• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
[18.08.72] last dance | Geraldine & Ambroise

[18.08.72] last dance | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
30.09.2024, 20:43  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:33 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Obiecała, że kiedy ustali, co właściwie się działo w jej życiu, to mu o tym powie. Można było o niej naprawdę powiedzieć wiele złego, ale na pewno nie to, że nie dotrzymywała słowa, z tego też właśnie powodu pojawiła się w Dolinie Godryka, przed rezydencją, którą kiedyś bardzo często odwiedzała. Dzisiaj czuła się tu trochę jak intruz, nie należała już do rodziny, stała się znowu kimś obcym.

Udało jej się zaangażować w swoją sprawę kilka osób, które wykazały się ogromną cierpliwością do tego, o co je wypytywała. Niektórzy ryzykowali swoje zdrowie; naprawdę była zdziwiona, że jest tyle osób, które zechciało jej pomóc, jednak miała wokół siebie naprawdę wspaniałych, bezinteresownych ludzi.

Musiała się tutaj pojawić, bo sprawy zaczęły się posuwać w złym kierunku, co upewniło ją w tym, że był to moment, w którym powinna rozpocząć polowanie. Thoran wczoraj próbował zabić Astarotha, gdyby nie jej interwencja, to by mu się to udało. Była bliska stracenia go po raz drugi, był to moment, w którym musiała wreszcie zająć się sprawą. Zresztą wyimaginowany brat zaczął uprzykrzać życie zbyt wielu jej znajomym. Czas najwyższy to ukrócić.

Dopaliła papierosa nim zastukała do drzwi w rezydencji. Spodziewała się, że przywita ją skrzatka, niestety nie miała tyle szczęścia. Drgnęła, gdy zobaczyła w drzwiach Evelyn, ostatnio widziały się ponad rok temu, starała się omijać ich stoiska sabatowe, żeby nie daj Merlinie na nią nie trafić. Nie wiedziała, co miałaby jej powiedzieć. Nie miała pojęcia dlaczego to wszystko się skończyło i nie zamierzała się z tego tłumaczyć. Zapewne Ambroise opowiedział macosze swoją wersję, nie musiała się więc w to angażować. Z racji na relacje, które kiedyś je łączyły przytuliła kobietę na przywitanie, zrobiła to jednak dosyć sztywno, nie do końca wiedziała, czy w ogóle powinna to robić.

Musiała wysłuchać jej paplaniny o tym, że zamierzała wydać córkę za mąż, starała się tego słuchać, ale za cholerę nie mogła się na tym skupić, jej myśli niestety były zajęte planowaniem tego, w jaki sposób powinna zabić swojego brata bliźniaka. Jeden, jedyny raz podniosła wzrok, kiedy Evelyn wspomniała, że wybrankiem jej córki był Borgin, nie wypytywała który, wolała nie dociekać, a nuż się okaże, że któryś z jej bliższych kuzynów. Może ich rodziny miały się jednak połączyć? Niesamowite. Na szczęście ona nie była Borginem, daleko jej było do matki, zawsze czuła się bardziej Yaxleyem.

Udało jej się wysłuchać tego, co kobieta miała do powiedzenia, oczywiście w między czasie wspomniała o tym, że bardzo się spieszy i naprawdę nie może poplotkować z nią dłużej, w końcu okazała jej łaskę i puściła wolno ze skrzatem, który miał ją zaprowadzić do Ambroise'a

Właściwie nie miała pojęcia, czy szuka go w dobrym miejscu. Nie wiedziała, gdzie mieszkał. To był pierwszy wybór, jego rodzinna rezydencja, ale równie dobrze mógł wrócić do tej swojej kawalerki na Pokątnej, rękę by sobie dała uciąć, że nadal trzymał to mieszkanie i zapewne sprowadzał tam tabuny wypindrzonych dziewcząt, pamiętała jak się prowadzał przed nią. Podejrzewała, że mógł to tego wrócić, kiedy się od niej uwolnił.

Skrzatka odprowadziła ją do szopo podobnego czegoś. Okay. Nie oceniała. Nie przyszła tu po to, żeby komentować takie rzeczy.

Zapukała do drzwi, kiedyś pewnie weszłaby bez ceregieli, ale przecież aktualnie nic już ich nie łączyło. Wypadało więc zachowywać konwenanse.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
30.09.2024, 21:32  ✶  
Nie powiedział Evelyn o nagłych przyczynach, dla których przestał pojawiać się ze swoją drogą Geraldine, którą miał czasem wrażenie lubiła bardziej od niego. Nie zająknął się o tym, co doprowadziło do tego, że przez następne miesiące zachowywał się znowu jak dwudziestokilkulatek a ona ani razu go o to nie spytała. Nie wiedzieć czemu zdawała się tak po prostu rozumieć - chyba pierwszy i jedyny raz w ciągu ich całej relacji.
Nie traktowała go jak swojego dziecka, które należałoby ukoić i zapewnić o tym, że wszystko miało być w porządku niezależnie od tego, co się stało. Ich relacja nigdy nie wyglądała w ten sposób, choć wychowywała go niemal od małego szczyla. Przynajmniej w teorii, bo wtedy głównie odsyłała go od krewnych do krewnych nie do końca potrafiąc poradzić sobie z rolą młodej żony, która dostała małe dziecko w gratisie do relacji, gdy sama jeszcze była bardzo młoda.
Ich relacja wyglądała bardzo specyficznie. W gruncie rzeczy trudno byłoby uznać, że mogłoby być inaczej, skoro nie dzieliła ich przepaść wiekowa. Zazwyczaj mogło to być dużą zaletą w relacjach międzyludzkich, ale nie w tym przypadku. Nie mogła być jego matką nie tylko przez to, że los tak zrządził albo że nie chciała. Po prostu była na to stanowczo zbyt młoda. Nieprzygotowana do tej roli, radziła sobie całkiem nieźle a on nie był najłatwiejszym dzieckiem.
Mimo to nie oczekiwał od niej nic ponad to, co mu zaoferowała. Smutne, może trochę rozczarowane spojrzenie i dyskrecję. Nie poruszyła tego tematu, nie zadawała pytań, jak na nią to nawet nie próbowała o niczym plotkować a imię Geraldine nigdy więcej nie padło z jej ust. Sama je ocenzurowała. Dała mu więcej przestrzeni niż mógłby po niej oczekiwać. Docenił to, choć nie zmieniło to ich bardzo neutralnych relacji. Nie stali się sobie bliżsi w jego cierpieniu. Był po prostu upoważniony do przeżywania rozstania po swojemu na własnych zasadach. To mu pasowało, wystarczyło.
Nie wiedział i nie chciał wiedzieć czy kobiety utrzymywały jakiekolwiek stosunki. Nie tylko mu się to wydawało, ale widział, że Evelyn żywiła wcześniej jakieś nadzieję co do jego związku. Z goryczą lubił sobie wmówić, że zapewne głównie dlatego, że wtedy byłaby duża szansa, że Ambroise wyprowadzi się z rodzinnej posiadłości. Poniekąd spędzał tu wtedy coraz mniej czasu i częściej zostawał w Londynie a macocha nie mogła mieć wyrzutów sumienia, że robił to z powodów ucieczki w pracę z domu. Układ niemalże idealny, dopóki go nie rozpierdolił.
Teraz był częścią tej posiadłości, szczególnie od momentu, w którym oddał Rosie klucze do londyńskiego mieszkania i nie zażądał ich z powrotem. Jeśli mu je gdziekolwiek zostawiła, kiedy zaczęła pojawiać się w domu to w tym całym burdelu, jaki panował w jego nowym prawieżedomku byłyby niemal niemożliwe do znalezienia. To było miejsce, którego nie pozwalał ruszać skrzatom ani nikomu innemu. Odnajdywał się w tym pozornym chaosie lepiej niż niejeden człowiek w zupełnym porządku.
Tak jak właściwie w tej chwili, potrzebował mieć wszystko porozkładane i dostępne. Ślęcząc nad translacją łacińskiego tekstu z niedawno zakupionej księgi o mniej konwencjonalnym wykorzystaniu roślin (jednym słowem: bardzo nielegalnym, raczej kwestionowalnym moralnie tekstem) niemal nie dosłyszał pukania. Kiedy dotarło do niego, że nie był to wynik szumu w uszach, otrzepał ręce z resztek pyłu ze spalonego kadzidła, które rozpalił w pomieszczeniu zanim zajął się pracą i które to przypadkiem zrzucił łokciem w ostatniej chwili łapiąc podkładkę tuż nad podłogą.
Nie był zadowolony z niespodziewanego towarzystwa. Wyraźnie prosił o to, żeby go nie kłopotano bez potrzeby. Z ciężkim, poirytowanym westchnieniem zsunął książki i notes w szczelinę pod biurkiem i machnął różdżką w kierunku zamkniętych drzwi. Zamek zaskrzypiał i zeskoczył z zasuwy.
- Można wejść - poinformował, choć otwarcie zamka było raczej słyszalne.
Wyprostował się przy biurku rzucając całkiem neutralne spojrzenie w stronę drzwi.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
30.09.2024, 22:03  ✶  

