Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Ostatnie dni przelatywały mu przez palce bardziej i szybciej niż mógłby sobie tego życzyć. Co prawda nie miał zbyt wielu dyżurów w szpitalu a propozycję czy dwie, żeby zostać na dodatkowe godziny zbył kulturalnym zaprzeczeniem. Wywołało to serię zdziwionych spojrzeń, bo na powrót przyzwyczajono się, że spędza w Mungu znaczną część czasu. Jednakże nawet rezygnacja z tej części zajęć nie zapewniła mu gwarancji powodzenia w tym, czym się zajmował. Doba nadal miała dwadzieścia cztery godziny, dwie doby miały czterdzieści osiem, trzy - siedemdziesiąt dwie i tak dalej. Nigdzie nie znalazły się dodatkowe minuty. Za to każda zwykła trwała jakby znacznie krócej.
Szczególnie, że nie mógł przeznaczać całego czasu na postępowanie wyłącznie w zgodzie z samym sobą. Miał też inne zobowiązania. Starał się ich nie zaniedbać, bo w obliczu tego, co czekało na niego w przyszłości postanowił przezornie podomykać niektóre otwarte sprawy. Spotkać się z przyjaciółmi, spędzić więcej czasu z bliskimi. Nawet z Evelyn, której pomógł załatwić kilka istotnych sprawunków w Londynie, otrzymując przy tym całkiem szeroki uśmiech, ale też pytające spojrzenie, na które nie odpowiedział. Nie wiedział czy dotyczyło bardziej jego nagłej chęci do pomocy czy też niedawnej wizyty, po której parokrotnie ewidentnie chciała go spytać, ale szczęśliwie tego nie zrobiła.
To nie tak, że był pesymistą i szykował się na najgorsze. Wręcz przeciwnie. Był niemal pewny, że wszystko się powiedzie. Może nie do końca z takim efektem, jakiego wewnętrznie by pragnął, ale zaczął przyzwyczajać się do tego, że nie zawsze dostawało się to, czego się najbardziej pragnęło. Nawet on, który mógł mieć materialnie niemal wszystko teraz zrobił się na powrót niechętny do korzystania z części tych możliwości. Niby był stanowczo bardziej towarzyski niż zazwyczaj (a nigdy nie należał do odludków; był duszą towarzystwa) i nie miał skłonności do alienacji, ale potrzebował móc skupić więcej uwagi wokół własnego domu. A raczej szopy. Dużej i murowanej, ale szopy.
Co więcej zdecydowanie kazał sobie nie przeszkadzać, przypominając o tym parokrotnie po ostatniej niespodziewanej wizycie Geraldine. Jasne. Tamto spotkanie miało konkretny powód i było niezbędne, ale raczej nie pragnął kolejnych gości, szczególnie że z większością bliskich znajomych i przyjaciół na bieżąco spotykał się na mieście. Jego samotnia na ten czas miała właśnie ten cel: być samotnią.
Jak dotąd po prostu to szanowano, toteż tego popołudnia zostawił lekko uchylone drzwi i pouchylane, choć zasłonięte kotarami okna, żeby zrobić trochę przeciągu w pomieszczeniu. Było całkiem ciepło i przyjemnie. Na tyle, że na pewien czas oderwał się od swoich ksiąg i wyszedł na spacer, starając się poukładać sobie wszystko w głowie, choć było to zgoła niełatwe zadanie.
Ostatecznie wrócił do siebie, kiedy Słońce nadal było wysoko na nieboskłonie, robiąc sobie kanapkę z masłem z braku laku posmarowanym małym sierpem do ziół, po czym usiadł na podłodze z herbatą i znów zagłębił się w teksty.
Tym razem na niezbyt długo, bo w którymś momencie zaczęło towarzyszyć mu natrętne przeświadczenie, że coś w pomieszczeniu jest nie tak. Przekonanie irytujące, bo poruszające coś na peryferiach jego mózgu. Jak ciągłe, natrętne bzyczenie niedostrzegalnej muchy. Nie był w stanie tolerować tego zbyt długo, toteż spędził następne pół godziny na poszukiwaniu przyczyny. Zlokalizował ją pod postacią małej czerwonej tasiemki, która musiała wysunąć się z tomu traktującego (o ironio) o mrocznych konsekwencjach opętania, cieniach, duchach i ożywieńcach, zawierając przy tym całkiem praktycznie wskazówki kontroli nad przebiegiem wędrówki na pograniczu światów.
Na ten moment nie próbował być przyjacielskim sąsiedzkim nekromantą - to raczej nie była jego melodia, choć tak naprawdę to kto go wiedział. Czasami łapał się na tym, że robił wiele różnych dziwnych rzeczy, które nie były już tylko związane z wiarą Ambroisa w teorie spiskowe. Choć ta wcale nie osłabła w ostatnim czasie a nawet wręcz przeciwnie - nasiliła się wraz ze wzrostem tego, co wydawało mu się, że dostrzegał. Bo skoro wiele tamtych domysłów i przypuszczeń okazało się prawdą to co jeszcze nią było?
Tak czy siak, nie miał jeszcze okazji zapoznania się z tą książką, jednak przekartkował ją pobieżnie, po czym skupił się na bzyczącej mu w mózgu tasiemce, która zaczęła go irytować.
Upewnił się, że przez zaciągnięte zasłony z ciemnozielonego weluru wpada zaledwie minimalna ilość światła. Tak samo jak przez szparę w nieznacznie uchylonych drzwiach, po czym przeszedł do rzeczy. Przynajmniej według tego, czego o tym wszystkim dowiedział się do tej pory.
Spokojnym, metodycznym ruchem ustawił świece na podłodze na uprzednio rozrysowanym i wysypanym czarną solą kręgu, zapalił je razem z kadzidłami i pogasił wszystkie inne źródła światła. Usiadł po turecku na poduszce pośrodku kręgu, trzymając wstążkę w dłoni i skupiając się na własnym powolnym, coraz wolniejszym oddechu, uniewrażliwiając się na wszystkie inne dźwięki, niepotrzebne myśli (choć z tymi było trudno) oraz nagłe zimno ogarniające pomieszczenie, jakby było głęboko w piwnicy, nie na parterze w samym środku słonecznego lata. Tylko oddech i wstążka, wstążka i oddech.