• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 … 14 Dalej »
[05.1966] But never have I been a blue calm sea || Roise & Geraldine

[05.1966] But never have I been a blue calm sea || Roise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
30.09.2024, 13:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:28 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Bycie człowiekiem o jego statusie społecznym w magicznym świecie nie zawsze oznaczało wyłącznie nieograniczone możliwości. Miał znajomości; koneksje i fundusze, wiele wygodnych przywilejów wynikających z tego, kim byli Greengrassowie. Nie wywodził się z tej części rodu, która byłaby zamknięta i restrykcyjna w wyznawanych przekonaniach. Zazwyczaj nie miał żadnego przymusu, żeby robić coś, co nie było zgodne z jego własnym konceptem na życie. Ambroise miał na siebie bardzo określoną wizję.
Spełniał ją powoli. Kawałek po kawałku do celu, który zazwyczaj widział gdzieś na zamglonym horyzoncie. Zmierzał do niego z uporem, czasami ignorując po drodze coś, co mogłoby przyspieszyć mu drogę, ale bywał na to ślepy, zaślepiały go niektóre poglądy. Nie przyznawał się do tego. Zresztą często nie widział wyraźnie, co mu umykało; tak samo jak tego, czego nie chciał widzieć. Podświadoma ślepota występowała u niego często.
I postępowała. Ta zaćma ogarniała jego oczy tym bardziej im bardziej na peryferiach wzroku dostrzegał rzeczy, które wymagały od niego jawnego podjęcia dorosłej, dojrzałej decyzji. Po raz pierwszy w życiu czuł się jak Głupiec. Jakby ten pierwotny cel przestał być wszystkim, do czego Greengrass zmierzał, zrobił się czymś dużo mniej istotnym. Oczywiście. Już wcześniej przechodził przez załamanie życiowych wartości. To nie była dla niego pierwszyzna pod tym względem.
W przeszłości był zmuszony zweryfikować wszystkie swoje plany. Porzucić obraną ścieżkę. Spaść z piedestału. Jak zwał tak zwał. Najistotniejsze, że Ambroise był zmuszony spróbować pogodzić się z czymś niebędącym jego decyzją ani wyborem a za to nową niechętną rzeczywistością. Przeżył to. Sądził, że uczyniło go silniejszym i naprowadziło go na nową, być może lepszą drogę.
Czuł się spełniony jako uzdrowiciel. Praca była jego żoną i kochanką. Szczególnie od czasu, kiedy stracił zainteresowanie przelotnymi romansami z pustymi kokietkami, których obecność zaczęła mu ciążyć. Z dnia na dzień przestał odwzajemniać zaczepne uśmiechy, nie miał chęci na przelotne flirty, zrobił się niechętny, żeby prowadzić te głupiutkie konwersacje, które zazwyczaj prowadziły do jednego. Nie poznawał się od tej strony.
Nie wiedział czy lubi tego nowego, bardziej odpowiedzialnego siebie, ale przynajmniej miał jeszcze szpital. Nieświadomie zaczął mocniej uciekać w pracę, traktując dyżury jako preteksty do tego, żeby być jak najbardziej niedostępny czasowo. W innym razie zbyt dobrze wiedział, gdzie zaprowadzą go nogi a atmosfera między nim i Geraldine Yaxley zaczęła robić się skomplikowana. Nadal przystawali przy wspólnej wersji bycia dobrymi przyjaciółmi, nieoczekiwanymi sojusznikami, ale wielokrotnie powtórzone kłamstwo nie stawało się prawdą. Ambroise nie wiedział, kto wymyślił tę teorię, ale domyślał się, że ta osoba była półmózgiem.
Nie chciał być otwarcie defensywny, więc bardzo dużo energii wkładał, żeby sprawiać wrażenie (ostatnio sprawiał dużo wrażenia), że jest przymuszony przez braki kadrowe i sezon chorobowy. To na początku działało: odwracało mu myśli od niewygodnego ciężaru w piersi, ale do czasu. Na jego głównym celu pojawiły się brzydkie skazy. Dopuścił do tego, że szpital zaczął kojarzyć się z defensywą i tchórzostwem, ponadto wcale już nie zagłuszał niewygodnych myśli Ambroisa.
Co gorsza na horyzoncie zamajaczył nie nowy cel a wymuszony obowiązek. Zaczynał się sezon towarzyski. Standardowo udawało mu się omijać większość okazji, ale przyszła kryska na matyska i nie znalazł się żaden pretekst, żeby mógł darować sobie niechętną konieczność. Co gorsza w międzyczasie był tak rozkojarzony, że znowu popełnił ten sam błąd i dał się zaangażować za swoimi plecami.
Tak oto stanął na deskach pomostu nad morzem przy posiadłości organizatorów dzisiejszego spotkania towarzyskiego. Ubrany nie w standardową ciemną niemal czarną zieleń a w cytując: żywszą, bardziej pogodną jasną, trochę wypłowiałą zieleń (ten kolor nie podlegał negocjacji) kojarzącą się z nadmorskimi trawami. Z uwagi na brązowe akcenty porównanie do tych roślin nie było możliwe do uniknięcia. Przynajmniej we własnych oczach wyglądał idiotycznie.
Co gorsza do finalnego efektu dostał śliczniutkie, ale głupiutkie jak but (szpilka założona na plażę) stworzonko, jakim była Yvette Delacour. No cóż. Przynajmniej zadbała, żeby wyglądać jak puste (bardzo puste) biało beżowe muszelki ślimaków na trawiastych źdźbłach. Odkąd pojawili się razem na wydarzeniu towarzyskim pięć razy pomagał jej wyciągać szpilkę spomiędzy szczelin w pomoście. Za szóstym nie powstrzymał się przed kulturalnym komentarzem, że byłoby łatwiej, gdyby wyciągnęła nogę z buta zanim zacznie to robić. Siódmy raz sprawił, że ulotnił się pod pozorem konieczności poruszenia problemu z organizatorem wydarzenia i położenia tam jakiegoś dywanu albo rzucenia zaklęcia blokującego dziury.
W rzeczywistości umknął na plażę za namiot, żeby zapalić. Nie chciał tu być. Nie z Yvette. Była śliczna - to fakt. Drobniutka zgrabna płowa blondyneczka z gęstymi lokami i pełnymi ustami. Kiedyś odpowiedziałby na jej coraz bardziej jawne próby flirtowania, szczególnie że po lecie miała wrócić do siebie w rodzinne strony. To było niemal zbyt idealne.
A on czuł się jak ostatni gnój i zdrajca, bo to nie z nią powinien tu być. W tym momencie złapał się na tym, że próbuje unikać dwóch kobiet na raz. Jednej, która chętnie by się do niego przylepiła. Drugiej, od której nie chciał usłyszeć nic rozgoryczonego, choć byli tylko przyjaciółmi. Zamierzał uczynić z tych namiotów swoją nową miejscówkę co najmniej do wieczora, szczególnie że fale były całkiem przyjemnym widokiem.
Usiadł z fajką na piasku, pozwalając sobie nawet na ściągnięcie butów.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
30.09.2024, 14:59  ✶  