Cóż matka Geraldine w przeciwieństwie do macochy Greengrassa nie omieszkała komentować tego, że nie pojawiał się on już u jej boku. Bardzo często rzucała w jej stronę różnymi uszczypliwościami, przez co Yaxleyówna zaczęła jeszcze bardziej unikać domu rodzinnego. Wpadała tam raczej bez zapowiedzi, by choć przez chwilę porozmawiać z ojcem. Zdarzało się, że musiała korzystać z jego opinii, kiedy nawiązywała nowe relacje biznesowe. To też się zmieniło w jej życiu, działalność Yaxleyów w dużej mierze aktualnie znajdowała się na jej barkach. Z ojcem wcale nie było lepiej, nadal męczyła go wizja Karen Moher, więc Ger postanowiła wziąć na siebie nieco obowiązków. W sumie zajmowała się tym, czym powinien zajmować się pierworodny syn, którego w ich przypadku trudno było złapać na miejscu. Nie miała innego wyjścia, jak wziąć to na siebie, ostatnio naprawdę brakowało jej asertywności. Gubiła to, na czym kiedyś tak bardzo jej zależało, bo zdecydowanie coraz więcej obowiązków na miejscu nie przynosiło jej tak bardzo upragnionej wolności. Miała jej coraz mniej, a przecież od zawsze powtarzała, że jest to jedna z najważniejszych cnót w jej życiu. Nie marudziła jednak, pogodziła się z tym, że tak miało być, zaciskała zęby i robiła to, co do niej należało.

Wolała ograniczyć stosunki z jego najbliższymi, nie chciała zostawać chociaż częściowo w tym, co mieli. Tak było zdrowiej, oddaliła się na każdej możliwej płaszczyźnie, aby zbyt często nie przypominać sobie o tym, co mieli. To było bolesne, bo ich relacja trwała przez sporą część jej dorosłego, świadomego życia. Nie łatwo było jej się odnaleźć w tym bez niego. Naprawdę sporo ją to kosztowało. Dlatego też wolała unikać wszystkiego, co ich łączyło, bo to przywracało wspomnienia, te nieprzyjemne, ale też przyjemne, bo przecież nie kojarzył jej się jedynie źle. Cóż, musiała się z tym wszystkim pogodzić, bo rozstania się przytrafiały, nawet im, którzy wydawali się całkiem nieźle ze sobą egzystować, zresztą kiedyś była nawet pewna, że będzie przy nim trwać do końca życia, tak bardzo przyzwyczaiła się do jego obecności, chociaż, jak ona nie był łatwym człowiekiem. Myliła się, takie pomyłki w osądach przecież też mogły się zdarzać.

W końcu usłyszała zaproszenie za drzwi, znaczy nie do końca brzmiało jak zaproszenie, ale mniejsza o to, skoro już się tutaj znalazła, to faktycznie musiała z nim porozmawiać o tym, czego się dowiedziała, a było tego dosyć sporo. Rozwiązała zagadkę, tyle, że to rozwiązanie wcale nie należało do najprostszych. Musiała mu o tym opowiedzieć, czas najwyższy. Byli bardzo blisko tego, aby przestać o sobie myśleć. Musiała się go znowu pozbyć ze swojego i tak już mocno skomplikowanego życia. W sumie, pozbędzie się dwóch problemów jednocześnie to brzmiało całkiem nieźle i nawet poprawiło jej humor.

Nacisnęła w końcu klamkę i weszła do środka. Nim się odezwała otaksowała wzrokiem pomieszczenie, w którym się znalazła, nie była tu jeszcze wcześniej, więc chciała zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym się zaszywa.

- Cześć. - Powiedziała jeszcze dosyć chłodno, zamknęła za sobą drzwi, a później weszła w głąb pomieszczenia. Wyglądała zwyczajnie, nadal chodziła w tych samych, ciężkich butach ze smoczej skóry, skórzanych spodniach i luźnych koszulach, często były to pozostałości po jednorazowych kochankach, czy jedynym oficjalnym byłym, jakiego miała. Zostawił u niej przecież trochę tych swoich koszul, to, że nic ich nie łączyło nie przeszkadzało jej w chodzeniu w jego ciuchach. Włosy miała zwyczajowo uplecione w długi warkocz, który sięgał jej niemalże do łopatek, dawno nie obcinała włosów.

- Musimy porozmawiać. - Cóż, mógł się domyślić o czym, nie pojawiłaby się tutaj bez powodu, a aktualnie łączyła ich tylko jedna wspólna sprawa.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
30.09.2024, 22:49  ✶  
Uniósł brew na widok jej dzisiejszego stroju, ale nijak go nie skomentował. Lubił tę koszulę i zdarzyło mu się pomyśleć o tym, gdzie ją zgubił a może czy nie zginęła skrzatce podczas prania lub w innych dziwnych okolicznościach. Raz zdarzyło mu się nawet wysnuć podejrzenie w stosunku do Roselyn, która do swojej szklarni czasami zabierała jego elementy garderoby w różnych celach (niekoniecznie do noszenia, ale czasami na przykład do przetarcia podłogi pod butem) nazywając je wycieruchami nawet wtedy, kiedy były całkiem dobre. Ta była całkiem dobra. Tak właściwie to zajebista, ale nie do końca to przeniknęło mu przez myśl, kiedy pomyślał o stracie z nią związanej.
Szybko się jednakże zreflektował. Akurat w czas, żeby spotkać się spojrzeniami z Geraldine i kiwnąć do niej głową na powitanie. Był neutralny. Przynajmniej na ten moment. Nie wstał, ale odsunął się na krześle, żeby mieć przed sobą więcej przestrzeni. Wbrew ich wcześniejszym interakcjom przeszło mu przez myśl to czy powinien uściskać ją na powitanie albo chociaż podać jej rękę, bo ucałowanie wierzchu dłoni było zarazem nie na miejscu i nie w jej stylu. Zrezygnował z każdej z tych opcji. Po prostu kiwnął tą głową nie unosząc kącików ust ani nie dając do zrozumienia, że cieszył się na jej widok.
Prawdę mówiąc był dość zdziwiony tą wizytą. Od ich ostatniego spotkania minęło dużo czasu, wydarzyło się wiele rzeczy. Zapewne zarówno u niej tak jak i u niego. Powoli zaczął nawet kwestionować to czy nie powinien sam się do niej odezwać, bo ona mogła spróbować go spławić lub wziąć na przeczekanie, ale ostatecznie za każdym razem się z tym wstrzymywał. Mniej więcej orientował się, że nadal żyła, bo raz na jakiś czas zdarzało mu się świadczyć jej młodszemu bratu jakieś krwiste przysługi.
Niby nie musiał tego robić i w gruncie rzeczy miał Astarotha daleko gdzieś. Jak dla niego to wampir mógłby zdechnąć gdzieś jak zmumifikowany szczur, ale to był jego dyskretny sposób na pokazanie, że nadal kręcił się gdzieś tam w okolicy. Jak łowny kot przynosił myszy na wycieraczkę tak on od czasu do czasu podrzucał tam torebki z krwawą zawartością. Nie wiedział czy wiedziała. Nie zamierzał o to pytać.
Tak właściwie to nie planował być pierwszą osobą, która odezwałaby się tego dnia. Co prawda był tu gospodarzem, ale nie spodziewał się gości. Raczej na to wyglądał, bo jeden z nielicznych razów miał na sobie mniej eleganckie, luźniejsze ubrania okopcone pyłem i wymazane gdzieniegdzie roślinnym sokiem. Ten ostatni miał nawet gdzieś na policzku, bo chwilę wcześniej odruchowo podrapał się po zaroście, ale nie kłopotał się starciem tego, bo to oznaczałoby, że musiałby wstać od tego, co robił. A on był bardzo zajęty analizowaniem tekstów i jednoczesnymi próbami łączenia odszyfrowanych składników.
Teraz na blacie leżały wyłącznie te ostatnie. Przezornie pospiesznie sprzątnął wszystkie woluminy i papiery a dla laika te wszystkie zioła i rośliny nie powinny wyglądać podejrzanie. Co innego dla magibotanika, ale Geraldine przecież nim nie była. Z czystego dbania o własne interesy wolał jej nie pokazywać tego, czym zdarzało mu się zajmować. Jasne. Wiedziała o nim bardzo wiele. Więcej niż ktokolwiek inny, ale to był ten rodzaj sztuk, którymi nie zajmował się przy niej. Tak. Już wtedy podjął swoje pierwsze kroki na tej ścieżce. Głównie w celu poradzenia sobie z ciążącą nad nimi klątwą, której nie byli w stanie złamać i z którą nauczyli się żyć (a może umierać? ich relacja przypominała powolne umieranie; słodkie, ale tragiczne).
Co więcej teraz zaczynał skłaniać się ku teoriom, że jej pierwsze podejrzenia były prawdziwe i nigdy nie istniała żadna klątwa tylko po prostu byli parą pogubionych, zbyt podobnych do siebie ludzi działających na siebie z destrukcyjnym przyciąganiem i podsycającym swoje manie. Im bardziej zapoznawał się z tajemnymi sztukami tym bardziej myślał, że mogli się gdzieś pomylić. Nie mówiąc o tym, że cały ich związek nosił znajoma bolesnej pomyłki, bo tego nie chciał przyznać przez wzgląd na mnogość tych dobrych chwil, choć na to wyglądało. Tak czy inaczej, nie pragnął uświadamiać swojego gościa o tym, że mniej więcej od momentu ich końca rzucił się na głęboką wodę w to, co kiedyś tylko lekko go przyciągało i miało być pod jego kontrolą.
Nie było.
On tego nie dostrzegał a ona nie miała go o tym uświadomić, bo byli dla siebie niemal obcy. Znajomi nieznajomi. Chciał być dla niej w tych kłopotach, w które teraz wpadła, ale przecież obiecał, że później się odsunie. Potrafili się skutecznie unikać. Mimo dzielenia tego samego miasta i pewnego grona znajomych, współpracowników bądź nawet przyjaciół, jakimś cudem udawało im się nie wpaść na siebie przez blisko rok. Na początku go to bolało. Jasne, to on odszedł i to w naprawdę kiepski sposób, ale ona nawet nie próbowała temu zapobiec.
Jak teraz żyła? Poza wiadomym złem wcielonym, które próbowało zagarnąć jej życie. Czy kiedykolwiek o nim myślała? Czy była tak samo oziębła jak on czy może po prostu zimna i obojętna. Bo on... ...on starał się grać. Był wybitnym aktorem na scenie w swoim dramacie. Mimo, że wewnątrz coś się w nim zwijało. Z zewnątrz był opanowany, wyluzowany. Był u siebie i chciał jak najszybciej załatwić sprawę, żeby wrócić do przerwanych czynności.
- Wal - powiedział, choć w przypadku ich obecnych stosunków był to dosyć kiepski dobór słowa.
Mimo to wskazał jej ręka skórzaną kanapę a sam obrócił się do niej na krześle, kładąc łokcie na rozszerzonych kolanach i opierając na nich ciężar ciała.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
30.09.2024, 23:26  ✶  

Powinna się nauczyć tego, żeby dokładniej przyglądać się tym koszulom. Nigdy jednak specjalnie nie przywiązywała wagi do taki nieistotnych rzeczy, jakimi była ubrania. Powinna jednak to robić, szczególnie po tym, jak Atreus zrobił jej ostatnio aferę, że kradnie jego rzeczy, kiedy jest u Florence (wcale tego nie robiła, po prostu jej własne ciuchy wysmarowała krwią dosłownie od stóp do głów, przy okazji udało jej się pozbyć naprawdę ogromnego błotoryja co w sumie było warte brudnych ubrań). Tyle, że też ktoś jej zrobił zdjęcie w tej nieszczęsnej koszuli i znowu pojawiły się plotki, tym razem, o tym, że wychodzi po nocy z mieszkania Bulstrodów i nawiązała bliską relację z jednym z dwóch braci swojej przyjaciółki. Taa, na pewno, Atreusa nie dotknęłaby kijem, a tego najstarszego raczej średnio kojarzyła.

Tak, zdawała sobie sprawę, że mogło to wyglądać na to, że odsunęła go od sprawy. Pracowała jednak jak mróweczka nad tym, żeby dowiedzieć się jak najwięcej. Jak jej na czymś zależało, to potrafiła się skupić i zaangażować, a na własnym życiu akurat trochę musiało jej zależeć. Nie chciała jeszcze odchodzić z tego świata dlatego po tym jednorazowym momencie zwątpienia (akurat był jego świadkiem) zaczęła grzebać. Naprawdę zaangażowała w sprawę sporo osób i w sumie była zadowolona z przebiegu swojego niewielkiego śledztwa. Chyba ustaliła wszystko, co było jej potrzebne, teraz musiała tylko odpowiednio uderzyć i będzie miała to za sobą. Nie zapominała o tym, że Ambroise postanowił do niej dołączyć, nie mogła o tym zapomnieć, ku swojemu niezadowoleniu znowu zaczęła rozmyślać o jego osobie. O tym, co ich łączyło, o tym co mogli mieć. To nie były szczególnie miłe przemyślenia, bo przypominały jej o tym, że straciła jedną z nielicznych osób, na której jej faktycznie zależało. Wiedziała, że czasem lepiej jest się rozstać, bo istniały związki, które nie miały żadnej nadziei, jednak ich relacji nigdy nie wrzucała do tej kategorii. Zdarzało im się kłócić, zdarzało rozchodzić, jednak za każdym razem do siebie wracali. W tym przypadku to się nie wydarzyło. Nie szukali ze sobą kontaktu, to chyba faktycznie był prawdziwy koniec. Powinno ją cieszyć to, że już nie niszczyli siebie nawzajem, czuła jednak zbyt wiele goryczy, trochę też miała wrażenie, że nie wyjaśnili sobie wszystkiego do końca, przez co traktowała to jako niedokończoną sprawę.

Nie miała pojęcia o tym, że Ambroise dostarczał jej bratu posiłki. Astaroth nie chwalił jej się tym. Może to i lepiej, bo pewnie starałaby się to ograniczyć. Greengrass nie mógł interesować się ich sprawami, nie powinien włazić w ich bałagan, to były tylko i wyłącznie jej sprawy rodzinne, a on nie należał do rodziny, już nie.

Nie spoglądała na to, co znajdowało się na blacie. Nawet jeśli by to zrobiła to nie miałaby pojęcia, czym się zajmował przed jej przyjściem. Nie rozumiała jego zainteresowania, znaczy akceptowała je, wiedziała, że rośliny mogą być naprawdę ciekawe, ale to nigdy nie był jej konik. Wybrała inną stronę przyrody jako swoje główne zainteresowanie.

Dostrzegła na jego twarzy ślad jakieś dziwnej mazi, to musiało być coś pochodzące od roślin, jednak nie wspomniała o tym w głos, nie chciała zaczynać tej rozmowy od uwagi na temat tego, że ma coś na twarzy. Przerwała mu pracę, nie zapowiadała się, nie zamierzała więc w ogóle tego zauważać.

Usiała na skórzanej kanapie, którą jej wskazał. Narzuciła sobie nogę na nogę i wyprostowała się niczym struna. Była spięta, nadal nie czuła się dobrze w jego towarzystwie, szczególnie w momencie, w którym to spotkanie było takie oficjalne. Nie pamiętała kiedy ostatni raz z nim w ten sposób rozmawiała, wróć, właśnie sobie przypomniała, było to przed wizytą w tym przeklętym dworku, kiedy zaczęli wszystko od nowa. To wtedy zaczęła się ich prawdziwa historia. Ta, kiedy próbowali zwalić swoje uczucia na to, że coś ich opętało. Zaślepione osły nie były w stanie uwierzyć, że mogły się pokochać bez ingerencji siły wyższej. Niesamowite.

- Thoran próbował wczoraj zabić Astarotha. - Zaczęła całkiem zgrabnie, od konkretów. Oby tak dalej. Ton jej głosu był całkiem spokojny, jak na to, co się wydarzyło, bo cóż - po raz kolejny udało jej się zainterweniować, zapobiegła morderstwu, powinna być z siebie dumna, a znowu czuła żal. Oszukiwała młodszego brata od czerwca, bo nie chciała mieszać go w tę sprawę z obawy o to, że może go stracić. Gdyby nie ukrywała przed nim prawdy, to wiedziałby, że Thoran tak naprawdę nie jest ich bratem i nie wybrałby się z nim na przejażdżkę. Po raz kolejny ukrywanie prawdy zakończyło się niebezpieczeństwem, niby chciała dobrze, wyszło jak zawsze.

- Udało mi się go znaleźć i ocalić przed spaleniem. - Nie sądziła, że ta część obchodziła Ambroise'a wolała jednak też się tym z nim podzielić.

- Myślę, że nadszedł moment, w którym chciałabym podjąć walkę. - Nadal mówiła bardzo oficjalnie, nie czuć było w jej głosie typowego dla Yaxleyówny żaru i pasji. Bardziej opowiadała o tym, jak o zakupach w którymś ze sklepów spożywczych, które musiała zrobić.

- Dowiedziałam się też, jaką istotą jest i jak można ją unicestwić. - Może od tego powinna zacząć? Teraz to już sama nie wiedziała.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
01.10.2024, 00:07  ✶  
Nie zaproponował Geraldine niczego do picia. Nawet o tym nie pomyślał, kiedy wskazał jej kanapę, na której mogła usiąść. Całkiem czystą, nie zachlapaną eliksirami i nie zawaloną papierami, odczynnikami czy roślinami albo czymkolwiek innym. To było chyba najczystsze miejsce w zadziwiająco przestronnym pomieszczeniu. Pełnym roślin doniczkowych, które przestawił tu ze swojej szklarni w ramach nielicznych ozdób dla gołych ścian pomalowanych ciemnozieloną farbą i drewniano-kamiennej podłogi. Z zewnątrz wszystko wyglądało dużo mniej zachęcająco. Wewnątrz było zdecydowanie bardziej przytulnie. Może nie czysto, ale to też nie z uwagi na brud (nie był fleją w żadnym znaczeniu tego słowa) tylko jego poukładany naukowy chaos.
Miał nawet grube ciemne zasłony przy całkiem licznych oknach. Głównie po to, żeby dodatkowo zasłaniać się przed niechcianymi oczami zamiast posiłkować się tylko zaklęciami. Nie, żeby ktoś często pałętał się po tej części ich terenów, szczególnie tak blisko Kniei po ostatnich wydarzeniach. Mimo to bardzo dbał o swoją prywatność. Szczególnie ostatnio, kiedy przeznaczał masę czasu na zgłębianie pism.
To była jego samotnia. Miewał tu różnego rodzaju gości, ale niezbyt często. Większość z nich, szczególnie te tymczasowe osoby przyjmował (ku utrapieniu Evelyn) w prywatnej części oficjalnego budynku, którą nadal nie do końca opróżnił. Trochę z uwagi na swoje niecodzienne zainteresowania, częściowo z lenistwa i dla wygody a w dużej mierze z uwagi na to, że nie chciał bezcześcić swojego nowego głównego miejsca na świecie poza Mungiem. Urządził tu sobie całkiem wygodną jaskinię. Musiał tylko uważać, żeby nie stać się przy tym wielkim pająkiem ani samemu nie wpaść w żadną sieć.
Choć może już to zrobił? Bez wahania zaangażował się w sprawy, które nie powinny zaprzątać mu głowy. Geraldine nie była już jego. Cokolwiek między nimi było wyniosło się dawno temu a przynajmniej tak wolał twierdzić. Taka była ta oficjalna wersja. Nie chciał rozważać teraz tej nieoficjalnej będąc zbyt samoświadomy pod tym kątem. Wystarczyło, że chciał to dla niej zrobić. Być dla niej ogarem piekielnym w walce o spokój i wytchnienie. W ciągu jednej chwili został narzędziem w jej walce, nawet jeśli nie lubił wydźwięku tego określenia, bo był tylko swoim człowiekiem podejmującym własne decyzje i działającym wyłącznie w zgodzie ze sobą. Nie chciał, żeby ktoś nim sterował.
- Gdyby nie to, że rozmawiamy o jeszcze większym podstępnym skurwysynie nawet by mnie to nie zdziwiło - wtrącił trochę niepotrzebnie, ale takie były fakty: sam nie tak dawno próbował ukrócić żałosną egzystencję najmłodszego Yaxleya, więc czuł się jak najbardziej uprawniony do tego, żeby zasugerować, że mniej byłby zaskoczony, gdyby ktoś nie próbował zabić irytującego krwiopijcy.
Z całym szacunkiem do Geraldine, nadal nie miał zbyt wiele szacunku i sympatii do Astarotha. O ironio, bo o ile jego i Geraldine relacja zaczęła się od wzniesień i upadków, o tyle z Astarothem wcześniej nawet neutralnie się lubił. Na tyle na ile lekarz mógł lubić swojego pacjenta.
- Cieszę się, że wszystko z nim w porządku - odezwał się po chwili, żeby trochę złagodzić wcześniejsze słowa, choć wewnątrz miał to nieodmiennie w dupie.
To kiedyś był jego pacjent. Faktycznie. W tym momencie uległo to diametralnej zmianie. Nie lubił gnojka a to, że od czasu do czasu coś mu tam pomagał było spowodowane wyłącznie obawą o brak kontroli nad głosem u Yaxleya, który w dalszym ciągu mieszkał u swojej siostry i mógł zrobić jej krzywdę, jeśli będzie głodny.
Ambroise luźno odnotował w głowie, żeby w którejś kolejnej notatce niewybrednie zasugerować Astarothowi konieczność wyprowadzki w miejsce dogodniejsze do polowań. Na przykład do bezdomnych przy dokach nad Tamizą.
Chętnie zrobiłby to naprawdę. Nawet uśmiechnął się pod nosem na myśl o tym, jednak szybko zreflektował się i wrócił do tego neutralnego wyrazu twarzy nie komentując tej nagłej wesołości, bo mogła być różnie odebrana. Przecież rozmawiali o poważnych sprawach. O kwestii życia i śmierci. Aż za dobrze o tym pamiętał. Zdawał sobie sprawę z tego jak istotne było rozważenie każdego aspektu ewentualnego planu.
Tylko nie spodziewał się, że Geraldine faktycznie przyjdzie z tym do niego. Jasne. Nie łudził się. Zapewne był ostatnią osobą, u której się pojawiła, ale wciąż to znaczyło dla niego więcej niż pokazywał w swojej niewzruszonej postawie. Naprawdę chciał ją wesprzeć w tej ostatniej wspólnej walce z demonami. Tym razem nie urojonymi tylko całkiem realnymi i ewidentnie coraz bardziej panoszącymi się w życiu Yaxleyówny. Ambroise zacisnął dłonie na kolanach.
- A więc? - Spytał zachęcając ją do kontynuowania, po czym dodał. - Czym załatwimy skurwiela? - To po prostu brzmiało dobrze.
Był poważny. Teraz już całkowicie. Wpatrywał się w Geraldine gotowy przeanalizować wszystko, co miała mu do powiedzenia a następnie nawet spytać o to jak widziała w tym jego rolę. Bowiem to było raczej jasne. Nie przyszłaby do niego, gdyby zmieniła zdanie i w dalszym ciągu chciała odsunąć go od działania. Miał wyłącznie nadzieję, że widziała go w jakiejś fizycznej roli a nie wyłącznie przyszła do niego po eliksiry i pokrzepiające słowo, na które nie było go stać.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
01.10.2024, 00:41  ✶  

Nie chciałaby nic do picia. Nie przyszła tutaj na przyjacielskie pogawędki, ani też załatwiać oficjalne interesy. Sama nie wiedziała, czym było to spotkanie, ale upierała się iż nie znaczyło zbyt wiele. Mieli misję do wykonania, jednorazową i już niedługo nie będą musieli tego powtarzać, to naprawdę nie wydawało jej się być niczym złym. Dobrze im robiło trzymanie się od siebie z daleka. Tak, powtarzała to siebie w głowie jak mantrę, chociaż widziała do czego ją to rozstanie doprowadziło. Zachowywała się, jakby znowu miała jakieś dwadzieścia lat. Szukała co raz to nowszych mężczyzn, którzy pojawiali się w jej życiu ledwie na chwilę, a później kazała im się zmywać. To też nie należało do zdrowych sytuacji, nie była w stanie jednak do nikogo się przywioząć tak mocno, jak do niego. Wydawało jej się, że odpowiedzialne były za to ich charaktery, bo przecież dobre związki nie opierały się jedynie na fizyczności, ale też musiały zawierać jakieś podobieństwo dusz. No kto by się spodziewał, że zrobi się z niej taka ekspertka od spaw sercowy!

- Astaroth sporo przeżył w ostatnim roku, więc można mu wybaczyć pewne rzeczy. - Oczywiście, że go wybielała. Musiała to zrobić, nie była nauczona mówić w zły sposób o swojej rodzinie, szczególnie przed obcymi. Wiedziała, że jej brat potrafił sam prosić się o wpierdol, był przecież jej młodszą wersją, no z kutasem między nogami, ona robiła to samo. Tyle, że naprawdę sporo przeżył, wampiryzm spadł na niego w tym roku, to dalej było coś zupełnie nowego, wystarczyło, że się trochę poduczyć tych wampirzych zasad i powinni mieć wreszcie spokój z bratem z kłami. Naprawdę wierzyła w sukces tej misji, może przez to, że również czuła się za nią dosyć mocno odpowiedzialna.

- Jasne, dzięki. - Nie musiał mówić o tym, że się z tego cieszy. Wyczuwała w jego stwierdzeniu raczej fałsz, nosz kurwa potłukli się z nim w jej mieszkaniu, całkiem niedawno. Ona pewnie nie cieszyłaby się, gdyby znalazła się w podobnej sytuacji, z drugiej strony, kto go tam wiedział, co naprawdę myślał. Geraldine nie zamierzała już nigdy więcej myśleć o tym, o czym myślał Ambroise Greengrass, za dużo nerwów kosztowały ją te domysły.

- Właśnie, tutaj są dwie opcje, ale wybrałam jedyną słuszną. - Tak, wybrała bez niego. Miała prawo zadecydować o losie bytu, który zamierzał ją zniszczyć i nie przyjmowała żadnego sprzeciwu. Tylko spróbowałby wspomnieć, że nie podoba mu się ten pomysł... Po co w ogóle wspominała o tym, że są dwie opcje? Ależ była głupiutka, mogła to przed nim zataić, to po prostu utrzymywaliby, że jest to jedyna metoda przy pomocy której mogą go zniszczyć.

- Można było pomyśleć o uwięzieniu go w jakimś naczyniu, dokładniej to z tym, z którego wylazł, ale stwierdziłam, że wolę się tego pozbyć na dobre, rozjebie chuja, przy pomocy magii lub bez. To znaczy rozjebiemy. - Bardzo szybko się poprawiła, bo pamiętała o tym, że nie jest z tym sama. Nie znalazła instrukcji w jaki sposób powinni go pokonać fizycznie, ale to nie powinno być jakoś specjalnie skomplikowane.

- Zależy mi na tym, żeby faktycznie to zabić, a nie zamknąć, nie interesuje mnie taka opcja, nie chce stosować półśrodków. - Powtórzyła to jeszcze, aby wiedział, że nawet nie brała tej możliwości pod uwagę, chciała się pozbyć tej istoty ze świata raz na zawsze, zbyt wiele zła przynosiła. Przede wszystkim wybrała ją na osobę, której zaczęła uprzykrzać życie, musiała się jej pozbyć, była jebanym łowcą potworów, kto jeśli nie ona miałby to zabić tak raz na zawsze? No jasne, że ona. To znaczy oni, nadal trudno jej było przywyknąć do myśli, że znowu mieli ze sobą współpracować.

- Myślę, że we dwoje możemy sobie z tym nie poradzić. - To też było u niej nowe, raczej nigdy tak łatwo nie przychodziło jej mówienie o tym, że może się jej coś nie powieść, w tym wypadku im. - Załatwiłam klatwołamacza, który byłby zainteresowany wsparciem nas podczas tego spotkania, no i mam jeszcze jednego znajomego, który może się nam przydać. - Tak, informowała go właśnie o tym, że rozbudowała ich drużynę, podniosła dopiero wtedy wzrok w jego kierunku, chciała zobaczyć jego reakcję na to o czym mówiła, przede wszystkim po oczach.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
01.10.2024, 02:17  ✶  
Nie chciał słuchać wyjaśnień odnośnie Astarotha i tego, co tamten zrobił a czego nie zrobił. W gruncie rzeczy miał gdzieś jej brata. Pobili się. Dali sobie po ryju. Astaroth prawie przegryzł mu tętnice, Ambroise w zamian odwdzięczył się wbiciem mu kółka z nogi od antycznej konsolki w brzuch i to dwukrotnie. Mogli się wzajemnie pozabijać, ale tego nie zrobili. Gardził wampirem, który zapewne również gardził nim, ale nie potrzebowali rozmawiać o swoich głębokich odczuciach ani ściskać sobie rąk na zgodę, żeby chwilowo spuścić z tonu. W ich wspólnym męskim świecie na ten moment załatwili wszystkie niesnaski.
Problem tkwił w czymś innym. Ambroise nie mógł Astarothowi czegokolwiek wybaczyć i vice versa, bo tak naprawdę nigdy nie było między nimi podstaw do otwartego konfliktu. Żeby radzić sobie z wypełniającymi go destrukcyjnymi myślami, Greengrass znalazł w tym wszystkim faktyczną winną osobę. Właśnie siedziała przed nim i spoglądała na niego tymi błękitnymi oczami jak jeziora, w których się niemal kiedyś utopił. Do tej pory czuł duszący ścisk w gardle.
Tak. Dokładnie tak. Najprościej mu było winić właśnie ją. Przynajmniej w tej jednej kwestii. Nie raczyła mu powiedzieć o wygłodniałej bestii w swoim apartamencie, choć tego samego wieczoru rozmawiali o innej bestii, która czyhała na życie Yaxleyówny. Nie umiał nie winić jej za te kluczowe niedopowiedzenia. Chciał ją winić, choć nie chciał, żeby brała na siebie tę winę. W głębi duszy potrzebował pretekstu, żeby odnosić się do niej z dystansem i wyższością, bo może to on był Tym Najgorszym w ich historii, bo odszedł niespodziewanie i złamał jej tym serce, ale ona nawet nie próbowała temu zapobiec. Pozwoliła mu odejść.
Czy naprawdę kiedykolwiek go kochała?
Bo on kochał ją. W każdej posranej minucie pełnej wyrzutów i złości.
Tłumaczyła kogoś, kto chciał zabić i wyssać ich oboje a jednocześnie do niego odnosiła się w taki sposób, jakby to on zrobił coś niewybaczalnego. Korzystała z jego pomocy, bo poniekąd ją do tego przymusił a poniekąd chyba sama nie widziała innego wyjścia, ale pojawiła się po ponad miesiącu od ich ostatniego spotkania, niemal dwóch.
Nie zdziwiło go, że dokonała wyboru. Prawdę mówiąc spodziewał się tego po niej. Tak bardzo po tej osobie, którą kiedyś znał tak jak po tej, którą była teraz. Mimo że odnosił wrażenie, że ma do czynienia z dwoma różnymi kobietami. Ciekawe czy ona także myślała o nim coś podobnego...
...a może nie myślała wcale? Obnosiła się ze swoim niewzruszeniem i obojętnością jak z kolczugą z cienkiego, wytrzymałego materiału z magicznych kuźni. A on po raz kolejny nie mógł stwierdzić, co się pod tym kryło. Wybierał najprostszy możliwy wniosek: nic. Nic się za tym nie kryło, bo gdyby cokolwiek tam było to dawno by na niego wybuchła. Po stokroć bardziej wolałby wybrać nienawiść niż obojętność. Jak wyśmienicie ironiczne było to, że oboje po prostu dawali sobie wzajemnie lustro. On też był oziębły, zdystansowany, jedynie czasem najeżony jak syczący kot. Repertuar jego reakcji zamykał się na tych trzech określeniach. No, może poza tamtymi chwilami wtedy w barze. Dopiero po nich na powrót zamknął się w skorupie.
Nie wychylił się z niej nawet na tyle, żeby rzucić jakiś cięty komentarz na temat podejmowania przez nią wszystkich decyzji na własną rękę. Po prostu znów się zjeżył, ale jednocześnie całkowicie spokojnie (jak na niego) wysłuchał paru kolejnych słów zanim się odezwał.
- Pierdolety - wszedł jej w słowo mniej więcej gdzieś w połowie opisywania pierwszej możliwości; jakoś pomiędzy jakimś naczyniem a tym, z którego wylazł i zignorował to, że dalej coś o tym mówiła.
On wyraził swoje zdanie. Jakakolwiek by nie była ta druga opcja, pieczętowanie niebezpiecznego bytu nie należało ani do łatwych czynności ani do czynności skutecznych na długą skalę. Nie trzeba było babrać się w klątwach, być ich łamaczem czy stać po drugiej stronie barykady. Wystarczyło być tylko trochę logicznym. Skoro coś już raz uciekło z więzienia to mogło uciec po raz kolejny. Jeszcze bardziej wkurwione i mściwe. A wtedy mogło rozpętać się piekło. Ambroise w żadnym razie nie skłaniał się ku ganianiu za tym czymś z jakimkolwiek naczynkiem i próbowaniu zagnać byt z powrotem do słoiczka. Prędzej by sobie wsadził ten słoik w... ...właśnie niż poparł opcję, która już kiedyś była nieskuteczna.
A nawet nie zdążył wysłuchać drugiej możliwości i dowiedzieć się, która z nich była tą rzeczywiście przyjętą przez Yaxleyównę za jedyną słuszną. No cóż. Wystarczyło posłuchać chwilę dłużej, żeby móc się ze sobą zgodzić. Ostatnio byli jakoś wyjątkowo jednomyślni, ale miał przeczucie, że to nie miało pozytywnych podstaw. Po prostu nie było między nimi na tyle ognia, żeby mogli go ponownie rozpalić - oczywiście tylko na potrzeby rozwiązania problemów, ale ich zgodność zamiast być przyjemna wydawała się być po prostu obojętna i mdła.
- Wobec tego nie będziemy ich stosować. Żadnych półśrodków - skinął głową obdarzając ją bacznym spojrzeniem. - Gdzie szukałaś informacji i co więcej o nim masz? Tylko nie mów, że wszędzie i wszystko, bo to testralowe łajno - uprzedził, bo najwidoczniej musiał wyciągać z niej każdą rzecz, jaką chciał wiedzieć.
Nie lubił być nieprzygotowany. Kontrola była najważniejsza w jego życiu, przynajmniej od tej strony, od której mieli teraz działać. Ambroise musiał wiedzieć czy zrobili wszystko, co mogli zanim przyjdzie co do czego. Tak, żeby nie pytać na sam koniec (szczególnie, jeśli miał być marny, czego nie dało się wykluczyć) czy można było zrobić więcej.
- No jasne - niby przyznawał rację i był w tym tak neutralny jak to tylko możliwe - na swoje oko starannie kamuflował jakikolwiek przekąs lub rozgoryczenie, które mogłoby się tam wkraść w związku z tym, że właśnie mu potwierdziła, że był ostatnią osobą, do której się zwróciła i wszyscy inni byli dawno zamieszani w sprawę.
Najpewniej do samego końca mieli być bardziej poinformowani o wszystkim a on miał bazować głównie na pijackich wyznaniach z jej załamania nerwowego i paru suchych faktach, które mu teraz przynosiła. Czy był rozgoryczony? Bardziej niż mógłby na to wskazywać, ale z tym nie dyskutował. W ostatnim czasie uczył się zamykać usta. Swoje własne, inne zamykał już niemal mistrzowsko, choć nie sprawiało mu to zbyt wiele długotrwałej satysfakcji.
- Rozumiem, że nie mam nic do powiedzenia w kwestii tego, z kim przyjdzie mi pracować - nie pytał a jedynie stwierdzał suchy fakt.
Nie potrzebował potwierdzenia ani zaprzeczenia. Chciał jej pomóc, wesprzeć Geraldine, bo nie tylko nie rzucił tych słów na wiatr a naprawdę zależało mu na jej bezpieczeństwie, natomiast nie pasowała mu ta przesadna oficjalność w ich kontaktach, pomijanie istotnych szczegółów, wykluczanie go z części przepływu informacji i traktowanie go, jakby był dla niej niechętną konieczną. Gdyby wiedział na co się pisze... ...to nadal by się na to pisał, bo nie chodziło w tym o jego nadkruszone ego i dumę, dlatego próbował je schować w kieszeń i jeszcze nie powiedział nic, czego później by żałował.
Mimo to czym innym było wyobrażanie sobie, że był dla niej kimś całkowicie obojętnym, bo tam zawsze były szanse, żeby rzeczywistość okazała się inna. Zaś czym innym było czucie tego na własnej skórze i świadomość, że niezaprzeczalnie zjebał i nie było tu miejsca na żadne niedopowiedzenia w tej kwestii.
Nie cofnąłby swojej oferty. Prawdopodobnie w żadnych innych okolicznościach również nie. Zamierzał przełknąć gorycz. Był uzdrowicielem toteż radził sobie nie z tak głębokimi dźgnięciami. Spokojnie wpatrywał się w oczy Geraldine nie pozwalając sobie na odwrócenie wzroku ani okazanie czegokolwiek poza twardością i zdecydowaniem podszytym adekwatnym zainteresowaniem.
- Wyśmienicie - kląsnął językiem o podniebienie.
Niestabilna emocjonalnie łowczyni ciągnąca na smyczy swojego niedoszłego - domorosłego czarnoksiężnika z jego widmami. Do tego anonimowy klątwołamacz i ten taki jeden ziomek, którego znam.
Zajedwakurwabiście.
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
01.10.2024, 08:55  ✶  

Ona czuła się winna. Dlatego próbowała się tłumaczyć, zawsze to robiła. Tamtego wieczora była nawalona, to jednak nie mogło być argumentem. Alkohol nie tłumaczył jej nieodpowiedzialności, była tak bardzo zajęta swoją małą tragedią, że przestała odpowiadać za tą swojego brata. Nie powinna tego zrobić, miała wyrzuty sumienia, ryzykowała przecież zdrowie i życie ich dwójki. Była na siebie zła, że doprowadziła do tego spotkania, że przez jej chwilową słabość, ktoś z jej bliskich mógł ucierpieć. Nie ma się co oszukiwać, Ambroise nadał miał specjalne miejsce wśród osób na których jej zależało, chociaż pewnie by się do tego nie przyznawała. Nie była w stanie przekreślić ich historii i udawać, że wcale tak nie było.

W tej chwili wydawała się jednak być zobojętniała, ta maska była chyba najrozsądniejsza ze wszystkich możliwych, jakie mogła przybrać, chociaż pod skórą wszystko ją kuło. Trudno jej było podchodzić do niego w ten sposób, bo naprawdę odczuwała w stosunku do niego cały wachlarz najróżniejszych emocji. Nie mogła jednak pozwolić sobie na to, żeby to zobaczył. Dlatego więc zamknęła się w sobie, i walczyła w środku z całych sił, tak było lepiej. Rozsądniej. Nie chciała się przy nim zachowywać jak niedojrzała emocjonalnie nastolatka.

Powtarzała sobie, że go nie kocha, że to, iż ją zostawił jest ku temu wystarczającym powodem - nie było. Była na siebie zła, że to nie wystarczyło, porzucił ją, jak zabawkę, która mu się znudziła, ale to nie wystarczyło, żeby zgasły jej uczucia. Trzymała je teraz szczelnie zamknięte, bardzo głęboko, na samym dnie swojego serca, ale to wcale nie oznaczało, że nie istniały.

- Znowu się zgadzamy. - Zauważyła, nadal pozstając przy chłodnym tonie głosu. Wybierali często podobne rozwiązania, nie sięgali po półśrodki, spodziewała się więc, że zaakceptuje ten wybór. Jasne, nie powinna podejmować go sama, ale co by to zmieniło, gdyby rozważała z nim zamknięcie tego stwora w naczyniu? Wolała sięgnąć po skuteczniejszą metodę, bo wydawała jej się ona lepsza.

Ech, uprzedził ją swoim komentarzem, ale dokładnie tak było. Szukała informacji wszędzie, chciała bowiem mieć pewność, że odpowiednio zorientowała się w temacie. Po tym co powiedział musiała wysilić się na więcej i się przed nim wyspowiadać ze swoich działań, wolałaby tego nie robić, no ale nie było innego wyjścia.

- Szukałam informacji na Nokturnie, w bibliotekach u różnych osób, które są specjalistami w swoich dziedzinach, na całe szczęście znaleźli się chętni, którzy zechcieli mi pomóc. - Cóż, nie była ludziom, aż tak obojętna jak się jej wydawało, ba wydawali się o nią martwić i troszczyć, co nieco zbiło ją z tropu. Nie sądziła, że spotka się z takim odbiorem.

Niekoniecznie była skłonna mu podać swoje źródła, bo nie chciała opowiadać o swoich znajomych, gdyby był nadal w jej życiu to pewnie wiedziałby, kto okazał się w tej chwili być jej przyjacielem, nie musiał jednak orientować się w tym z kim aktualnie była blisko. To nie był jego interes. Liczyły się tylko informacje, które pozyskała i które miały im pomóc pozbyć się jej problemu.

- Dowiedziałam się, że to doppelganger, który próbuje przejąć moje życie. - Warto było chyba zacząć od tego, by przedstawić mu ich przeciwnika. - Żywi się wspomnieniami ludzi, przejmuje ich życia, chyba wybrał sobie mnie na swój kolejny cel. - Trochę nie trafił, bo Yaxleyówna zadecydowała, że będzie jego ostatnim celem, nikogo już nie skrzywdzi ta pojebana istota.

- Z tego, co udało mi się ustalić musiał wyjść jakoś z naczynia, w którym ktoś go kiedyś zamknął, przejął twarz obcej osoby i namieszał mi w głowie, nie tylko mi, w wielu głowach, bo sporo osób kojarzyło go jako mojego brata. - To też było istotne, że łaził sobie po Londynie i uprzykrzał życie jej znajomym, tak naprawdę pojawiła się dopiero teraz u Ambroise'a przez to, że była kurewsko zabiegana. Musiała sprzątać burdel, który jej wyimaginowany brat za sobą zostawiał, a przy okazji szukać sposobu, w jaki mogłaby go zabić. Była tym zmęczona, więc w sumie nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie się go pozbędzie.

- Nie masz. - Na to było już za późno. Sięgnęła po swoje znajomości, cóż, wybrała te osoby, którym Thoran też uprzykrzył życie, wiedziała, że chciałyby mu pokazać, że źle trafił. Ufała im, a to było najważniejsze. Może Figga nie znała jakoś długo, ale przez niego zmierzyli się z Madkami Brytyjkami, co było całkiem wiążącym doświadczeniem. Thoran sprawił mu kłopot, przez który teraz i ona i on mieli zorganizować festyn kurwa dla dzieci w ramach odkupienia. Było bardzo dużo tych drobnych kawałów, które robił jej znajomym. Coraz więcej osób zaczynało jej się skarżyć, ba niektórzy chcieli nawet pójść z tym do ministerstwa, to był odpowiedni moment, aby to zakończyć i jeszcze w miarę utrzymać honor jej rodziny. Musiała to zrobić sama, nie mogła pójść po pomoc do ministerstwa, bo jakby to wyglądało? Łowcy potworów nie są sobie w stanie poradzić z potworem? No kurwa nie.

Nie do końca wiedziała jak opisać mu Crowa, bo kurwa on był pierdolonym murarzem, tynkarzem i akrobatą, a i ćpunem, którego uzależnienie karmiła płacąc mu za to, że próbował podejść Thorana swoim urokiem osobistym (trochę, jakby był panią do towarzystwa) dlatego określiła go po prostu jako swojego znajomego. Wiedziała, że posiadał wiele talentów, które mogłyby im się przydać, a do tego Thoran także go wkurwił, gdy próbował złożyć w nim jaja, to był chyba odpowiedni argument na to, żeby go w to zaangażować, wiedziała, że Edge potrafił zajść za skórę. Zresztą poznała go jeszcze kiedy był jednym ze sługusów Fontaine, o tym też wolała nie wspominać Greengrassowi, nie miał pojęcia o tym jej drobnym romansie z Nokturnem i znajomościach, które tam pozyskała, była to jedna z części jej życia, o których nigdy mu nie opowiadała. Ona również miała swoje tajemnice, których strzegła. Nie chciała, aby zbyt wiele wiedział o jej wątpliwej moralności.

- Myślę, że za kilka dni będziemy mogli to zrobić. - To tyle. Póki co tylko z nim skontaktowała się osobiście, z pozostałą dwójką mężczyzn wymieniła jedynie listy, w których zawarła bardzo mało treści. Chciała zacząć od niego, bo to on był jej najbliższy. Na nim jej najbardziej zależało, i też akurat jego wolała by ze sobą nie zabierać na tę nie do końca bezpieczną wycieczkę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
01.10.2024, 10:24  ✶  
- Nie martw się, nie zdążymy do tego przywyknąć - stwierdził pochmurno, wzruszając ramionami.
Znów strasznie dużo machał ramionami w jej towarzystwie. To wcale nie uległo zmianie. Chyba jako jedna z nielicznych rzeczy, bo z tych ich przelotnych interakcji wynosił tyle, że nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia (to było trochę kłujące zaskoczenie) ani nie byli już wobec siebie tymi samymi ludźmi. Zgadzali się że sobą, a jednak nie w taki sposób, który by go satysfakcjonował. Miał wrażenie, że robią to na odpierdol, bezemocjonalnie, żeby jak najszybciej przejść do sprawy i mieć to za sobą.
Ambroise nie wiedział, czego oczekiwał po ich ewentualnym spotkaniu. Tym czy jakimkolwiek innym po tak długim okresie milczenia, ale na pewno nie tego. Wyobrażał sobie, że to będzie wyglądać gorzej, ale w rzeczywistości poziom paskudności przekroczył jego wszelkie przewidywania. Z tym, że on bardziej miał na myśli latające talerze, machanie rękami i krzyki a dostawał i odpowiadał chłodnym, kąśliwym opanowaniem. Obojętność była znacznie gorsza niż ogień. Mieli niewielkie momenty spiny, ale potem przechodzili do rozmowy niemal jak dwoje współpracowników. Może starała się pokazać, że tu rządzi i jest jego szefem (to było drażniące, nawet jeśli teoretycznie mogła mieć do tego prawo, bo to była jej walka), ale raczej jak żołnierz.
- Odhaczyłaś już wszystko, co mogłabyś sprawdzić? - Spytał krótko, konkretnie i uważnie. - Jest coś, co mogę zrobić w tym zakresie? - Jasne, sam też miał sięgnąć do jakichś źródeł, ale niekoniecznie mieli się musieć spotykać, żeby wymienić spostrzeżenia.
Dostrzegał, że to u niej raczej tym razem nie przejdzie. Szczególnie, że ewidentnie zaznaczyła, że wszystko zrobiła całkowicie sama. Może z pomocą pozostałych członków grupy, ale nie z jego. Nie mieli zbyt wielkiej udokumentowanej skuteczności w zagłębianiu się w źródła pisane, ale kiedyś to wspólnie robili. Spędzili nad tym całkiem sporo czasu: wiele dni i godzin współpracy, której nie dałoby się nazwać złą, choć może trochę bezcelową. Raz jeszcze podkreślała mu, że stare dzieje są starymi dziejami i ich współpraca jest tymczasowa, oparta na najmniejszej ilości interakcji.
- Doppelganger. Jasne - odnotował, kiwając głową.
Najwidoczniej musiał na chwilę odłożyć swoje dzisiejsze zajęcia i przedłożyć nad nie własne poszukiwania materiału źródłowego, który powiedziałby mu coś więcej. Akceptował to, choć z goryczą, która chyba miała być jego stałą kompanką przez najbliższy czas.
Poza tym po raz kolejny zauważył jedną zaskakująco szczypiącą prawdę: doppelganger nie uznał go za tak istotnego, żeby w ogóle zainteresować się nim w kontekście życia Geraldine. Niby powinien się z tego cieszyć, odczuwać ulgę i takie tam. Może mógłby spróbować wmówić sobie, że to dlatego, że istotą czuła do niego respekt lub się go obawiała, ale nie. Nie zainteresował się Ambroisem z tego jednego faktu. Nie był częścią życia Geraldine, więc nie mógł zostać wykorzystany do skrzywdzenia jej, bo nie miał na nią żadnego wpływu. Teoretycznie dobrze - o to mu przecież chodziło, kiedy odchodził, ale przełknął gorycz.
W przeciągu roku była w stanie całkowicie przekreślić ponad sześć wspólnych lat.
- Wyśmienicie - powtórzył tym samym tonem, bo jeśli oczekiwała po nim, że zacznie sprzeczać się z nią, naciskać i próbować wciskać jej swoich ludzi to miała się teraz zawieść.
Całym sobą dawał jej do zrozumienia, że nie był zadowolony z tego faktu. Ba. Był podkurwiony i napięty, ale nie zamierzał wybuchnąć ku jej uciesze. Nie planował dać Geraldine żadnej satysfakcji z tego, że wyprowadziła go z równowagi swoim ciągłym podkreślaniem, że był wyłącznie statystą w tej całej sytuacji. Może awansowała go na epizodycznego gościa, ale starannie zadbała o to, żeby nie miał zbyt wiele do powiedzenia w jakiejkolwiek kwestii. Stary Ambroise by się z nią kłócił. Nowy Ambroise nie chciał w to wszystko angażować nikogo, kto mógłby być mu bliski (wystarczyło, że los Geraldine był na szali), więc pozostał oschły, ale kiwnął głową.
- Rozumiem, że planem nie jest kompletny brak planu, a więc? - Normalnie kwaśno by się uśmiechnął, ale teraz tylko drgnęły mu kąciki ust a oczy pozostały pozbawione jakichkolwiek iskierek rozgoryczonego rozbawienia jakie całkiem mogłyby pasować do tej sytuacji i do tego, że ciągnął ją za język a ona po prostu mu odpowiadała.
To nie były standardowe okoliczności. Zazwyczaj płynnie przerzucali się ripostami, argumentami, pomysłami, przemyśleniami, ale Ambroise miał wrażenie, że to była wtedy dwójka innych ludzi, których zostawili gdzieś daleko za sobą, kiedy obrali dwie osobne drogi. W efekcie może rozmawiali o współpracy w rozwiązaniu problemów, ale brzmieli nawet dużo gorzej od tego niechlubnego okresu sprzed współpracy przy nawiedzonym dworku. Wtedy przynajmniej była między nimi jakakolwiek iskra. Co z tego, że żarli się jak dwa rozjuszone psy? Teraz byli dla siebie jak dwa częściowo oskubane dumne pawie.
Nie przywykł do tego, żeby musiał ją ciągnąć za język. Ani do jej lodowatej, sztywnej postawy i tego, że nie umiał (może też nie chciał i sam się ograniczył?) wyczytać czegoś z oczu Geraldine. To było nienaturalne, ale być może wiele ułatwiało. Będzie im łatwiej rozejść się każde w swoją stronę, skoro nie mają dla siebie nic poza oficjalnością i tymczasowym rozejmem.
- Oczekujesz ode mnie czegoś więcej w związku z tym? - Spytał bezpośrednio, ponieważ nie było w tym momencie przestrzeni na jakiekolwiek niedomówienia, skoro mieli nagle ruszyć z kopyta i spróbować dorwać tego bydlaka.
Oczywiście. Miał poczynić własne przygotowania, zajrzeć do jak największej ilości jego ksiąg, przeczytać coś więcej o tym, z czym przyszło im się zmierzyć. Nie miał raczej czasu zbytnio zasięgnąć nigdzie języka. Zresztą nieważne jak dyskretnie by to zrobił, to nie byłby najrozsądniejszy pomysł tuż przed siłowym starciem. Szczególnie, że Ambroise nigdy nie zetknął się z tym czymś i nie miał gwarancji, że to coś nie chciałoby się zetknąć z nim, gdyby zaczął drążyć gdzieś poza własnym domem. Jasne. Jak dotąd zignorowało jego istnienie (czy to znaczy, że był nieistotny? ouch), ale skoro mieli to załatwić razem to wolał wcześniej nie spotykać się sam na sam z tym całym Doppelgangerem. Jeszcze wykluczyłoby go to z akcji i co? Naprawdę chciał być przydatny. Mimo złości jego czy jej, był jej to winny. Powinien się nią opiekować. Obiecał to zanim wszystko runęło z hukiem.
- Jestem waszym medykiem? Pałkarzem? Twoim psem niemal zerwanym z łańcucha? - To ostatnie zdecydowanie mógł sobie darować, ale chyba było w nim jeszcze trochę tej kwaśnej niepokory wobec tego, że tak właściwie to czuł się wykluczany z jakiegokolwiek procesu decyzyjnego i nijak mu się to nie podobało, ale nie miał tu władzy, bo ją dobrowolnie oddał.
Na ten moment był jedynie ponuracki, ale pilnował się, żeby tym aż tak nie emanować. Kilka dni, zgadza się? Za kilka dni mieli mieć to z głowy. Nie musiał żreć jej ręki przy każdej możliwej okazji. Zwłaszcza w takim wypadku.
Mógł się ograniczyć do przyjęcia określonej roli wraz z koniecznymi dodatkami, bo przecież jedna nie wykluczała całkowicie drugiej. Były ze sobą zbieżne, poza tym i tak nie zamierzał słuchać żadnych głupich poleceń, jeżeli miałby widzieć inną konieczność i mieć inne priorytety. Był z nią odnośnie tego szczery właśnie wtedy na cmentarzu. Natomiast chciał dowiedzieć się jak to widzi Geraldine.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5341), Ambroise Greengrass (6685)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa