. Drugiej, od której nie chciał usłyszeć nic rozgoryczonego, choć byli tylko przyjaciółmi. Zamierzał uczynić z tych namiotów swoją nową miejscówkę co najmniej do wieczora, szczególnie że fale były całkiem przyjemnym widokiem.
Usiadł z fajką na piasku, pozwalając sobie nawet na ściągnięcie butów.