Zbliżało się lato, ten okres w roku przynosił pannie Yaxley zawsze więcej pracy. Zlecenia pojawiały się jedno za drugim, dzięki czemu mogła znikać na kilka dni bez słowa. Nie musiała się tłumaczyć ze swojej nieobecności, bo przecież na tym polegała jej praca. Biegała po lasach szukając szczęścia - to tak w skrócie. Było to całkiem wygodne, skutecznie odsuwało jej myśli od tego, co działo się w Londynie. Akurat w pracy bardzo łatwo było się jej zatracić, wymagała ciągłego skupienia, nie mogła sobie pozwalać na chociażby moment nieuwagi. Wiedziała, jak to się mogło skończyć, niestety doświadczona została swoją własną nierezolutnością, także nie zamierzała tego powtórzyć już nigdy więcej. Nie miała zamiaru pozwolić się znowu przykuć do łóżka na kilka miesięcy. Najwyraźniej potrafiła się uczyć na błędach.

Jak przystało jednak na prawdziwą arystokratkę nie mogła sobie pozwolić jedynie na zaszywanie się w lesie. Od czasu do czasu pokazywała się na wydarzeniach towarzyskich, trochę jako błyskotka swojego ojca. Obiecała mu, że będzie to robić, dzięki czemu miała spokój i nie musiała wysłuchiwać gadania matki, która wcześniej próbowała ją wpakowywać w różne, dziwne sytuacje, nadal wydawało jej się, że będzie w stanie znaleźć jej odpowiednio kandydata do zamążpójcia - jaaaasne, ciekawe, kiedy się zorientuje, że na to raczej nigdy nie będzie szans. Całkiem niezły deal, wystarczyło, że pojawiła się na kilku przyjęciach w sezonie, nie musiała się też użerać z tymi durnymi typami, z którymi nie miała o czym rozmawiać.

Nadal nie przestała tkwić w tej dziwnej, przyjacielskiej relacji, którą stworzyła z Greengrassem. Mimo, że od lutego minęły już trzy miesiące, w sprawie nie ruszyło się nic, więc i oni tkwili w miejscu. Geraldine powoli godziła się z tym, że utkną w tej przyjaźni na dobre. Szczególnie, że próbowała kilka razy przyprzeć go do muru, ale całkiem zwinnie się jej wymykał. Jako, że nadal nie rozwinęły jej się specjalnie te zdolności związane z mówieniem o swoich emocjach, to też brnęła dalej w to, co sobie założyli. Spotykali się jednak rzadziej, nie przyznałaby się do tego, ale nie do końca jej to pasowało. Z drugiej strony, może tak było bezpieczniej, nadal się przyjaźnili, ale mieli trochę dystansu, dzięki czemu nie pojawiały się zbyt częste możliwości na doprowadzanie się do szału. Bardziej to teraz dawkowali.

Brylowała wśród gości pod ramieniem ojca. Witała się ze wszystkimi, rzucała uśmiechami, kiedy wypadało. Była tego nauczona. Nie odzywała się nawet nieproszona, żeby nie doprowadzać do nieprzyjemnych sytuacji, piła niewiele i raczej niskoprocentowego alkoholu. Był to jej świadomy wybór.

Wszystko zmieniło się kiedy zobaczyła jego z jakąś blondynką u boku. Poczuła irytację, zdecydowanie zbyt wielką jak na to, że byli tylko przyjaciółmi. Przeprosiła grzecznie Gerarda, wiedziała, że jej wybaczy, bo spędziła z nim odpowiednią ilość czasu i ruszyła w stronę baru, przy którym znalazła sobie towarzystwo do kieliszka. Grupa młodych mężczyzn, która zdecydowanie wypiła dzisiaj już trochę. Idealnie się składało. Nie mieli nic przeciwko temu, aby dołączyła do nich ta młoda dama. Słuchała ich jednym uchem, co jakiś czas kiwała głową, jakby chciała pokazać, że słucha tego, co mają jej do powiedzenia. Przechwalali się najpradopodobniej tym, czyja letnia posiadłość jest atrakcyjniejsza, niestety nie potrafiła się zaangażować w ten spór, bo nie do końca wysłuchała ich opowieści.

Wlała w siebie za to kilka szybkich szotów, licząc na to, że to złagodzi jej złość. Gówno prawda, znowu nie działało, miała wrażenie, że zamiast to zgasić, to spowodowało, że ogień robił się coraz większy. Niedobrze.

Yaxleyówna wyglądała dzisiaj wyjątkowo elegancko, nawet jak na siebie. Nie do końca była to jej wina, nie zdążyła wrócić z polowania przed wizytą u Rosierów przez co jej matka odpowiadała za jej strój. Na szczęście wybrała długą suknię, nie znosiła pokazywać nóg, tyle, że kolor zdecydowanie nie należał do jej ulubionych, przypominał krew, rzucał się w oczy. Nie była w stanie zgubić się w tłumie, nie, żeby normalnie należało to do prostych czynności, bo z jej wzrostem zawsze był z tym problem, ale teraz było tylko gorzej.

W stronę namiotów poszła już z dwóma mężczyznami, musieli być w podobnym do niej wieku, albo nieco starsi, nie przeszkadzało jej to zupełnie. Najważniejsze było to, że miała czym zająć sobie myśli. Nie zauważyła go tam. Zajęta była zabawianiem swoich towarzyszy, zachowywała się nieco zbyt głośno, ale wypity alkohol powoli zaczynał dawać o sobie znać. Policzki zrobiły się jej rumiane, w końcu wyglądała na nieco bardziej zainteresowaną rozmową z tymi dwoma bucami, którzy chwilę wcześniej nie wydawali się jej być szczególnie interesujący.

Udało im się zwinąć butelkę alkoholu, którą teraz całkiem zgrabnie rozpracowywali. Co chwila przechodziła z ręki do ręki, ubyła jej już chyba połowa. Trochę jak dzieciaki, które schowały się z dala od rodziców. Nie był to jej pierwszy raz, zdarzało jej się już robić coś podobnego z Erikiem podczas wcześniejszych przyjęć, tyle, że jego znała od lat, tej dwójki nie, nie miała pojęcia co siedzi im w głowach.

Tuż podczas kolejnej salwy śmiechu która wydostawała się z jej gardła w końcu go dostrzegła. Stanęła w miejscu niczym słup soli, przestała zupełnie zwracać uwagę na swoich towarzyszy. Serce zaczęło bić jej szybciej, chociaż bardzo tego nie chciała. Zastanawiała się, gdzie zgubił swoją koleżankę. Nie miała pojęcia, czy powinna do niego podejść, miała ochotę to zrobić, ale wiedziała, że aktualnie mogłaby zareagować nieco za bardzo emocjonalnie, jak na to, że byli tylko i wyłącznie przyjaciółmi. Z rozmyślań wyrwał ją uścisk, który poczuła na nadgarstku. Kolega Frank, chyba chciał zatańczyć, tyle, że ona sama nie wiedziała, czy miała na to ochotę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
30.09.2024, 18:20  ✶  
Oczywiście. Mógł się spodziewać, że że wszystkich ukrytych miejsc na przyjęciu Geraldine i tak go gdzieś dopadnie. Nie celowo. O to by jej nie posądzał. Po prostu miała nosa do tego, żeby zjawiać się praktycznie w tym samym momencie, w którym o niej myślał. A myślał dużo.
Bezwiednie uniósł brew, ewidentnie rzucając nazbyt oceniające spojrzenie na dwóch młodzików towarzyszących Geraldine. Tak. Nie jednego tylko dwóch. To chyba ugodziło go jeszcze bardziej. Przez moment nie zapanował nad chmurnym, gniewnym wyrazem twarzy i pełnym pogardy wzrokiem, jaki skierował w stronę delikwentów. Najpierw jednego. Później drugiego.
Potem odwrócił głowę tak, żeby z powrotem patrzeć na uspokajające falowanie wody i biało-niebieskie kolosy z hukiem obijające się o piach i kamienie przy brzegu. Wypuścił peta z palców i gołą stopą wdeptał go w piach. Nie martwił się zaśmiecaniem natury. Sam skręcał własne papierosy. Miały się szybko rozłożyć a on nie był w nastroju, żeby szukać jakiegoś kosza. Wyjmowanie różdżki nie było wskazane, kiedy czuł, że mógłby nie zapanować nad kierunkiem ciśnięcia zaklęcia.
Tak właściwie to zaraz wyjął i odpalił kolejną fajkę, która chwilę potem nerwowo drgała mu między zaciśniętymi wargami. Gdyby się zapomniał mógłby rozgryźć ją zębami. Był tego bardzo bliski i świadomy, tak samo jak bólu szczęki i tego, że fale przestały działać na niego uspokajająco. Nie były już takie przyjemne do obserwacji jak jeszcze chwilę temu. Teraz zaczęły stanowić pretekst do tego, żeby Ambroise nie patrzył w stronę rozchichotanego towarzystwa a to mu się nie podobało. Nie zwykł unikać konfrontacji.
To znaczy: w przypadku samej Geraldine robił to niemal na poziomie mistrzowskim, bo nie byli w stanie szczerze ze sobą rozmawiać o narastającym napięciu. Zawsze któreś z nich kapitulowało i schodzili na inne tematy. Za to z ludźmi, których nie lubił zwykł konfrontować się niemal natychmiast. A w tym wypadku może nie znał tamtych gości, lecz to nie przeszkadzało mu w stwierdzeniu, że wyczuwał od nich naprawdę wstrętne wibracje i chętnie przywaliłby jednemu czy drugiemu w dziób tylko po to, żeby zamknąć im roześmiane ryje.
Zakłócali mu jego spokój, mimo że to on był tu pierwszy. Łamali reguły społeczne, więc zasługiwali na pełną pogardę. Nie chodziło o nic więcej. A wręcz przecież był łagodny w stosunku do nich przez wzgląd na jego przyjaźń z towarzyszącą im Geraldine. Gdyby nie to pewnie już dawno by się podniósł i ich pognał. Tymczasem miał nadzieję, że sami wkrótce pójdą. Cała trójka wyglądała, jakby świetnie się bawiła gdzieś po drodze w jakieś inne miejsce.
Miał nadzieję, że znikną tam zaraz, bo nie chciał dłużej musieć odwracać wzroku i zachowywać się w tak ostentacyjnie nieprzychylny sposób. Chciał tu odpocząć i jasna cholera! nie pluć resztkami rozgryzionego papierosa, żeby nie zrobić z siebie obiektu kpin. Czuł gorzki susz ziołowy na języku, ale nie wypuścił fajki spomiędzy ust.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
30.09.2024, 19:11  ✶  

Yaxleyówna nie lubiła się rozdrabniać, nigdy nie wiadomo, który z jej towarzyszy okaże się być większym bucem, warto było mieć jakieś wyjście awaryjne, gdyby coś nie poszło po jej myśli.

Sama nie miała pojęcia dlaczego tutaj z nimi wyszła, nie mogłaby powiedzieć nawet, że ich lubi. Mogła poszukać w tłumie któregoś ze swoich kuzynów, z nimi pewnie bawiłaby się lepiej, ale właśnie, może chciała spróbować czegoś nowego, znaczy nie zupełnie nowego, ale nowego od pamiętnego lutego. Niestety, jak bardzo by nie zmrużała oczu to stojący przed nią chłopcy nie wydawali się jej być szczególnie atrakcyjni. Nie byłaby chyba w stanie zbliżyć się do żadnego z nich zbyt bardzo. Eksperyment miał się zakończyć fiaskiem, przynajmniej zdaniem Gerry.

Dochodził do niej dźwięk fal, które odbijały się o skały. Okolica była całkiem malownicza, szkoda było czasu na tych dwóch pajaców, tyle, że właśnie, jeden z nich postanowił złapać ją za nadgarstek, a Gerry bardzo nie lubiła, kiedy dotykał jej ktoś, komu nie wyraziła na to zgody.

Jako, że była od rzeczonego Franka kilka centymetrów wyższa (to akurat w jej wypadku nie było nic nowego) to spojrzała na niego z góry i zapytała grzecznie co zamierza zrobić z tą ręką, nie zamierzała tańczyć, na tańce była zdecydowanie zbyt trzeźwa, to znaczy tańce w towarzystwie tych dwóch wspaniałych pajaców.

Kolega nie był szczególnie rozsądny, bo próbował ją za nią pociągnąć, Yaxleyówna zareagowała odruchowo, uniosła ją tak, że strzeliła mu łokciem pod żebro, aż biedny prawie się przekręcił. - Mówiłam kurwa, że nie chcę tańczyć. - Powiedziała z wymuszonym uśmiechem.

Na całe szczęście nie znajdowało się tutaj zbyt wielu gapiów, bo po raz kolejny mogło się to zakończyć plotkami o jej temperamencie, który nie do końca pasował do młodej, kulturalnej damy.

Frank z kolegą próbowali jeszcze z nią dyskutować, zaczęli wyzywać od pierdolonych tępych dzid, na co była skłonna zareagować, dopóki do niej nie dotarło, że to nie jest pub na Nokturnie. Był to spęd pierodlonych bogaczy, tutaj nie mogła sobie pozwolić na więcej typowych dla siebie zagrywek.

Wybrała więc najłatwiejszą z możliwych opcji, postanowiła ruszyć przed siebie, w stronę zachodzącego słońca, żeby się uspokoić.

Nogi poprowadziły ją w kierunku miejsca, w którym chwilę wcześniej widziała Greengrassa, jakoś tak wyszło. Tyle, że minęła go bez słowa i szła dalej przed siebie, zdecydowanie wkurwiona, o czym mogły świadczyć rumieńce na jej twarzy. Miała ochotę się stąd zmyć, jak najszybciej.

Nie zatrzymała się przy znajomej sylwetce tylko i wyłącznie dlatego, że uważała, iż był współwinny tej sytuacji. On i ta blondyna, z którą się prowadzał, gdyby nie to, to pewnie nadal tkwiłaby u boku swojego ojca, ale nie mogła znieść myśli, że zabawiał się tu z jakąś panną. Do tego dochodziła myśl, że przecież nie powinna się na niego denerwować, bo byli tylko przyjaciółmi, co zresztą też tylko i wyłącznie ją denerwowało. Nazbierało jej się tego jadu zbyt wiele i musiała odetchnąć, bo naprawdę była bliska zrobienia komuś krzywdy. Bezpieczniej będzie dla niej i dla otoczenia, jeśli na chwilę zniknie, a w sumie najlepiej jakby zniknęła na zawsze, może wtedy przestałaby mieć te wszystkie problemy.

Usiadła w końcu na plaży, gdzieś na samym brzegu, tuż przy tym, gdzie fale uderzały o ląd. Objęła zwyczajowo dla siebie rękoma kolana i przyciągnęła je do siebie. Była to jej bezpieczna pozycja, w której potrafiła się jakoś doprowadzić do stanu użyteczności. Nie było to specjalnie wygodne w tej nieszczęsnej sukience, ale miała ją w dupie, buty też wyrzuciła po drodze, bo ją wkurwiały.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
30.09.2024, 20:16  ✶  
Nie był dobry w niektórych sytuacjach. Nie należał do tych łatwych osób, które już pięć minut po nawiązaniu dialogu opowiadały wszystkim dookoła o swoim życiu. Możliwe, że byłoby łatwiej, gdyby był bardziej otwarty. Nigdy nie przeszło mu to przez myśl. Nie zwykł analizować tej części własnego charakteru. Natomiast ze wszystkich sił próbował dojść do tego, co stało na przeszkodzie, żeby mogli normalnie się przyjaźnić.
To nie było tak do końca, że celowo mówił niektóre niezrozumiałe, wieloznaczne rzeczy i wszędzie wpychał podteksty i niejasności. Często robił to na wpół świadomie, łapiąc się na tym dopiero wtedy, kiedy słowa zdążyły zostać wypowiedziane. W innych chwilach do samego końca pozostawał ślepy i głuchy na to, że powiedział coś nie tak a czasami po prostu miał już po dziurki w nosie tej napiętej atmosfery i całkowicie celowo wbijał palec tam, gdzie nie powinien. Grzebał w sprawach, które nie powinny dotyczyć platonicznych przyjaciół, bo im więcej wody upływało tym bardziej wiedział, że nie chce być przyjacielem Geraldine Yaxley.
Nie chciał też nim nie być, jeśli to by oznaczało bycie neutralnymi znajomymi widującymi się rzadziej i rzadziej aż wreszcie kiedyś uświadamiającymi sobie, że od dawna nie widują się wcale. Zresztą nie sądził, żeby to było tak do końca możliwe. Nie całkiem. Jakakolwiek siła by ich nie łączyła, nie dawała się tak łatwo wykluczyć z gry. Może gdyby to sobie całkiem uświadomił to nie miałby problemów w postaci lęków przed odrzuceniem. Mógłby się trochę bardziej odsłonić i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Czy w ogóle ona też to rozważała.
Tego popołudnia doszedł do wniosku, że nie. Widok, jaki pojawił się przed jego oczami sprawił, że Ambroise poczuł się dotknięty. Znacznie bardziej niż powinien, szczególnie z racji, że on także nie przyszedł sam. W jego głowie nie pojawiła się taka myśl, bo dla niego jasnością było, że nie był zainteresowany panną Delacour, skoro zrobił wszystko, żeby od niej uciec. Nie bawił się w jej towarzystwie tak świetnie jak Geraldine bawiła się z tymi dwoma knypkami, dając mu do zrozumienia, że faktycznie korzysta z życia tak jak jej kiedyś polecił.
To zabolało.
Najpewniej prędzej czy później wygoniłoby go do głównej części posiadłości i na pomost w poszukiwaniu partnerki imprezy. W końcu już czuł się zniechęcony do dalszego przebywania na plaży, która już nie była wyłącznie dla niego. Pewnie zebrałby się w przeciągu kilku minut i wróciłby do towarzystwa, gdyby nieproszeni goście (w takiej formie Yaxleyówna też się do nich zaliczała) nie zniknęli mu z oczu.
I niby co z oczu to z serca, ale jakoś nie do końca mógł się z tym zgodzić. Szczególnie, kiedy wyłapał te podniesione głosy, wyciągając z kontekstu, co akurat jego sercu bardzo się nie spodobało. Widok powracającej samotnie Geraldine nie poprawił tego stanu, bo nie dość, że zupełnie zignorowała jego obecność to jeszcze w dodatku wyglądała tak krucho.
Bez słowa podniósł się z miejsca w jednym bardzo konkretnym celu, z którego wypełnieniem nie miał żadnego problemu.
Spokojnym krokiem wrócił na wcześniej zajmowane miejsce, masując palcami drugiej dłoni lekko zaczerwienione knykcie na lewej ręce. Bez słowa usiadł na piasku. Nie musiał szukać punktu, w którym siedział zanim ruszył w kierunku dalszej części namiotów. Piasek nie zdążył się przesypać i nie wiało aż tak bardzo. To dobrze, bo odpalił kolejnego papierosa, zaciągając się dymem i poprawiając mankiety przy rękawach, które wcześniej dogodnie podwinął. Zazwyczaj nie nosił jasnych kolorów, bo za mocno się brudziły.
Teraz nie chciał musieć wyjaśniać komuś ewentualnych brzydkich plam, gdyby doszło do czegoś więcej niż planował.
Nie doszło. Wystarczyło, że postraszył młodzika, łapiąc go za fraki i dając mu do zrozumienia, że ich rozmowa nigdy nie miała miejsca. Sądził, że się rozumieli. Zarówno z jednym delikwentem jak i z jego kolegą, który z dużym prawdopodobieństwem prawie narobił w gacie. Niektórzy bogaci dupkowie nie mieli nic poza ładnymi buźkami i rodzinnymi pieniędzmi. Żadnych faktycznych umiejętności w starciu na silne charaktery. Byli mocni w mordach tylko wtedy, kiedy startowali do ludzi uważanych przez nich za łatwiejszych do zgnojenia. I choć Greengrass nie wątpił w to, że Yaxleyówna taka nie była i umiała sobie sama świetnie poradzić to i tak skusił się, żeby przypieczętować sprawę.
Nie zamierzał się tym chwalić. To była jego sprawa.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
30.09.2024, 21:14  ✶  

Widok wody koił jej nerwy. Oddalenie się od nie do końca wygodnego towarzystwa okazało się być odpowiednim krokiem. Mogła się uspokoić, zdecydowanie się przebodźcowała. Te dramaty, które rozgrywały się w jej głowie nie służył Geraldine. Wydawało jej się, że wycieczki, polowania, w których zaczęła się zatracać pomogą jej sobie z tym poradzić, jednak było tylko gorzej. To trwało, nadal było bardzo niewygodne i spalało ją od środka. Nie wydawało jej się, aby kiedykolwiek miało odpuścić. Naprawdę próbowała z tym walczyć, robiła co mogła, przecież szukali razem rozwiązania, tylko żadnego nie było. Coraz rzadziej zresztą dyskutowali o postępach związanych z początkiem ich znajomości, jakby jedno i drugie pogodziło się z tym, że zostali skazani na tę przyjaźń. Przestała się upierać w tym, że chciała tej przyjaźni, ba wiedziała, że jej nie chce. To, jak zobaczyła go z tą okropną blondyną (w sumie to była całkiem ładna), potwierdziło to, o czym ostatnio myślała. Zdecydowanie nie zależało jej na przyjaźni, chciała, żeby spojrzał na nią zupełnie inaczej. Nie sądziła jednak, żeby to było możliwe. Próbowała kilka razu zasugerować mu, że coś może być na rzeczy, to zgrabnie ją zbywał, no, może nie pytała wprost, bo nie chciała się zbłaźnić, ale mógł się domyślić o co jej chodzi, na pewno zrozumiał aluzje (ta, jasne był przecież wróżkiem).

Nie chciało jej się wracać, jeszcze nie. Potrzebowała chwili spokoju od tego, co się przed chwilą wydarzyło. Wsunęła dłoń do kieszeni (ha, Rosier wiedział, że potrzebowała ich w każdej sukience, nawet jeśli to jej matka ją zamawiała) i wyciągnęła z niej paczkę fajek (miękką, nieco pogniecioną), nie miała swojej papierośnicy, bo ta była zbyt ciężka, aby nosić ją w podobnym stroju. Wsadziła sobie szluga do ust i odpaliła go zapalniczką, tym razem tą samą, którą zwykle.

Zaciągnęła się dymem. To był dobry pomysł. Potrzebowała fajki, zdecydowanie, nic tak nie koiło jej nerwów. Nie miała pojęcia, ile czasu tu siedziała, przestała go liczyć. Było jej tu błogo i dobrze, naprawdę dobrze, chociaż miała świadomość, że czegoś jej brakowało.

Najgorsze było to, że wiedziała, że to było na wyciągnięcie ręki, bo Ambroise był tam w środku, bawili się przecież na jednym przyjęciu. Przypomniała sobie, że widziała go wcześniej, kiedy jeszcze stała z tymi śmiesznymi pajacami i próbowała się wyśmienicie bawić. Siedział niedaleko, może nadal tam był?

Odwróciła się, aby rzucić okiem, póki co chciała tylko sprawdzić, czy nadal był tam sam. Kto wie, może jego urocza partnerka nagle wyłoniła się spod ziemi, wolałaby tego nie oglądać, ale nigdy nie mogła mieć pewności, że właśnie tak było.

Jednak nie, nadal tam siedział. Nie zauważyła, że w między czasie zdążył się oddalić i porozmawiać z jej nowymi kolegami, wtedy podziwiała krajobraz.

Zastanawiała się, czy ją dostrzeże, czy nie zwróci na niej uwagi. Właściwie, co jej szkodziło, aby go tutaj do siebie ściągnąć? Nie miała pojęcia, czy ją rozpozna, nie wiedziała, czy ją widział, kiedy przemierzała parkiet z ojcem, nie wydawało jej się również, żeby dostrzegł ją gdy pojawiła się w okolicach namiotów, mógł więc nie wiedzieć, że to ona. Czy będzie na tyle ciekawski, aby do niej podejść? Pewnie tak.

Dopiero po chwili przypomniała sobie, że przecież ma przy sobie różdżkę. Czasem zapominała o tym, że jest czarodziejką. Przy pomocy magii uformowała piasek w kształt małego skunksa, który podszedł do Greengrassa. Tylko on wiedział dlaczego pojawiło się przed nim właśnie to zwierzę, to była jedna z ich tajemnic, jej tajemnic, które zdążyła mu zdradzić.

Piaskowe zwierze stało w miejscu dopóki za nim nie podążył, tak, miał zmierzać za skunksem, który prowadził go do Geraldine. Oczywiście o ile postanowił wstać, jeśli tego nie zrobił, to zwierz rozsypał się ponownie na części pierwsze i wrócił do bycia plażą.

Nie odwróciła się od kiedy posłała w jego stronę posłańca. Nie chciała się rozczarować, miała nadzieję, że faktycznie do niej przyjdzie, bo się za nim stęskniła i chujowo się czuła z tym, że nie przyszli tutaj razem.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
30.09.2024, 22:11  ✶  
To nie był jego najlepszy dzień. Najwidoczniej nie prezentował też sobą najwyższego możliwego poziomu, ponieważ zaledwie w przeciągu godziny porzucił swoją towarzyszkę bez uprzedzenia i zamiaru szybkiego powrotu a następnie pogroził komuś porachowaniem przystojnej buźki. Najwyraźniej i tu przestawał umieć się zachować. Tym razem wcale to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Był zmęczony konwenansami. Najpewniej wkrótce znalazłby pretekst do opuszczenia przyjęcia, gdyby nie ruch w peryferiach wzroku.
Uśmiechnął się pod nosem na widok piaskowego stworzonka, którego kształt rozpoznał nawet mimo swojej fatalnej wiedzy na temat świata zwierząt. Rozpoznałby je nawet z odległości. Poza tym to było zaklęcie, które po prostu mu do niej pasowało. Nie było otwartą komunikacją. A jakże. Po prostu nie mogło być, ale zrozumiał aluzję. Chyba nie było z nim aż tak źle a wszystkie ewentualne wyrzuty jakie mogła wobec niego mieć zostały mu chwilowo wybaczone.
Podniósł się, otrzepał z piasku i zignorował chęć dotknięcia skunksa palcem, bo najpewniej mógłby rozsypać go pod najmniejszym naciskiem. Nie znał tego czaru. Nie wiedział jak działało zaklęcie i czy było odporne na coś takiego. Na pewno na powiewy morskiego wiatru i bryzę, bo w pewnym momencie z lekkim zaniepokojeniem spojrzał nań, kiedy mocny podmuch zaskoczył go swoją intensywnością. Namioty załopotały wydając charakterystyczny turkot.
Może nie wszystko rozumiał i nie zawsze chciał rozumieć, ale ten gest był dla Ambroisa jasnym zaproszeniem do podążenia za piaskowym stworkiem. Mógłby tego nie zrobić, ale nie widział ku temu powodu. Wręcz przeciwnie: chciał to zrobić, nawet jeśli mieli spędzić razem czas w milczącym wpatrywaniu się w fale.
Siedziała bardzo blisko styku plaży z wodą. Tak blisko, że już od samego początku widział jej mokrą sukienkę i gołe stropy zanurzone w wilgotnym piasku. Sam przezornie zostawił swoje buty kawałek dalej zanim zbliżył się do niej cichym krokiem zagłuszanym przez szum fal i dźwięk wiatru.
- Moczysz sukienkę? - spytał zamiast powitania, posyłając jej subtelny jak na niego uśmiech, po czym bez słowa kucając, żeby usiąść tuż obok niej.
Może nie tak blisko, że by się zetknęli, ale na tyle, żeby czuć jej obecność. Choć tak naprawdę zawsze ją czuł. Teraz tylko trochę bardziej. Odrobinę masochistycznie - nawet jak na jego pokręcone standardy. Mógłby spokojnie (albo niespokojnie, bo słowo spokojnie nie wchodziło tu w grę) objąć ją ramieniem, gdyby chciał.
- Dobra decyzja, bo jest paskudna - stwierdził po chwili milczenia i wpatrywania się w fale.
Ależ tak. Właśnie tak. Nazwał jej drogą, ekskluzywną sukienkę wyzywającą nie tylko przez to, że miał taką ochotę, ale głównie z prostej i naturalnej przyczyny, że naprawdę była ekstremalnie ohydna. Ktoś inny mógłby powiedzieć coś zupełnie przeciwnego. Najpewniej dostała wiele komplementów tego popołudnia, ale Ambroise miał swoje zdanie. Nie chciał obrazić Geraldine a jedynie zwrócić uwagę na to, jak bardzo ta sukienka do niej nie pasuje.
- Jest strasznie wyzywająca. To nie twój kolor - dopowiedział, jakby mało jej podpadł, ale naprawdę nie miał w tym złych zamiarów a w jego słowach kryła się czułość (tak uwaga, podteksty już się rozpoczęły, a jakże). - Twój jest zielony - dodał, jakby to go miało usprawiedliwić.
To było głupie. Te puste rozmowy. Zupełnie, jakby znowu był gdzieś na końcówce Hogwartu, ale chyba nawet wtedy nie miał aż tylu problemów z dobieraniem słów i nie zachowywał się jak zaczepny szczyl (choć to było trudne do wykluczenia).
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
30.09.2024, 22:42  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.09.2024, 23:01 przez Geraldine Yaxley.)  

Chwilę zajęło jej skunksowi przespacerowanie się po plaży, ale w końcu do niej wrócił, a co najważniejsze spełnił swoje zadanie, przyprowadził ze sobą gościa, tego przez nią wyczekiwanego. Wyciągnęła jeszcze dłoń przed siebie, aby stworzonko które wyczarowała weszło na nią, aż wreszcie się rozsypało, piasek przesypał się jej przez palce i tyle po nim zostało. Tak właściwie to nie tylko tyle, bo przecież teraz nie musiała siedzieć tu sama. Plan idealny, nie musiała go błagać o to, żeby do niej przyszedł, tylko dyskretnie zaprosiła go do siebie, nie nachalnie, nikt inny by się nie zorientował, że chodziło o nią. Podobało jej się to, że mieli swoje własne tajemnice, o których nikt nie wiedział. To potwierdzało, że byli przyjaciółmi, znaczy to nie tak, że właśnie przyjaciółmi chciała być, ale to łączyło się z tym, że byli blisko, a przede wszystkim tej bliskości pragnęła.

Bez względu jakiej formy by nie miała, przynajmniej jak na razie, ciągle wierzyła, że to jest tylko chwilowe, i że już niedługo się zmieni.

- Tak trochę. - Nie zrobiła tego celowo, jakoś tak wyszło, ale niespecjalnie się tym przejmowała. Nie podobała się jej przecież ta sukienka, od samego początku była niezadowolona, że musiała ją dzisiaj założyć. Samo to, że nie miała na sobie spodni było dla niej ogromnym dyskomfortem, a ta sukienka jeszcze, cóż, nie była w stylu tych, po które zawsze sięgała.

Kiedy poczuła obok siebie jego obecność odwróciła głowę w kierunku mężczyzny, posłała mu ciepły uśmiech, jeden z tych naprawdę szczerych, mógł zauważyć też błysk w jej oczach i różane policzki, z początku zyskały tę barwę przez zdenerwowanie, a teraz utrzymywały się dzięki wiatrowi, który muskał jej twarz. Nie była mocno pijana, nie wlała w siebie, aż tak wiele alkoholu, jak chciała.

Nie ma co, całkiem nieźle zaczął tę rozmowę. Gdyby była w gorszym humorze (tym, który towarzyszył jej nim się tu pojawił) to pewnie byłby to powód do małej kłótni, jednej z wielu, które im się przytrafiały. Jednak sama jego obecność poprawiła jej nastrój, więc nie zamierzała niepotrzebnie zachowywać się jak wredna małpa.

- Dzięki? - To zdecydowanie nie był komplement, ale wypadało podziękować za szczerość, czy coś. Chyba? Jeszcze nikt nigdy nie mówił w ten sposób o sukience którą na siebie założyła. Ambroise nigdy się nie pierdolił i zawsze mówił to, co miał na myśli.

- Tak, tak i tak. Trzy razy tak Roise. - Nie mogła się nie zgodzić z jego argumentami, ba sama wspominała matce o tym, że to nie jest dobry pomysł. Ta jednak skutecznie wybiła jej z głowy myśl, że mogłaby przyjść w sukience, w której zdarzyło jej się już pokazać na jednym z poprzednich sezonów, bo to przecież nie wypadało, aby ktoś z ich rodziny dwa razy wkładał tę samą kreację!!! Ta, bo ktokolwiek w ogóle by pamiętał, w jakiej sukience była na Yule dwa lata temu.

- Moja matka mnie tak urządziła. - Postanowiła mu wyjaśnić skąd to coś wzięło się na jej ciele. Jennifer miewała naprawdę różne, nie do końca pasujące Ger pomysły, trudno było czasem z nią dyskutować, w tym przypadku trochę było w tym jej winy, bo nie zdążyła pojawiać się u Rosierów osobiście, cóż, musiała więc jakoś to przetrawić.

- Zdecydowanie wolę zielony, ach i czekaj, za to ty prezentujesz się czarująco jak zawsze. Mam wrażenie, że mój przyjaciel wygląda najlepiej ze wszystkich obecnych tutaj osobników płci męskiej. - ładnie mu było w tym jasnozielonym, może nie była do końca obiektywna, bo był to odcień zielonego, a do tego Rosie, więc to musiało trafiać w jej gusta.

Kiedy rozmawiali o pierdołach wszystko między nimi wydawało się być w porządku, wiedziała, że są to tylko pozory.

- Gdzie zgubiłeś swoją uroczą koleżankę? - Zapytała jeszcze zupełnie niewinnie, jakby faktycznie interesowała się losem biednej, samotnej niewiasty. Tak naprawdę chciała się dowiedzieć kim było to dziewczę i dlaczego się z nim tu pojawił.

Ciągle utrzymywała między nimi bezpieczną odległość, chociaż przez chwilę miała ochotę nieco przesunąć się obok niego, tak by chociaż przypadkiem mogła go dotknąć.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
30.09.2024, 23:29  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.09.2024, 23:30 przez Ambroise Greengrass.)  
Może nie odniósł się na głos do tego zaproszenia, ale cieszył się, że postanowiła wysłać do niego piaskowego skunksa, który spełnił swą powinność i rozsypał się w jej palcach kończąc życie rozwiany w morskiej bryzie. To była całkiem dobra śmierć dla posłańca. Zazwyczaj zabijano ich w dużo gorszy sposób. Geraldine ewidentnie była dziś łaskawa, może i jemu miało się skapnąć trochę jej ugodowości. Być może mogli tu posiedzieć razem i po prostu pomilczeć bez konkretnego powodu? Oczywiście, jak tylko wymienią pierwsze uprzejmości, które w jego wydaniu były lekko... ...niekonwencjonalne.
- Stara wiedźma nie chciała sama tego założyć tylko pozwoliła tobie? Urzekające - Spytał żartobliwie unosząc brew.
Nie to, że nie lubił Jennifer. Jak dotąd była dla niego idealnie miła i kulturalna. W żadnym razie nie dała mu do zrozumienia, że może być tą jedzą, którą opisywała mu Geraldine. Wręcz przeciwnie. Gdyby nie słowa Yaxleyówny uznałby żonę Gerarda za wyjątkowo neutralną osobę. Może nie emanującą ciepłem albo rodzinnością i troską (no, przynajmniej poza tym co widział u niej bezpośrednio po wypadku córki), ale raczej nie przesadnie odpychającą. Z drugiej strony całkowicie wierzył swojej przyjaciółce, że to najpewniej były wyłącznie pozory a on jeszcze nie pojawiał się u nich w posiadłości na tyle często, żeby zostać uznanym za członka rodziny i niezaprzeczalnie zgnojonym. Na ten moment był głównie ich prywatnym uzdrowicielem. Miał posłuch i szacunek, nawet jeśli często wyłącznie pozorny.
- Znowu próbujesz wywołać u mnie pąs i znowu muszę cię uprzedzić, że ci się to nie uda - odpowiedział z pozoru lekko i przyjacielsko, czyli dokładnie zgodnie z tym jak go przed chwilą nazwała.
Na każdym kroku musieli to sobie podkreślać, jakby to słowo stanowiło jakąś magiczną barierę albo po prostu brzmiało tak dobrze, że nie mogli powstrzymać się od wypowiadania go. Żadna z tych rzeczy nie była ani trochę zbliżona do prawdy. Nawet w najmniejszym stopniu. Wolałby przełknąć kilka butelek Szkiele-Wzro bez przepicia tego wodą niż z satysfakcją nazwać ją swoją dobrą przyjaciółką, a jednak pozwalał jej robić to samo w stosunku do siebie.
- Poza tym, czy ja wiem - zaczął, ale postanowił po prostu skorzystać z darmowej opcji zamknięcia mordy, skoro istniała.
Ostatnio korzystał z niej wyjątkowo często. Może aż nazbyt. Miał wrażenie, że nazbyt i to odbija mu się coraz bardziej duszącą czkawką. Coś, jakby przy okazji miał jeszcze permanentną zgagę, migrenę i migotanie przedsionków. Mimo to postanowił chwilowo dać sobie spokój z wyciąganiem tego, że przed chwilą miała ewidentnie inne zdanie, skoro tak ochoczo flirtowała z dwoma bogatymi dupkami na raz. Pewnie w ogóle by to pominął, żeby nie dorzucać im kolejnych niezręczności prowadzących do niedomówień, gdyby ona nie wyciągnęła Yvette Delacour jak biało-beżowego króliczka z kapelusza.
- Gdzieś na pomoście - luźno machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku, w którym powinien być wspomniany pomost, po czym wzruszył ramionami. - Jeśli mam być szczery: nie martwię się, że ją zgubię. Nie odejdzie daleko utykając tam szpilkami przy każdym kroku - uśmiechnął się pod nosem.
Teraz to chwilowo nie był jego problem. Przez kilka chwil mógł nie czuć się jak sztywniak na oficjalnym przyjęciu tylko po prostu, jakby byli dwójką samotnych ludzi siedzących razem na plaży i podziwiających wszechmiar morza.
- Nie spytam może jak tam Flip i Flap, bo tak się składa, że teoretycznie już to wiem - przyznał nawiązując do postaci granych przez dwóch amerykańskich czarodziejów w jakimś pokracznym teatrzyku dla mugoli, z którego zrobili się całkiem znani w tamtym świecie i pogardzani w tym.
- Za to chętnie dowiem się, który miał większe szanse - tak, igrał z ogniem, bo wcale nie chciał tego słyszeć, ale tym razem był zupełnie pewien, że żaden z chłystków nie miał dostać tego, o czym obaj marzyli. Ambroise sam o to zadbał. - Flip? A może Flap?
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
01.10.2024, 00:05  ✶  

Cóż, nie bez powodu posłała po niego skunksa, wiedziała, że jedynym lekarstwem na jej kiepski humor była jego obecność tuż obok jej boku. Humor jej dopisywał, bo jej nie odmówił, mimo, że nie przyszedł tu z nią. Właśnie, tego nie potrafiła zrozumieć, dlaczego nie mogli pojawiać się na takich przyjęciach jako para przyjaciół, przecież wyśmienicie by się bawili w swoimi towarzystwie i nie musieli przejmować tym, że mają kogoś zabawiać. Nie zapytała się o to jednak, bo bała się, że pomyśli sobie, że chciałaby bywać z nim w takich miejscach nie tylko dlatego, że była jego przyjaciółką, co zresztą byłoby prawdą, ale nie była gotowa się nią podzielić. Pewnie nigdy nie będzie. To mogło przynieść bardzo mocne zderzenie z rzeczywistością, którą nie do końca chciała przyjąć. Dlatego też przynajmniej mogła sobie wizualizować w głowie podobne do tego przyjęcia, na których pojawiała się trzymając Ambroise'a pod ramię, a później tańcząc z nim całą noc. To był bardzo przyjemne wizje, szczególnie, że nauczyła się już jego koloru oczu i potrafiła sobie je idealnie wyobrazić w swojej głowie.

- Nie pozwoliła, ona KAZAŁA mi to włożyć. - Miała nadzieję, że rozumiał powagę sytuacji. Jen jak się na coś uparła, to nie było zmiłuj. Nawet Geraldine nie była w stanie się jej postawić. Próbowała, jak zawsze jej się to nie udało, dlatego też siedziała tutaj w tej nieszczęsnej, czerwonej sukience, która pasowała do niej jak pięść do nosa. - Nie mogę się doczekać, aż wreszcie ściągnę z siebie tę okropną kieckę. - Dodała jeszcze, bo zdecydowanie nie czuła się w niej dobrze.

- Nie, nie, nie! - Zaprzeczyła bardzo głośno. Mogła to zrobić bo znajdowali się na plaży, z dala od pozostałych gości obecnych na przyjęciu. - Tylko i wyłącznie stwierdziłam fakt, niczego nie próbuje, Mój Drogi. - Nie śmiałaby na nim korzystać ze swoich sztuczek, kto to widział. Nie zrobiłaby tego swojemu przyjacielowi. Bardzo chciała, żeby nie był już jej przyjacielem, tylko nie potrafiła mu przekazać tego, że powinni to zostawić za sobą, trzymanie rąk przy sobie, szczególnie, gdy znajdował się tuż obok robiło się bardzo problematyczne.

Westchnęła nieco rozczarowana. - Ty nie musisz wiedzieć, ważne, że ja wiem, jestem przecież kobietą, interesują mnie mężczyźni, no znam się przecież. - Próbowała mu wyłożyć argumenty za tym, że była najprawdziwszym ekspertem w tej dziedzinie. Nie mógł wiedzieć tego, że dla niej każdy inny typ mógł nie istnieć i w jej konkursie na najwspanialszego mężczyznę to zawsze on wygrywał. To była jej słodka tajemnica, jedna z wielu, kolejna która nie ułatwiała jej radzenia sobie z tym, jak wyglądała ich aktualna relacja.

- Och, biedna, ale przy tym chyba nie za bystra. - Tak naprawdę to nawet jej nie było szkoda panny Delacour. Nie chciała się wypowiadać źle o jego partnerce, no ale nie mogła się powstrzymać. Kto normalny przychodził w szpilkach na imprezę na plaży? No przepraszam, wypadało tylko nieco ruszyć głową, żeby wpaść na to, że te buty w tym miejscu mogły zakończyć się bardzo tragiczną śmiercią.

Huh, czyli ją z nimi widział. Nie spodziewała się tego, więc może faktycznie sięgnęła po złą kartę, bo teraz on odbije piłeczkę. Nieodpowiednio ugryzła temat, przez to, że nie zawróciła uwagi na to, że ich dostrzegł. Jakoś weźmie to na klatę.

Uniosła pytająco brwi. - Co to znaczy, że teoretycznie wiesz co się stało z moimi nowymi kolegami? - To nie byli jej koledzy, a dwaj pajace, ale nie musiał tego wiedzieć, jeszcze nie.

Przesunęła się w końcu tak, żeby siedzieć tuż przed nim, nie przeszkadzała jej woda, która powoli zaczęła moczyć większą część jej ciała niż tylko stopy, tak naprawdę to było całkiem przyjemne, rześkie uczucie. Chciała patrzeć mu w oczy, jej własne, zresztą nie przestawały się cieszyć i błyszczeć. - Nie zrobiłeś nic głupiego, prawda? - Och, nie było to najlepiej sformułowane pytanie, wiedziała, że nigdy nie określiłby czegoś co zrobił jako głupie.

- Żaden, do chłopaków nie docierało, że nie miałam zamiaru tańczyć, a ja nie lubię, jak ktoś nie rozumie, co do niego mówię. - Była z nim szczera, od samego początku żaden z nich nie miał u niej najmniejszych szans.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (8119), Ambroise Greengrass (9334)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa