• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[07.1969] Marsz praw charłaków | Geraldine & Ambroise

[07.1969] Marsz praw charłaków | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
18.10.2024, 07:48  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:30 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Żar lał się z nieba. Był to chyba jeden z najgorętszych dni w roku. Tak przynajmniej wydawało się pannie Yaxley. Żałowała, że akurat dzisiaj postanowili wybrać się do Londynu, aby uzupełnić zakupy. Letnie miesiące zazwyczaj spędzali w swoim azylu nad morzem. Tam zdecydowanie łatwiej było przetrwać dni, jak te. Temperatura nie atakowała tak mocno jak w mieście, do tego wiała przyjemna bryza. Zakup domku w Whitby okazał się być świetnym pomysłem, bo faktycznie udało im się tam stworzyć namiastkę domu. Nie bywali tam ciągle, bo jednak spora część ich życia była związana z Londynem, ale gdy tylko mogli wyrywali się z miasta i trafiali na wieś.

Oparta o parapet paliła szluga i czekała, aż jej ukochany wyjdzie z apteki (wiedziała, że to może potrwać, bo ich zapasy ostatnio zostały dosyć mocno napoczęte). Liczyła na to, że już niedługo będą mogli się stąd zawinąć i udać do domu. Tak, zdecydowanie dzisiaj chciała trafić do Piaskownicy, nie zakładała, że zatrzymają się w Londynie.

W końcu drzwi się otworzyły i wyłonił się z nich mężczyzna, na którego czekała. Zareagowała na jego widok uśmiechem, pośpiesznie zgasiła peta swoim ciężkim butem (tak, nadal chodziła w tych samych traperach że smoczej skóry), po czym wsunęła mu dłoń pod ramię, które miał wolne od zakupów. - Mamy wszystko? Czy coś nie było dostępne od ręki. - Przez te kilka lat, które trwała u jego boku nauczyła się już, że nie wszystkie składniki były dostępne od ręki, często więc musieli chodzić od sklepu, do sklepu aby znaleźć wszystko to, czego potrzebowali. To było raczej męczące, do tego Yaxleyówna naprawdę nie znosiła zakupów.

- Bardzo chciałabym już być w domu - Podzieliła się tą jakże istotną informacją ze swoim partnerem. Zdecydowanie powoli zaczynała mieć dość na dzisiaj Londynu. Przypomniała sobie jednak o tym, że potrzebowała jednej, drobnej rzeczy ze sklepy miotlarskiego. - Moglibyśmy podejść do Woodów i Wrightów? Potrzebuje dokupić pastę do miotły, później możemy stąd spadać i zaszyć się w domu - Właściwie to nie czekała na aprobatę mężczyzny, tylko po prostu zaczęła ich prowadzić w stronę sklepu który znajdował się na ulicy Pokątnej.

Wyszli z wąskiej alejki i trafili w samo centrum zamieszania. Nie miała pojęcia, dlaczego ci wszyscy ludzie zgromadzili się w tym miejscu, mieli transparenty i szli przed siebie, ale wydawało jej się, że był w tym jakiś cel. Próbowała się skupić, żeby wyłapać hasła jakie krzyczeli, szło jej to jednak średnio. Jako, że bywała ostatnio raczej z doskoku w Londynie to nie miała pojęcia o tym, że ma być organizowany jakiś marsz.

Znaleźli się w tym tłumie, zupełnie przypadkiem, wysunęła więc rękę spod ramienia Ambroisa, bo to nie był najlepszy sposób na przemieszczanie się w tłumie, zamiast tego chwyciła po prostu jego dłoń, mocno, bo naprawdę nie chciała go zgubić. Mieli szczęście że należeli do tej wyższej części społeczeństwa, bo mogli dzięki temu wyłapać co się dzieje. Miała wrażenie, że z tyłu ludzie zaczynali coraz bardziej się przepychać i robiło się nie do końca miło. Tylko dalej kurde nie wiedziała z jakiego powodu było zorganizowane to zamieszanie. Chcąc nie chcąc władowali się w sam jego środek.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
18.10.2024, 10:52  ✶  
Wyprawa do Londynu w taką pogodę nie należała do najchętniej podjętych decyzji. Choć niebo było czyste i bezchmurne, nie musieli chodzić w siarczystym deszczu, który padał jeszcze poprzedniej nocy to przez wilgoć w powietrzu i żar nieprzerwanie przypiekający ich od góry, wypad nie był żadną przyjemnością. Stał się wyłącznie koniecznością planowaną od kilku dni, a więc nie do przełożenia. Nie. Niestety stan zapasów wymagał uzupełnienia a podjęta i podtrzymywana decyzja o tym, żeby nie wychylać się z miejscem, które kupili w celu oderwania się od narastającego chaosu w świecie czarodziejów sprawiała, że zamówienia wysyłkowe nie wchodziły w grę.
Przynajmniej w aptece było całkiem do wytrzymania. Właściciele zadbali o to, by wewnątrz nie było tak gorąco, choć intensywność zapachów i tak wzmogła się przez temperaturę. Kiedy Greengrassowi udało się skompletować większość listy, bardzo mocno czuł na sobie wszystkie typowo apteczne wonie. Wsiąkły w jego ubranie jak niechciane perfumy. Mocno zakręciły mu w nosie, sprawiając, że donośnie kichnął, gdy tylko wyszedł na słońce.
Przysłonił oczy wierzchem dłoni, rozglądając się po bardzo słonecznej (przynajmniej w porównaniu do ciemnego sklepu) alejce, wreszcie napotykając wzrok Geraldine i dołączając do ukochanej w kilku krokach. Instynktownie nachylił się, żeby skraść jej przelotny pocałunek, po czym wyciągnął ku niej ramię.
- Niemalże - odpowiedział po chwili zastanowienia, na szybko przypominając sobie, czy o niczym nie zapomniał. Nie, wszystko było załatwione. - Nie mieli części zamówienia, ale muszą sami zaczekać na informacje od dostawców. To ponoć jakiś powszechny problem z dostępnością. Coś się dzieje na rynku. Muszę się w tym zorientować - uściślił, poprawiając torbę na ramieniu i zakupy trzymane w ręce.
Posłał Geraldine względnie zadowolone spojrzenie w towarzystwie nieznacznego uśmiechu pełnego rozprężenia wynikającego z tego, że udało im się w miarę szybko załatwić wszystko, co mieli do zrobienia. Mogli wrócić do domu. Żar i gwar Londynu wyjątkowo go dzisiaj męczyły. Poza tym planował spędzić co najmniej kilka godzin na dalszym porządkowaniu i uzupełnianiu składziku, ponieważ zakup składników i gotowych substancji nie oznaczał końca procesu. Wręcz przeciwnie - był zaledwie początkiem, ale tym mniej wygodnym.
W domu mógł spróbować skupić się na tym w niemal zupełnej ciszy przerywanej wyłącznie wtedy, kiedy chcieli ze sobą porozmawiać. Niemal całkowite przeniesienie się do wiejskiego nadmorskiego domku na okres tych kilku ciepłych miesięcy było wyśmienitą decyzją. Było tam znacznie spokojniej, przez większość czasu nawet idyllicznie. Przyjemna morska bryza ułatwiała radzenie sobie z wzrastającymi temperaturami a krzyk mew był łatwiejszy do tolerowania niż ludzki harmider, szczególnie kiedy Ambroise zdążył przyzwyczaić się do głosów tamtej okolicy i nie wybijały go z rytmu tak jak na początku.
W dalszym ciągu lubił Londyn z jego nieustannym życiem. Nie miał nic przeciwko wrzawie miasta, ale przestawienie się podczas krótkiego wypadu było znacznie trudniejsze. Szczególnie, że raczej nie planowali zostawać tu na kilka dni, więc miał w głowie myśl o tym, że potrzebowali szybko załatwić wszystkie sprawunki, aby wrócić do Piaskownicy jeszcze przed zmierzchem.
Lubił kontynuować zaczęte porządki tak długo jak to było możliwe, najlepiej kończąc je tego samego dnia. Oznaczało to mniej więcej tyle, że jeśli wróciliby do domu później niż optymistycznie zakładali na podstawie wcześniejszych wypadów, czekałaby go długa noc. Być może udałoby mu się namówić Geraldine do dotrzymywania mu towarzystwa, umilając sobie czas rozmową i delektując się nocną atmosferą, ale zakładał tylko połowiczny sukces. Jeszcze nie zdążył spytać jej o plany na następne dni.
Tak czy inaczej: na ulicy czy w sklepie nie mieli takiej możliwości. Raczej stronił od publicznego rozmawiania o planach, nawet tych całkowicie oficjalnych. Szczególnie tego dnia wydawało mu się, że musi podnosić głos, żeby przebić się przez kakofonię dopływającą do nich z każdej możliwej strony, nawet w uliczce, która zazwyczaj należała do tych spokojniejszych i ustronnych.
Gdyby nie opuścili Londynu dobre kilka tygodni wcześniej, bywając tu wyłącznie zawodowo i z doskoku na zakupy nie do zrobienia nigdzie indziej, być może Greengrass łatwiej skojarzyłby datę z planowanym wydarzeniem. Od jakiegoś czasu dość intensywnie plotkowano w Mungu o tym temacie, więc Ambroise nie był całkiem nieświadomy tego, że coś musiało wreszcie się stać. Po prostu nie skupił się tym na tyle, żeby spamiętać, co, jak i kiedy. W innym wypadku zapewne odłożyliby wypad na jakiś inny dzień.
- Ja też - stwierdził, niechętnie kiwając głową na informację o tym, że potrzebowali podejść jeszcze w jedno miejsce. - Jak mus to mus. Załatwmy to szybko i wracajmy do domu - powiedział na głos coś, co niechybnie oboje myśleli, dając się pociągnąć w kierunku głównej ulicy.
W jednej chwili rozwiały się wszystkie wątpliwości, skąd dochodziło największe poruszenie i czym było wywołane. Dosłownie w przeciągu sekundy nieoczekiwanie znaleźli się pośrodku skandującego tłumu, gęsto przemierzającego Pokątną z kolorowymi transparentami i różdżkami przyłożonymi do strun głosowych, żeby wzmacniać wykrzykiwane hasła, co przynosiło zupełnie odwrotny skutek. Wszystkie słowa zlewały się w najbardziej nieprzyjemny dla uszu kociokwik jaki mógł z tego powstać.
Ambroise potrzebował dosłownie moment, aby puścić Geraldine, przesuwając zakupy do przodu i chwytając ją za rękę, a jednak ktoś zdążył tracić go przynajmniej pięć czy sześć razy. No cóż. Przynajmniej, kiedy niemal dostał transparentem po głowie od jakiejś niskiej, buntowniczo wyglądającej kobiety, udało mu się zorientować w przyczynie całej manifestacji.
- Charłaki - rzucił do Geraldine, starając się ku niej nachylić, żeby nie musieć krzyczeć, bo ktoś najpewniej mógłby mu coś wtedy zarzucić.
Tłum wyglądał naprawdę wściekle. Rozlewał się jak wartka rzeka. Trudno było nie ruszyć się z rwącym nurtem, choć chwilowo udawało im się nie poddać i nie dać pociągnąć dalej. Musieli znaleźć możliwość wycofania się, ale droga do apteki została już odcięta.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
18.10.2024, 12:13  ✶  

Geraldine wolała nie wchodzić do apteki, bo nieco ją przerażały te miejsca, wzbudzały w niej podobne obawy, co szpitale, chociaż nieco mniejsze. Nie do końca lubiła w nich przebywać, a wiedziała, że Ambroise pewnie spędzi tam dłuższą chwilę, dlatego też wolała zostać przed i spalić sobie peta. Słońce przyjemnie muskało jej skórę, nawet nie przeszkadzał jej przesadnie ten gorąc, na pewno było to lepsze od błota, i deszczu, który był bardziej typowy dla Londynu. Niewiele zdarzało się dni takich pięknych jak ten, oczywiście, że wolałaby go wykorzystać spędzając czas na przydomowej plaży.

Niektóre rzeczy jednak nie mogły zostać odłożone w czasie, szczególnie, że nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się jakieś zlecenie, a jak zlecenie to i możliwe niepowodzenie, więc akurat oni musieli mieć pewność, że mają w domu odpowiednie składniki. Może ona nie znała się na tym jakoś specjalnie, miała to szczęście, że jej ukochany znał się na tym bardzo dobrze. Nie musieli więc nawet jakoś specjalnie zaopatrywać się w eliksiry, bo był im w stanie je wyczarować, to były naprawdę niesamowite umiejętności, często go podziwiała przy pracy nad miksturami. Sama zaś nigdy się tego nie dotykała, miała uraz jeszcze po tym, kiedy chodziła do szkoły. Tak samo i od kuchni starała się trzymać z daleka.

- Ciekawe z czego on wynika. Nie za bardzo jestem na biężąco z tym, co się dzieje w Londynie, aczkolwiek moi klienci też ostatnio składają coraz większe zamówienia. - Tak, jakby szykowali się na to, że coś może się wydarzyć. Wiedziała, że nastroje wśród czarodziejów były różne, szczególnie po tym jak Leach został ministrem. Wzbudzało to kontrowersje, bo kto to widział mugolaka na stanowisku ministra magii, ludziom nie do końca się to podobało. Nie orientowała się jednak za bardzo w teamcie, raczej docierały do niej ogóły, kiedy pojawiali się na przyjęciach wśród innych czystokrwistych. Co tu dużo mówić, ich chatka całkiem skutecznie odcięła ich od problemów zwyczajnego świata. Ambroise pewnie wiedział więcej od niej, bo częściej wychodził między ludzi, w końcu pracował w Mungu, Yaxley jak gdzieś łaziła to do lasu, więc raczej średnio orientowała się w temacie.

- Tak, oby poszło jak najszybciej, chętnie spędziłabym tę noc na plaży. - Miała nadzieję, że dotrą do domu odpowiednio wcześniej, dokończą porządkowanie swoich rzeczy i będą mogli znaleźć czas na przyjemności. To brzmiało jak całkiem niezły plan.

Bardzo szybko pożałowała tego, że postanowiła jeszcze zaciągnąć go do sklepu miotlarskiego. Wolała jednak zrobić to od razu, żeby nie musieć szybko wracać do Londynu. Najlepiej było za jednym zamachem odwiedzić wszystkie te miejsca, które potrzebowali. Mogliby się na dłużej zaszyć w Piaskownicy, a lubiła to robić szczególnie latem, chociaż czy faktycznie? Tak naprawdę doceniała urok tego miejsca podczas każdej pory roku, zawsze można było znaleźć tam coś ciekawego do roboty.

Robiło się coraz głośniej. Miała wrażenie, że ci ludzie są coraz bardziej zirytowani. Nie do końca wiedziała, co ich tutaj sprowadziło, na szczęście Ambroise okazał się być bystrzejrzy od niej i całkiem szybko ustalił o co właściwie chodzi w tym marszu. Dobrze było wiedzieć, między kim się znajdują, skoro zostali już w niego wciągnięci. Poczuła wbijający jej się w żebra łokieć, skrzywiła się nieco, ale dosyć szybko sprawca przesunął się do przodu, więc nie miała nawet szansy powiedzieć mu, żeby uważał, jak łazi.

- Charłaki? - Powtórzyła za Greengrassem. Zdecydowanie wolałaby się stąd wydostać, bo może i nic nie miała do charłaków, jednak nie wydawało jej się, żeby powinna biegać między nimi i z nimi skandować, nie czuła takiej potrzeby.

Z tyłu zaczeło się robić większe zamieszanie i zauważyła kilka osób, które zaczęły atakować ten tłum. Powinna się spodziewać, że dojdzie do zamieszek. Nie wszystkim podobało się takie manifestowanie swojego podejścia. - Roise, musimy stąd spadać, bo zaczyna się robić nerwowo. - Próbowała mu pokazać spojrzeniem tych ludzi, którzy zaczęli się przepychać.

Łatwo było mówić, zdecydowanie gorzej zrealizować, bo tłum ciągle przesuwał się do przodu i nie tak łatwo było się z niego wyrwać. Zresztą nie bardzo miała pomysł, w którą stronę powinni się ruszyć, bo wszędzie dookoła byli ludzie. Dobrze, że znajdowała się nad głowami większości z nich, bo dzięki temu przynajmniej mogła oddychać, ci niżsi nie mieli tyle szczęścia. Robiło się coraz bardziej nerwowo, albo jej się wydawało, albo ktoś właśnie przypierdolił komuś transparentem w łeb.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
18.10.2024, 14:04  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.10.2024, 14:47 przez Ambroise Greengrass.)  
Tak. To, co powiedziała Geraldine sprawiło, że przez moment zmarszczył brwi zastanawiając się nad przyczynami tej sytuacji.
- Na dniach postaram się zasięgnąć języka - stwierdził całkiem poważnie, całe szczęście nie musząc dodawać nic więcej o tym, skąd miałby czerpać swoje informacje.
Dużo lepiej rozmawiało się o takich sprawach, gdy oboje byli już zaznajomieni ze swoim stylem postępowania. Mimo stosunkowo trudnych początków i kilku nieuniknionych spięć, jakie wywiązały się między nimi na przestrzeni wspólnie spędzonych lat, nieodmiennie starał się być z Geraldine szczery. Jego nieoficjalna ścieżka zawodowa niosła wiele ryzyka, ale miała również znaczne benefity, które nie tylko równoważyły trudności, lecz w pewnym momentach pozwalały unikać znacznie gorszych problemów.
Zazwyczaj bardzo wcześnie docierały do niego różne informacje. Niektóre sprawdzone i potwierdzone. Inne nieoficjalne i ostatecznie nieprawdziwe lub tyczące się sytuacji udaremnionych przez coś lub kogoś. Czasami Ministerstwo wykazywało się nagłym przypływem odwagi i sprytu, całkiem skutecznie wtrącając się w coś, co w innym wypadku mogłoby się skończyć różnie. Nigdy nie było całkowitej pewności, ale Ambroise cenił sobie wiedzę dotyczącą sytuacji po obu stronach tworzących się barykad, nawet jeśli po żadnej się nie opowiadał.
To, o czym mówiła Geraldine mogło mieć związek z wieloma zmianami. Bywało w przeszłości, że rynek odnotowywał braki magazynowe, momenty stagnacji lub wręcz przeciwnie - bardzo dużego popytu i niedostatecznej podaży. Żyli w coraz dziwniejszych czasach. Nie należało panikować z powodu chwilowego zamieszania i kilku luźnych przesłanek do niepokoju. To mogło nie być nic takiego. Natomiast wciąż zamierzał rozpuścić wici. Szczególnie po tym, co powiedziała i co usłyszał w aptece.
Przezorny był zawsze ubezpieczony a przez lata Greengrass nauczył się nie ignorować intuicji, która teraz mówiła mu, że kroiło się coś większego niż zazwyczaj. Tym bardziej, jeżeli jego kobieta również wyrażała choć lekką niepewność i powątpiewanie w to, na co być może szykowali się co poniektórzy bardziej wpływowi gracze. Jej przeczucie także było dla niego istotne, szczególnie że oboje i tak podejmowali większe ryzyko niż większość znanych im czarodziejów.
Jeśli coś się kroiło, nic nie powstrzymywało ich od przygotowania się na wiele okoliczności. Być może podjęcia decyzji o spędzeniu jeszcze kilku jesiennych miesięcy w domku na uboczu, nadal biorąc udział w londyńskim życiu, ale mając możliwość zniknięcia w razie potrzeby. To, że nie wychylali się ze swoim zakupem mogło mieć bardziej znaczące korzyści niż myśleli, gdy podejmowali decyzję o zachowaniu tego dla siebie.
Poza tym przez ten czas zdążył po prostu polubić błogi odpoczynek od gwaru, zamieszania, ciągłych prób kontaktu, usiłowań wywierania wpływu na jego decyzje i wciskania mu zleceń, których nie chciał, bo był pod ręką. Mogąc odciąć się od tego wszystkiego, podejmował bardziej świadome, mniej pochopne decyzje. Może tego nie dostrzegał, ale zrobił się dojrzalszy, spokojniejszy i przy tym naprawdę znacznie bardziej szczęśliwy, choć niekoniecznie łagodny i ugodowy. Taki najprawdopodobniej nie miał być, szczególnie wobec ludzi, którzy mu podpadali, bo we wspólnym życiu zdecydowanie zmienił się na lepsze. Nawet lubił tę swoją bardziej wyciszoną, tolerancyjną wersję.
- Ja, ty, koc, kolacja, ognista i perseidy na plaży? - Posłał jej jednoznacznie pełne aprobaty spojrzenie, kiwając głową. - Nie musisz mi dwa razy powtarzać - oczywistością było, że wobec tego muszą jak najszybciej domknąć sprawy w Londynie, żeby móc odpowiednio wcześnie wrócić do domu i zdążyć wyrobić się ze wszystkim do wieczora.
Tym bardziej, że wobec tego wypadało również zahaczyć po drodze o sklep spożywczy, zaopatrując się również w coś nadającego się na tego typu kolację. Obiad planował zrobić niemal jednocześnie z nastawieniem jednego z bardziej potrzebnych eliksirów, których uwarzenia nie powinien odwlekać o kilka dni. Całą resztę mógł dogodnie rozłożyć w czasie. Nie było aż tak źle z ich zapasami, żeby nie mogli sobie pozwolić na spędzenie przyjemnych chwil na plaży. Szczególnie po tak gorącym, wyczerpującym dniu w gwarze i hałasie to była naprawdę kusząca propozycja. Najchętniej od razu wyruszyłby w drogę powrotną, ale rozumiał konieczność zakupu odpowiednich środków do miotły. Wbrew pozorom, choć sam raczej stronił już od latania, czerpał sporą satysfakcję z oglądania nowinek technicznych miotlarskiego świata i możliwości wypowiedzenia się co nieco na ten temat. Zresztą nieodmiennie subskrybował kilka miesięczników związanych z tematem przysyłanych mu do mieszkania w Londynie. Śledził także wszystkie wieści odnośnie Quidditcha, raz na jakiś czas popadając w bardziej nostalgiczny nastrój w związku z tym.
Prawdopodobnie powinien przeznaczyć choć chwilę z tego czasu na poważniejsze śledzenie informacji. Rzeczywiście bywał częściej w Londynie od swojej dziewczyny. Był dość dobrze poinformowany o sytuacji, ale musiał z rozdrażnieniem przyznać, że popieprzył dni. Kilka gdzieś mu uciekło, być może coś się zmieniło a on od poprzedniej środy nie był jeszcze ani na dyżurze, ani nie załatwiał swoich lewych spraw. Odcięcie się od magicznego świata i znajdowanie spokoju na uboczu miało swoje konsekwencje. Chyba pierwszy raz aż takie, bo wkopali się w sam środek demonstracji, która błyskawicznie przestała być pokojowa.
- Chcą więcej praw. Ministerstwo nie słucha postulatów - rzucił do Geraldine, starając się nie okazywać swojego niezbyt wspierającego podejścia do tematu, które w tym momencie stawało się wręcz bardzo negatywnie nacechowane.
Nie miał nic do charłaków - naprawdę. W tym momencie nawet grama szacunku, szczególnie w chwili, w której niemal ponownie dostał w brodę transparentem. Całe szczęście uchylając się przed nim i tylko obijając się o jakiegoś niskiego czarodzieja w spiczastej czapce, którą stracił mu przypadkiem z głowy, zbierając wściekłą salwę wyzwisk, gdy kapelusz został zadeptany przez napierającą falę ludzi, która na szczęście poniosła również delikwenta. Coraz ciężej było opierać się ruchowi tłumu.
- Mhm. Widzę - tym razem już niemal musiał do niej odkrzyknąć, jednocześnie odruchowo przyciągając Geraldine do siebie za rękę, kiedy ktoś niemal w nich wszedł.
Szczęście w nieszczęściu udało mu się zrobić to dostatecznie szybko, żeby uniknąć wytrącenia mu jej dłoni z uścisku palców. Przyciągnął ją do siebie może trochę zbyt gwałtownie, przez co oboje się zakołysali a torba z zakupami obiła się zarówno o jego nogi jak i o bok Geraldine. Na co już nawet niespecjalnie zwrócił uwagę, nie kontrolując stanu buteleczek z półproduktami - niektóre z pewnością pobiły się lub odkorkowały. Nie miał na to czasu, bo zaraz kolejne osoby zaczęły gwałtownie cisnąć się wokół nich, próbując przeć do przodu.
- Dasz radę przepchać się kolanami? - Spytał usiłując przekrzyczeć gwar i głową wskazując na prześwit kilkanaście metrów z przodu po lewej stronie.
Wyglądało na to, że o ile nie mogli utorować sobie drogi w kierunku, w którym planowali iść, o tyle mogli spróbować wydostać się z zamieszania prąc przez chwilę z prądem ludzi a potem przepychając się w bok w kierunku odbicia na Nokturn. Nie było to może najlepsze rozwiązanie, bo to właśnie stamtąd mogli pojawić się kolejni agresorzy, ale pochód protestacyjny zaczynał coraz bardziej przypominać zamieszki. Okoliczne sklepy zamykały z hukiem okiennice, ludzie krzyczeli coraz bardziej agresywne hasła w jedną czy w drugą stronę. Pojawiły się pierwsze przejawy przemocy. To nie było dobre miejsce, aby stać i zastanawiać się nad dalszymi krokami. Ten był najlepszy z najgorszych, szczególnie że wybór mieli raczej ograniczony.
- Będę tuż za tobą - nie planował dać im się wzajemnie zgubić.
Wręcz przeciwnie, cały czas obejmował ją ramionami, puszczając Geraldine wyłącznie po to, żeby dać jej obrócić się do niego tyłem. Wtedy znowu mocno ścisnął ją w talii, popychając dziewczynę do przodu - w jedynym możliwym kierunku.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
18.10.2024, 19:35  ✶  

- Wspaniale, może nam się to przydać. - W tym przypadku kontakty Ambroisa faktycznie mogły nieco naświetlić im to, jak wygląda sytuacja. Miał sporo znajomości, więc mógł zweryfikować to, co aktualnie działo się w magicznym świecie. Właściwie to zdarzały się sytuacje, w których dobrze było mieć różne kontakty, to był jeden z takich momentów. Zresztą nigdy nie wątpiła w to, że te jego interesy mogą mieć znaczenie. Nie negowała ścieżki, którą podążał, chociaż bywało, że się denerwowała o niego, nie na niego. Pogodziła się właściwie dosyć szybko z tym, jak wygląda ich życie, wiedziała, że nie mogą go zmienić, dzięki czemu nie żyło im się najgorzej. Akceptowała to wszystko, co działo się wokół nich. Ona również nie za bardzo zmieniła ścieżkę, którą podążała, tyle, że Greengrass faktycznie spotykał na swojej drodze zdecydowanie więcej ludzi niż ona. To miało swoje plusy.

Miała świadomość, że ludzie mogą czuć niepokój, ostatnio wiele się działo, pojawiały się osoby, które nieco odważniej mówiły o zmianach, które powinny nastąpić w magicznym świecie. Sporo też zawdzięczali temu, że pierwszy raz trafił im się mugolski minister magii, który wzbudzał spore kontrowersje. Ludzie woleli sie przygotować na najgorsze, nastroje były bowiem różne. Nawet ich rozumiała. Sama pewnie też wolałaby mieć pod ręką to, co potrzeba, skoro nie wiadomo, czy sytuacja diametralnie się nie zmieni.

Mieli sporo szczęścia, że udało im się zbudować całkiem niezły azyl poza miastem. Nikt o nim nie wiedział, mogli więc się tam zaszyć i mieć święty spokój z dala od tego wszystkiego. To było całkiem niezłe rozwiązanie, wbrew pozorom nawet nie sądziła, że faktycznie, aż tak będzie mogła im się przydać ta chatka na zadupiu, nie sądziła, że w świecie magii będzie się działo, aż tak wiele.

Yaxleyówna zaczęła doceniać ten spokój, który mieli na wsi. Kiedyś nie lubiła takiego życia, zdecydowanie wolała gwar miasta, bliskość miejsc, które były oblegane, aktualnie jednak nie było jej to potrzebne. Nie sądziła nawet, że będzie w stanie przyzwyczaić się do takiego życia, jakie tego wiodła. Nad morzem było po prostu sielsko, nikt ich nie niepokoił, mogli skupiać się na sobie i cieszyć tym, co mieli. To była całkiem niezła alternatywa. Wiadomo, nie mogli się całkiem wycofać i przenieść tam na stałe, jednak na teraz to było idealne rozwiązanie.

- Cieszę się, że się zgadzamy. - Tak, wieczór zapowiadał się idealnie. To tylko skłaniało ja ku temu, aby jak najszybciej załatwić te wszystkie drobne sprawy. Nie mogła się doczekać, kiedy wylądują na swojej małej plaży. Noc miała być pewnie jedną z najcieplejszych w roku, co zachęcało do tego, aby spędzić ją na zewnątrz. Szkoda było nie skorzystać z takiej okazji. Zresztą, gdyby coś się zmieniło mogli zawsze wrócić do domu. To miejsce było naprawdę niesamowite, wszystko co potrzebowali znajdowało się na wyciągnięcie ręki.

Czuła jednak, że może czas najwyższy się nieco zainteresować tym, jakie nastroje panowały wśród czarodziejów. Nie była z tym na bieżąco, a szkoda byłoby przegapić zbliżające się zmiany. Powinna podpytać co niektórych znajomych o to, co właściwie się dzieje. Dobrze było otworzyć oczy. Wolałaby nie obudzić się, gdy będzie zbyt późno. Nie, żeby jej to jakoś szczególnie dltyczyło, bo Yaxley nie angażowała się jakoś specjalnie w politykę, ani się nią za bardzo nie interesowała. Miała jakieś tam swoje poglądy, które chyba nie do końca pasowały do którejkolwiek ze stron. Nie było nic po środku, a szkoda. Sądziła, że pewnie znalazłoby się sporo osób, które podzielały jej zdanie, zresztą nie musiała szukać daleko - wiedziała, że poglądy Ambroisa są bliskie tym jej.

- Tylko, czy faktycznie im się te prawa należą? - Powiedziała dosyć cicho, aby faktycznie usłyszał to tylko jej chłopak, a nie nikt więcej. Słabo by było, gdyby ktoś z tego pochodu usłyszał, że nie do końca popiera ich postulaty. Cóż, charłacy niby pochodzili z ich świata, jednak nie odgrywali w nim żadnej roli. Yaxleyówna uważała, że chyba lepiej dla nich by było, gdyby zamieszkali w mugolskim świecie. Mogliby się tam odnaleźć bez żadnego problemu. Nie powinni próbować zmieniać czegoś w tej magicznej części, bo przecież sami nie potrafili posługiwać się magią, to trochę ich wykluczało z tego, co się działo, przynajmniej jej zdaniem. Ogólnie jej nie przeszkadzali, bo przecież nie mieli wpływu na to, że magia się w nich nie narodziła, no ale powinni się pogodzić z tym, że to nie było ich miejsce.

Wcale nie tak łatow było im przemieszczać się w tłumie, szczególnie, że nie chcieli się w nim zgubić, wręcz przeciwnie, z każdą minutą wydawało się jej to być coraz trudniejsze. Na szczęście Ambroise pilnował, aby się od niego nie odłączyła. Nie, żeby bała się tego, że nie poradziłaby sobie z tym zamieszaniem, ale zdecydowanie wolała poruszać się z nim. Okropnie żałowała tego, że od razu nie wrócili do domu. Nie miała pojęcia ile im zejdzie na wydostaniu się z tej demonstracji, a wizja kolacji na plaży powoli zaczynała się oddalać.

Mężczyzna przyciągnął ją do siebie nieco gwałtownie, przez co nieomal straciła równowagę, zresztą on również. Czuła, że z ich dzisiejszych zakupów raczej nic nie zostanie, szczególnie, że kupowali sporo rzeczy w aptece. Niezbyt jej się to podobało, bo to oznaczało, że będą musieli tutaj wrócić już niedługo, a liczyła na to, ze zostaną w Piaskownicy nieco dłużej.

- Oczywiście, że dam radę. - Powiedziała jeszcze nim zdążyła spojrzeć o które miejsce dokładnie mu chodziło, ale nie było innej opcji, na pewno uda jej się to zrobić. Yaxley nie była przecież miękką fają. Nie bała się tłumu i potrafiła korzystać ze swoich łokci oraz kolan.

Korzystając więc ze swoich kolan i ciężkich butów (jakie to szczęście, że się na nie zdecydowała!) przepychała się powoli w stronę tego prześwitu, który jej pokazał. Jako, że Ambroise znajdował się tuż za nią i ściskał ją do siebie dosyć mocno szło jej to raczej powoli, ale działało. Jeszcze chwila, a powinni znaleźć się niedaleko tej alejki, w którą mogli odbić. Miała nadzieję, że im sie to uda i że faktycznie za krótką chwilę opuszczą to zbiegowisko, bo ludzie byli coraz bardziej podkurwieni i jeszcze chwila, a zaczną się napierdalać między sobą. Nie ma się co dziwić, większość zaczęła po sobie deptać, panika nie była w tym wypadku ich przyjacielem.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
18.10.2024, 20:47  ✶  
Zdecydowanie kiwnął głową, przy czym już się nie uśmiechnął, bo sprawa wyglądała na zbyt poważną, żeby traktować to z pobłażliwością. Czy tego chcieli, czy tego nie chcieli - nie mogli uniknąć pokłosia decyzji podejmowanych przez osoby stojące na czele magicznego świata. W jego oczach sytuacja była o tyle skomplikowana, że niemal odkąd sięgał pamięcią, Ambroise raczej niechętnie podchodził do zmian narzucanych mu w wyniku przetasowań na wyższych szczeblach Ministerstwa Magii. Był stały w swoich poglądach i nie zwykł zmieniać ich w zależności od tego jak zawiał wiatr. Natomiast politycy już tak.
Nie był w stanie wymienić nikogo, w kogo intencje mógłby uwierzyć. Dla niego wszyscy ci czarodzieje byli częścią jednego ułomnego i niedziałającego systemu. W jednej chwili wygłaszali piękne mowy na temat tradycyjnych wartości. W kolejnych ściskali mugolskie ręce i nawoływali do wiary w postęp, równość i sprawiedliwość. A on miał już swoje ugruntowane zdanie w temacie solidaryzmu społecznego. Dla niego każdemu po równo oznaczało tyle, co każdemu po gówno.
Nie wierzył w piękne tezy o tym, że świat stanie się bardziej harmonijny i lepszy, jeśli dopuszczą wszystkich do tych samych miejsc, stanowisk, korzyści. Z jednej strony to brzmiało naprawdę pięknie. Z drugiej strony już teraz Greengrass widział, że nie ma racji bytu. Nie był za tym, aby przesadnie ograniczać czarodziejom możliwość wspięcia się po społecznej drabinie, ale zdecydowanie nie był za tym, by zmniejszać odległości między szczebelkami dla tych, którzy najgłośniej krzyczą, że mają je nierówne w stosunku do tych, po których pną się w górę czarodzieje z wiekowych rodów. Nie był za sztucznymi parytetami, jeśli to oznaczało zabieranie jednym, aby dać drugim. Szczególnie, jeśli ci ostatni nie zasłużyli sobie niczym innym niż darciem mordy.
Nie czuł żadnych wyrzutów sumienia związanych z tym, skąd pochodził i kim się urodził. Nie miał zamiaru kajać się za wysokie urodzenie ani za przywileje wynikające z pozycji społecznej, o której utrzymanie dbała jego rodzina nie tylko w tej chwili, ale od wielu pokoleń. To nie innych uważał za gorszych tylko siebie za lepszego. Wbrew pozorom nie stronił od nawiązywania kontaktów z osobami różnej krwi pochodzącymi z różnych środowisk.
Tak. To był jeden z naczelnych argumentów każdego pomniejszego rasisty czy klasisty: patrz, nie mogę być zły, skoro mam swojego własnego kumpla mugolaka. Mugolaku, przyznaj to z łaski swojej. Jestem w porządku, nie? Mogę mówić, że jesteś moją zasłoną przed krytyką.
Jednakże w gruncie rzeczy nie był tak zatwardziały w swoich poglądach, żeby zupełnie wykluczać wartość czarodziejów na podstawie ich urodzenia, na które przecież nie mieli wpływu. Jedynie nie uważał, że tacy ludzie zasługują na specjalne przywileje, bo czują się pokrzywdzeni przez los. Musieli się postarać, wnieść coś do magicznej społeczności, być może rzeczywiście wspinać się trochę dłużej i żmudnie, ale życie nie było i nie miało być sprawiedliwe.
System był jaki był - ułomny, pełen łuk i dziur. Straszący, karzący i w żadnym razie nie miał pomagać żadnym obywatelom, czego co poniektórzy nie dopuszczali do swoich ograniczonych umysłów woląc krzyczeć brak równości! niesprawiedliwość! nam się należy!, ciesząc się z nieszczęścia możnych i na długie chwilę zapominając o swoich celach. Należało to przede wszystkim zrozumieć sytuację i robić swoje, inteligentnie wykorzystując tę ułomność rzeczywistości, w której przyszło im żyć na swoją korzyść. Prawdziwy sukces lubił ciszę, nie szczekanie małych wściekłych piesków. Te wściekłe pieski wyłącznie sprawiały, że Ministerstwo wprowadzało kolejne wersje kagańców dla wszystkich.
Każdemu równo, każdemu gówno.
Zamiast narzekać na coraz bardziej niekorzystne zmiany, sam Greengrass przez ostatnie lata coraz bardziej angażował się w zajęcia prowadzone do zdobywania korzystnych kontaktów. Dzięki temu mógł mieć złudzenie kontroli nad własnym życiem. Tak - złudzenie, bo rozmywało się pod wpływem kolejnych rządowych działań i przymusu dalszego kombinowania jak utrzymać pozycję w półświatku bez konkretnego angażowania się w bycie tam jawnie wpływowym graczem.
Gdyby był sam i odpowiadał tylko za siebie to najpewniej już dawno wdepnąłby w coś zbyt dużego na swoje siły być może bardziej zaangażowałby się w zmiany i naciski wywierane przez szarą strefę na magiczny rząd. Nie chciał otwarcie mieszać się w politykę. Wolał stać z boku, ale być może podjąłby jakieś większe kroki, żeby umocnić swoją pozycję.
Tymczasem z uwagi na złożone obietnice, których nie chciał łamać, pozostawał w cieniu. Zgodnie z tym, co powiedział już z początku, nie planował całkowicie wycofywać się z czegoś, co sprawiało mu satysfakcję, przynosiło korzyści i pozwalało żonglować możliwościami. Natomiast nie wychylał się aż tak jak mogłoby się wydawać, że będzie to robić, kiedy dopiero stawiał pierwsze kroki na tej drodze.
Instynktownie starał się równoważyć wszystko, co robił. Starał się nie postępować zbyt pochopnie, choć czasami, rzecz jasna, zdarzało mu się przesadzić. Raz na jakiś czas plątał się w coś, czego nie mógł ugryźć albo co ugryzł i nie mógł przełknąć. Wtedy bywało kiepsko. Mimo to usiłował manewrować w tym wszystkim w taki sposób, żeby być pomocą. Oparciem, podporą, nie chaotycznym ciężarem.
Dzięki temu mogli budować sobie coś poza Londynem. Jasne, co rusz przynosząc pracę do domu, ale bez konsekwencji nie do udźwignięcia. Ambroise był całkiem zadowolony z tego, w jaki sposób im się powodziło. No, zazwyczaj, ale przecież nikt nie mówił, że zawsze będzie idealnie i kolorowo. Czasami najbardziej barwne były siniaki na ciele i ślady po zderzeniu z brutalną rzeczywistością.
Mimo to czuł się dobrze. Nie przeszkadzało mu samodzielne robienie zakupów na Pokątnej i w okolicach zamiast wyboru prostszej wysyłki. Nawet tego dnia, gdy gorąco uderzało do głowy i jedynym, czego się chciało było spędzenie dnia na plaży. Szczególnie, kiedy ustalili, że wynagrodzą to sobie wieczorem a może nawet całą nocą nad morzem.
Decydując się na to, niemalże już witał się z gąska. Czym trudnym było podejście do jeszcze jednego sklepu? Nie licząc spożywczaka, oczywiście, ale to mogli zrobić już poza Londynem.
Otóż najwidoczniej czymś będącym dużym wyzwaniem. Szczególnie, jeśli nie pamiętało się o kalendarzu wydarzeń albo tenże uległ zmianom - Ambroise nie potrafił stwierdzić, o które chodziło, ale raczej nie miał czasu się zastanawiać. Tłum parł do przodu. Kolejni ludzie obijali się o nich półprzytomnie, jakby byli w transie. Jak mrówki ogarnięte tylko chęcią podążania gdzieś. Greengrass nie wiedział albo raczej nie pamiętał, gdzie kończył się marsz. Najpewniej to były budynki Ministerstwa. A gdzie indziej?
Tak czy inaczej raczej nie chciał, żeby to sprawdzali. Szczególnie, że oboje raczej mieli poglądy, za które nie warto było stawać po którejś ze stron a tu wyraźnie zaczynały tworzyć się dwa skrajne fronty. To nie była jego idea. Nie zamierzał za nią walczyć.
- Jeden wieszcz powie nie, drugi wieszcz powie tak, politycy zabunkrują się w Ministerstwie a my się stąd wynośmy - odpowiedział najszybciej i najbardziej zdecydowanie jak się dało.
Całkowicie pewien, że za cudze idee już i tak ponieśli pewien koszt. Czy to w postaci siniaków i łokci wbitych pod żebra, czy zniszczonymi zakupami, które będą musieli powtórzyć, choć nie miał ochoty tego robić dziś czy w tym tygodniu. Nie. Teraz musieli się zmyć, co samo w sobie także było kosztem - czasu i energii.
- Nie miej litości - zachęcił Geraldine, gdy dała mu znać, że mogła spróbować przebić się przez tłum w kierunku prześwitu i przejścia na Nokturn.
To mu wystarczyło. Takiej odpowiedzi chciał. Nad resztą mogli się zastanawiać, kiedy przedrą się przez tłum. Zbyt mozolnie i z trudem jak na jego cierpliwość, szczególnie że sytuacja z chwili na chwilę robiła się coraz bardziej napięta. Wcześniejsze krzyki i skandowanie wyparły wrzaski przeciwników marszu i równie wściekłe odpowiedzi uczestników. Gdzieś w tłumie ktoś kogoś uderzył. Ambroise był niemal pewny, że kątem oka zobaczył błysk zaklęcia. Później kolejny - wyraźniejszy. Ktoś wrzasnął, ktoś inny rzucił się w tył tak, że niemal na nich wpadł, zamachując się transparentem na kogoś za nimi, ale niemalże to Greengrassa trafiając nim w głowę.
Niektórzy w panice rzucali się w różne kierunki, praktycznie zasłaniając im prześwit, w który niemal udało im się wślizgnąć, kiedy na końcu pojawiła się grupa czarodziejów w pelerynach. Ktoś z tyłu krzyknął coś w kierunku grupki, zdecydowanie prowokując tamtych do włączenia się w całą sytuację. Nie było dobrze. Jeśli charłaki chciały coś osiągnąć, raczej nie zrobiły tego we właściwy sposób. Wywołały jedynie zamieszki, które teraz stawały się wręcz niebezpieczne.
- Kurwa mać - skomentował widok ludzi przed nimi, momentalnie podejmując decyzję o puszczeniu toreb i bezpardonowym wepchnięciu Geraldine między dwa kontenery na boku przesmyku, wciskając się w nią plecami i starając się nie zwracać uwagi żadnej ze stron.
To raczej nie był moment na rozmowę ani rzucanie się w jakimś innym kierunku. Musieli spróbować to przeczekać, w razie czego zasłaniając się przed lecącymi transparentami, kawałkami kostki brukowej czy w najgorszym wypadku zaklęciami.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
18.10.2024, 22:03  ✶  

Tak, bez względu, czy się tym specjalnie interesowali, czy nie, to również ich dotyczyło. Musieli wiedzieć, co dzieje się w świecie polityki. Geraldine wcześniej dosyć sporo słyszała od ojca, który pracował w Ministerstwie Magii, ale odszedł ze stanowiska kilka lat temu, bo chyba miał dość tej oficjalnej pracy, zresztą zbiegło się to z momentem, w którym spadł z konia i zaczął te swoje gadanie o tej całej Karen Moher. Lepiej dla niego, że zaszył się w Snowdonii. Teraz tak właściwie nie miała już nikogo znajomego na żadnym wysokim stanowisku. Niektórzy jej znajomi pracowali dla ministerstwa, ale zdecydowanie na niższych szczeblach, chociaż w sumie może warto było się i do nich odezwać, wiadomo, że na co dzień w tym tkwili i pewnie też sporo tematów odbijało się o ich uszy.

Yaxley miała swoje poglądy, którymi raczej nie lubiła się chwalić, uważała, że warto pewne rzeczy zatrzymywać dla siebie, bo mogły wzbudzać kontrowersje, a nie uważała się za kogoś, kto miał o tym zbyt wielkie pojęcie. Nie miała nic do mugolaków, w Hogwarcie nawet potrafiła stanąć w ich obronie, bo nie do końca rozumiała tę część arystokratów, która chciała ich całkowicie wykluczyć z magicznego świata, jakby w ogóle mieli wpływ na to, że się w nim znaleźli... Nie gardziła jednak nigdy przywilejami, które wynikały z jej pochodzenia. Znała swoją wartość, wiedziała, że jej rodzina zasługiwała na należyty szacunek, bo od lat dbali o to, aby nie wypaść z kręgów towarzyskich. Mugolakom trudno było uzyskać takie uznanie, no bo nie ma się co oszukiwać, nie mieli ku temu podstaw. Jasne, Ger zdarzyło się poznać naprawdę wybitnych czarodziejów takiego pochodzenia, ale była ich raczej garstka. Uważała, że mogą na spokojnie należeć do ich świata, jednak powinni zdawać sobie sprawę, gdzie jest ich miejsce.

Arystokraci od lat piastowali najważniejsze stanowiska, mieli świadomość, jak wygląda ten świat, mugolacy zdecydowanie nie mogli im dorównać wiedzą, jak niby miało to zdać egzamin, skoro dowiadywali się w ogóle o istnieniu ich świata kiedy mieli jedenaście lat? No nie, te braki były wyczuwalne, nie byli gotowi na to, aby decydować o przyszłości czarodziejów.

Geraldine zresztą dosyć mocno gardziła wszystkimi publicznymi instytucjami, uważała, że nie do końca sobie radzą z rządzeniem, dlatego zresztą zakończyła swoją współpracę z ministerstwem. Ledwie wytrzymała tam przez cały okres stażu. Wolała działać po swojemu, nie dostosowywać się do określonych reguł, ba nie znosiła zasad, więc nie było szans, aby na dłuższą metę była w stanie tam pracować. O wiele lepiej szła jej działalność na własną rękę, kiedy nie miała nad sobą żadnych przełożonych. Nikt nie patrzył jej na ręce i nie komentował metod jej pracy. Tak było zdecydowanie wygodniej, a potrafiła też radzić sobie z ewentualnymi kontrolami, miała doświadczenie jak to wygląda od wewnątrz, dzięki czemu umiała sprawiać pozory. To było dość istotne - przynajmniej nikt się do niej nie przypierdalał. W końcu sporo ze swoich interesów wykonywała niby legalnie, więc to też było dość istotne.

Trochę żałowała, że nie zwróciła uwagi na to, że dzisiaj miała odbyć się ta demonstracja. W przyszłości na pewno będzie pamiętała o tym, aby sprawdzić, czy nie dzieje się nic w Londynie, bo teraz ta manifestacja dosyć mocno skomplikowała im dalszą część dnia. Nie była w stanie przewidzieć, jak szybko uda im się stąd wydostać i dotrzeć do siebie. Mogliby oczywiście zatrzymać się przy Horyzontalnej, nadal miała tutaj swoje mieszkanie, do którego wracała od czasu do czasu, gdy musiała załatwić coś w Londynie, lub gdy Ambroise miał więcej pracy, jednak to nie tak miał się skończyć ten wieczór. Akurat dzisiaj chciała go spełnić za miastem, mieli naprawdę całkiem przyjemne plany, które nie do końca dało się realizować na tarasie.

Bardzo nie lubiła zmieniać swoich założeń, kiedy już się na coś nastawiła. Nie było więc innej opcji, jak jakoś wykaraskać się z tej sytuacji. Potrafiła być naprawdę zawzięta jeśli o to chodzi. Tak, szczególnie, gdy chodziło o wieczór z jej chłopakiem.

Nie będą jej żadni charłacy przeszkadzali w powrocie do domu, zresztą nie istotne było to, czy byli to charłacy, mugolacy, czy czystokrwiści. W dupie to miała. Po prostu chciała się stąd wydostać.

- Tak, nic tu po nas. - Zdecydowanie nie powinno ich tu być, bo sprawa ich nie dotyczyła. Zresztą była zła, że charłacy utrudniali całej reszcie funkcjonowanie. Mogliby znaleźć inną metodę niż blokowanie najbardziej obleganej ulicy w czarodziejskim Londynie. Może nie zdawali sobie z tego sprawy, ale w ten sposób tylko zrażali do siebie sporą część społeczeństwa. No, na pewno Yaxley im nie zapomni tego wybryku, nie ma szans, szczególnie, że krzyżowało to jej plany.

- Jak sobie życzysz, najdroższy. - Nie zamierzała mieć litości, szczególnie, że co chwila czuła na swoim ciele łokcie, kolana, czy inne części ciała. Zamierzała się im odwdzięczać tym samym. Może nawet uderzyła kogoś nieco zbyt mocno, ale nikt inny się tym nie przejmował, także ona również nie zamierzała tego robić. Szczególnie, że po prostu chciała się stąd wydostać. Nie dotyczyły jej te zamieszki, to nie były postulaty, o które chciała walczyć.

Powoli przebijali się przez tłum. Nie było to tempo, jakie chciałaby osiągnąć, ale dookoła znajdowało się zbyt wielu ludzi, ciężko było się przez nich przebić nawet przy pomocy kolan i łokci. Nie chciała zresztą zrobić nikomu większej krzywdy, raczej taką delikatną.

Transparenty niebezpiecznie fruwały w powietrzu, Ger co chwila się odchylała, aby nie dostać jakimś w głowę, cóż niestety znajdowały się one właśnie na wysokości jej łba, co wcale nie ułatwiało tej przeprawy.

Jakimś cudem udało im się w końcu prawie dotrzeć do miejsca, w którym dostrzegli swoją szansę na wyrwanie się z tego tłumu. Jak się okazało nic nie poszło po ich myśli, bo pojawili się ludzie, którzy mieli zamiar zaatakować manifestantów. Kiedy ich zobczyła zareagowała warknięciem. Naprawdę się wkurwiła, że znowu nic nie poszło po ich myśli.

Ledwie zdążyła sięgnąć po różdżkę, był to odruch, nie miała bowiem pojęcia, czy uda im się odpowiednio szybko zareagować poczuła, że Ambroise pchnął ją w kierunku ściany. Schowali się między dwoma kontenerami. Nie miała w zwyczaju unikać zagrożenia, jednak rozumiała dlaczego tak postąpił.

- Ja pierdole. - Mruknęła jedynie cicho, nie widziała zbyt wiele, bo mężczyzna skutecznie zasłonił jej wszystko, co się za nim działo.

Nie było sensu się jakoś specjalnie w to angażować, bo to nie była ich sprawa, ale szkoda jej było czasu na to ukrywanie się, póki co nie zamierzała reagować, zamiast tego złapała mężczyznę w pasie i próbowała się wychylić nieco nad jego głową, aby coś zobaczyć.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
18.10.2024, 23:30  ✶  
Trudno byłoby bezkrytycznie powiedzieć, że żyli w wyjątkowo trudnych i nieprzyjaznych czasach. Nie tak dawno historią czarodziejów zatrząsł Grindelwald, choć Ambroise był zbyt młody, żeby dobrze pamiętać upadek czarnoksiężnika. W 1945 roku, kiedy doszło do pamiętnego pojedynku, miał zaledwie sześć lat i niespecjalnie interesował się czymkolwiek poza Doliną Godryka i czubkiem własnego nosa.
Obecnie śledził większość wydarzeń mogących położyć się cieniem na nowym rozdziale magicznej historii. Nadal bardzo szanował czubek swojego nosa czy tam już kutasa - jak zwał tak zwał, ale nie mógł być ignorantem. Szczególnie, że korzystał na wielu wahaniach nastrojów.
Prócz tego nie w smak mu było, żeby ktoś bez ostrzeżenia wtargnął w jego mały świat, który bądź co bądź budowali częściowo poza społecznością czarodziejów. On sam nie spoufalał się zbytnio z mieszkańcami Whitby. Nie sądził, żeby Geraldine również jakoś bardzo znacznie to robiła. Byli raczej ludźmi trzymającymi się na uboczu niż dobrymi sąsiadami. Zresztą położenie chatki nie sprzyjało wizytom (i całe szczęście), ale prowadzenie życia poza głównymi magicznymi siedliskami wymagało większej uwagi.
Dziś dali się niepotrzebnie zaskoczyć. Był o to na siebie zły. Nawet wściekły, całą tę frustrację przelewając w przepychanie się za Yaxleyówną przez tłum i powstrzymywanie się przed wyciągnięciem różdżki lub uderzeniem kogoś własnym transparentem. Był bardzo bliski zrobienia czegoś takiego. Szczególnie wtedy, kiedy nie usunął się dostatecznie szybko z pola rzutu i kawał kartonu przeleciał mu wzdłuż policzka pozostawiając rozcięcie.
Byli już całkiem blisko przejścia i jedynie to powstrzymało Greengrassa przed czymś, czego wcale nie chciał zrobić, ale oddech ulgi nie był zbyt głęboki. Mężczyzna zdążył rzucić torby na ziemię, odkopując je jak najdalej w tył, żeby nie znajdowały się tuż przy kontenerach, po czym bezceremonialnie wepchnął Geraldine a potem siebie w ciasną przestrzeń między zimnymi metalowymi ściankami.
Nie przyjmował obiekcji. To nie był czas na dyskusje. Mogli się o to spiąć później w domu, ale nie tu i teraz.
- Avery i Travers ze swoim motłochem - niemalże wypluł te słowa z obrzydzeniem, ruchem ręki machinalnie usiłując odgonić Geraldine od wychylania się mu ponad ramieniem.
Nawet nie dostrzegał tego, co robi. Nie chciał jej zasłaniać widoku, ale odruchowo wepchnął ją za siebie, toteż w tym momencie bezwiednie postępował dokładnie w ten sam sposób. Nie wątpił, że jego Łowcza potrafi się bić. Niekiedy dopuszczał do siebie możliwość, że znacznie lepiej niż on, bo trenowała do tego całe życie.
Poza tym sam miał się okazję przekonać, jak szybka i giętka była, raz czy dwa nawet przekomarzając się z nią w próbie położenia jej na dywan. Oczywiście znacznie łagodniej niż zrobiłby to z kimkolwiek innym, no i ani razu nie powiodło mu się, dopóki nie odpuściła, ale tak - miał pewność, że dałaby radę. Zwłaszcza z takimi matołami. Równie głupimi, co silnymi.
Z tym, że Ambroise nie chciał mieszać się w siłową konfrontację. To nie była ich sprawa. To nie należało do ich interesów. Nie byli szczególnie sprzyjający charłakom. Co prawda nie byli również wyjątkowo nieprzyjaźni. Byli po prostu obojętni, rozdrażnieni sytuacją. Miał pewność, że im obojgu na równi zwisało to, co stanie się później, o ile dadzą radę zniknąć stąd bez angażowania się w konflikt. Walka o nieswoje idee byłaby najgłupszym, co mogliby zrobić.
Szczególnie, że musiał niechętnie przyznać, że w grupie młodego Traversa znajdowali się również ludzie, z którymi zdarzało mu się dobijać targów. To dodatkowo wykluczało ingerencję.
Nie był tchórzem, żeby kryć się po kątach, ale nie był także idiotą, aby zaprzepaszczać coś, co przynosiło mu korzyści. Ci wszyscy ludzie biorący udział w demonstracji doskonale wiedzieli na co się piszą. A jeśli byli na tyle głupi, żeby być nieświadomi i nadal pchać się na główną ulicę magicznego Londynu, powinni zebrać pokłosie swoich złych decyzji. Prosta prawda. Świat nie był piękny, dobry i kolorowy. Za idee można było nawet zginąć, więc należało mądrze wybierać strony.
- Jest jeszcze Rookwood i mój żałosny kuzyn, jakże miło - odezwał się ponownie, cicho nakreślając swoje spostrzeżenia, bo choć wszyscy członkowie grupy mieli na głowach kaptury peleryn a twarze mniej lub bardziej przysłonięte chustami (musieli dusić się w tym gorącu, urocze) to Greengrass był w stanie rozpoznać większość z nich po małych detalach.
Niektórzy nawet nie próbowali zbyt dobrze się kryć. Inni byli sprytniejsi - ci trzymali się z tyłu grupy liczącej siedem... ...nie - osiem osób. Czwórkę z nich wyłonił i nazwał bez zawahania. Co do dwóch miał niewielkie wątpliwości:
- Gaunt i Flint... ...może jednak Rosier, nie mam pewności. Tego z tyłu nie poznaję. Jest też kobieta? - A przynajmniej takie miał wrażenie, marszcząc czoło i robiąc jeszcze jeden krok do tyłu, przez co już niemalże wciskali się w mur, ale dzięki temu znaleźli się w cieniu. - Miną nas a wtedy idziemy - nie chciał narzucać żadnego planu, ale to było jasne.
Tak samo jak to, że musieli odczekać przedtem kilkanaście sekund, dając agresorom przenieść całą uwagę na tłum ludzi na Pokątnej zanim oni zdecydują się pospieszyć przez Nokturn do domu. Ambroise nie zamierzał ryzykować. Jakiekolwiek inne czynności były bezcelowe. Nie był bohaterem, nie miał zamiaru rzucić się z różdżką na tłum młodych i gniewnych.
Zresztą to Ministerstwo powinno zainteresować, posyłając swoich funkcjonariuszy, a Greengrass chciał być wtedy jak najdalej od zbiegowiska. Nie mógł być w żaden sposób powiązany z tymi wydarzeniami.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
19.10.2024, 00:08  ✶  

Całkiem wygodne było trzymanie się na uboczu. Czuła się tam bezpiecznie, chociaż przecież i w Londynie niczego nie musiała się bać. Wiedziała, że ludzie jej pokroju nie powinni się niczym martwić. Ona i Ambroise należeli do tej odpowiedniej części czarodziejskiego świata. Nikt raczej bez powodu by z nimi nie zadzierał, to było całkiem wygodne być takim uprzywilejowanym. Mimo wszystko budowali swój dom z dala od magicznego świata, chociaż właściwie nie do końca, bo ich dom w tym mugolskim miasteczku był całkiem mocno czarodziejski, przynajmniej w środku. Urządzili go na swoją modłę, tak jak chcieli, nie dało się pominąć tych elementów, które znajdowały się w ich życiu od zawsze, podobało jej się to nawet. Czuła, że tworzą coś swojego. Ambroise miał swój ogród, w którym hodował rośliny potrzebne do eliksirów, ona przynosiła mu zwierzęce komponenty, więc całkiem nieźle się to wszystko spinało. Właściwie to byli całkiem mocno samowystarczalni, pojawiali się w mieście tylko po tej bardziej wyjątkowe składniki, których nie byli w stanie zorganizować sobie sami. Wydawało jej się, że udało im się stworzyć razem coś niesamowitego. Może nie przypominało to do końca jej ogromnej rodzinnej rezydencji, ale kiedy myślała o domu to pierwsze co pojawiało się w jej głowie to była właśnie Piaskownica. Ich miejsce na ziemi.

Yaxleyówna nie była może aż tak wściekła, bo nie mieli do końca wpływu na to, co działo się aktualnie na ulicach magicznego Londynu, jednak nie dało się też nie zauważyć jej niezadowolenia. To komplikowało ich plany, dla niej to oni zawsze byli najważniejsi, więc nie podobało jej się to, że przez tę manifestację coś mogło nie pójść po ich myśli. Nie, żeby byli pępkiem świata, chociaż w oczach Yaxley zdecydowanie tak było.

Nie miała szansy zbyt wiele zobaczyć, bo Ambroise całkiem skutecznie przeszkodził jej w wychylaniu się. Nie była z tego powodu szczególnie szczęśliwa, bo też chciała wiedzieć co się dzieje.

- Ich akurat można się było tutaj spodziewać. - Już kiedyś ustalili, że nie przepadają za Traversami, Averych nie kojarzyła jakoś specjalnie, pewnie tylko kilka razy zostali sobie przedstawieni podczas spędów czystokrwistych.

Geraldine nawet przez myśl nie przeszło, aby się wychylać. To nie była ich sprawa. Wolałaby, aby nikt ich nie połączył ani z jedną, ani z drugą stroną, bo znaleźli się tutaj zupełnie przypadkowo. Nie potrzebowali, aby ktoś niefortunnie powiązałby ich z którąś częścią marszu, najwyraźniej bowiem aktualnie trafili też na kontrmarsz, co potwierdzała obecność pewnych czystokrwistych czarodziejów. Niedługo pewnie pojawią się neturalni, czyli ministerstwo, Yaxley była ciekawa, jak się zachowają. Nie do końca wiedziała, po której stronie powinni się postawić, ale nie był to jej interes, gardziła tym organem.

Nie zamierzała zostać bohaterką strapionych, to nie był Hogwart, tam mogła sobie pozwolić na takie wyskoki, tutaj ktoś jeszcze mógłby ją oskarżyć niekoniecznie o coś, czego by chciała. Zdecydowanie lepiej było się trzymać na uboczu. Mieli nieutralne zdanie na temat obu grup, więc zasadne było trzymanie się z daleka. Najlepiej, gdyby udało się im stąd ulotnić przed przybyciem brygadzistów, coś czuła, że już niedługo znajdą się tutaj i oni.

Kiedy Ambroise zaczął rzucać nazwiskami ponownie stanęła na palcach, tym razem jednak położyła mu na ramionach swoje dłonie, aby się o niego wesprzeć i by uniemożliwić mu tym razem odsunięcie jej do tyłu. Ona również chciała zaspokoić swoją ciekawość!

- Kurwa, to nie Rosier, to Borgin. - Rzuciła zadowolona, bo najwyraźniej również dostrzegła znajomą twarz. - Jeden z moich kuzynów. - Nie należał do tych szczególnie bystrych, ale nie wspomniała o tym na głos. - Dziewczyna to Gauntówna, pamiętam ją, mocno pierdolnięta. - Kilka razy zdarzyło jej się z nią ściąć w Hogwarcie, pamiętała, że odsiedziała przez nią kilka dni w kozie, bo trochę za mocno przywaliła jej w twarz, kiedy przyczepiła się do jakiejś pierwszorocznej.

- Dobra, tylko spadajmy stąd jak najszybciej, bo zaraz pojawią się bumowcy i aurorzy, lepiej, żeby się nami nie zainteresowali. - Nie przepadała za funkcjonariuszami i wolała trzymać się od nich z daleka, nawet jeśli nie była zamieszana w sprawę, tak było zdecydowanie bezpieczniej.

W pewnym momencie zaczęło się robić coraz głośniej, Yaxleyówna miała wrażenie, że widziała w powietrzu kilka lecących zaklęć, cóż, charłacy nie mieli się za bardzo jak bronić, chociaż może zbyt szybko ich skreśliła, bo w grę weszły również transparenty. Nie sądziła jednak, żeby poradzili sobie z magią. Nie ma się co oszukiwać, byli zdecydowanie w gorszej pozycji. Miała jednak nadzieję, że kontrmarsz szybko ruszy do przodu i będą mogli się stąd bardzo szybko ewakuować, to był chyba ostatni moment, aby zrobić to w miarę bezboleśnie.

Przymknęła na chwilę oczy, nie znosiła czekać zupełnie bezczynnie i naprawdę chciała, żeby to wszystko skończyło się jak najszybciej, w sumie to nawet nie skończyło, chciała po prostu, żeby ruszyli do przodu i zaczęli się tłuc na tyle, żeby ona i Ambroise mogli stąd odejść niezauważeni. Miała nadzieję, że za krótką chwilę znajdą się daleko stąd i będa mogli skupić na przyjemnościach - tak, nadal miała nadzieję na to, że spędzą miło ten wieczór. Nie chciała, żeby cokolwiek popsuło im plany.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
19.10.2024, 01:31  ✶  
Pojawienie się przeciwników marszu było najpewniej kwestią czasu i nie dało się nic zrobić, żeby uniknąć zetknięcia się dwóch skrajności - popleczników zmian i równości przeciwko zatwardziałym tradycjonalistom. Jednakże dopóki wymieniali oni wyłącznie krzyki i okazjonalnie rzucali w siebie transparentami, dopóty sytuacja nie wyglądała jeszcze aż tak źle. Znacznie gorzej stało się, kiedy w sprawę postanowili wejść znacznie bardziej gniewni, najpewniej żądni rozlewu krwi ludzie.
Znał ich. Nie miał nawet najmniejszych wątpliwości, że ich intencje nie zawierały pokojowych debat i prób rozgonienia tłumu bez włączenia w to znacznie bardziej brutalnej siły. Nawet wspierane przez bardziej progresywnych czarodziejów, charłaki miały coraz bardziej przechlapane, ale to nie była jego walka. Nawet jeśli w tłumie znajdował się ktoś, kogo Ambroise mógł znać i darzyć sympatią, wycofując się z Pokątnej, całkowicie odciął sobie widok na uczestników marszu. Świadomie, bo w tym momencie nie chciał się skupiać na niczym innym niż wyprowadzeniu ich dwojga z coraz bardziej niebezpiecznej sytuacji.
W takich momentach jak ten momentalnie przełączał pstryczek w swojej głowie, skupiając się wyłącznie na niezbędnych zachowaniach. Teraz chciał przede wszystkim dotrzymać danego słowa. Wrócić z Geraldine do domu. Cali i zdrowi. Bezpieczni i tak dalecy od wmieszania się w nieswoją walkę jak to tylko było możliwe. Nawet, jeżeli jego dziewczyna nie chciała kryć się za nim (jakoś nigdy nie wierzył, aby mogła wybrać tę możliwość, choć i tak starał się ją osłonić) i postanowiła zignorować jego wcześniejszy gest, wspierając się na ramionach Ambroisa i wyciągając swoje wnioski.
Wnioski, które sprawiły, że momentalnie jeszcze bardziej się spiął. Travers i spółka to było jedno, ale kolejne nazwisko momentalnie bardzo głośno wybrzmiało mu w uszach.
- Nienawidzę Borginów - przejechał językiem po zębach, krzywiąc się w grymasie pełnym nieskrywanego obrzydzenia i dokładnie tego, o czym teraz syczał: czystej, wręcz zwierzęcej wrogości. - Powinni sczeznąć w swoich zatęchłych komnatach - skomentował zjadliwie, całkowicie niepomny tego drobnego słówka kuzyn, jakie padło z ust Geraldine, ale całkowicie ominęło jego uszy a już tym bardziej świadomość.
Już jakiś czas temu przestał udawać, że może współpracować z tymi ludźmi. Jeszcze w czasach Hogwartu miał z nimi na pieńku, wiążąc z Borginami jedną z paskudniejszych historii z młodości, której nie był w stanie wymazać z pamięci, więc całkiem skutecznie podsycał nią swoje zacietrzewienie. Później zresztą wcale nie było lepiej. To nie tak, że od razu zapałał szczerą niechęcią do wszystkich członków tego rodu. Nie. Potrzebował stosunkowo niewiele czasu, żeby to zrobić, ale z początku kilka razy świadczył dla nich swoje uzdrowicielskie usługi.
Gdyby tak nie było, być może nie napinałby się teraz na samo wspomnienie. Nie pokazywałby górnego rzędu zębów, podwijając górną wargę w grymasie nie do pomylenia z niczym innym jak tylko najczystszym rodzajem agresji. Tłumionej, bo może był porywczy, ale nic mu teraz nie zrobili i nie był idiotą. Natomiast to nie sprawiało, że jego wyraz twarzy był choć trochę łagodniejszy. Bezwiednie zacisnął dłoń w pięść, rzeczywiście rozpoznając tego konkretnego człowieka.
Gardził nim. Nie - nie tylko gardził, pogarda była zbyt litościwym, lekkim określeniem. W przypadku kogokolwiek z tego rodu, nie było mowy o niczym choć trochę zachowawczym lub neutralnym. Jedyną osobą, którą mógł tak naprawdę tolerować była matka jego kobiety. Wpierw ze względu na to, że nie skojarzył jej z tamtymi ludźmi, nie orientując się zbytnio w powiązaniach rodzinnych Gerarda Yaxleya. Później, kiedy pewne fakty wyszły na światło dzienne, wciąż przemógł się i zachował pełną kultury neutralność, aby nie robić im pod górę. To był jedyny moment, w którym musiał przełknąć gorycz dla dobra wspólnej przyszłości. Zrobił to nie bez dużego kosztu, chowając dumę w kieszeń i ignorując niewygodne fakty. Całe szczęście w tym ostatnim miał całkiem szerokie doświadczenie. Z tym, że nigdy nie sądził, że wykorzysta je na coś takiego.
Cóż. Koleje losu bywały przedziwne.
Biorąc kilka głębokich wdechów, przeniósł wzrok na dziewczynę zidentyfikowaną jako Gauntównę, przy czym bardzo powoli kiwnął głową. Nie potrafił rozluźnić mięśni. W dalszym ciągu napinał całe ciało, czując dotyk dłoni Geraldine na ramionach, ale nie strząsając ich już z siebie. Czuł, że łatwiej mu było nad sobą panować, kiedy skupiał się na tym wrażeniu. Jej bliskości i oddechu.
- Zabrał siostrzyczkę? Jak uroczo - sarknął cicho, wydając z siebie dodatkowe pogardliwe parsknięcie zwieńczające wcześniejszą reakcję. - Wszyscy Gauntowie są pierdolnięci. Chów wsobny robi swoje - być może czystokrwiści czarodzieje ogółem nie mieli zbyt wielkiego wyboru i gdyby zagłębić się w co poniektóre drzewa genealogiczne stosunkowo szybko znalazłoby się wiele stycznych punktów, jednak bywały takie rody, które mnożyły się jak zwierzęta zamknięte w stodole podczas chuci.
Całkowicie bez myślenia o konsekwencjach, pragnąc zachować wszystko jeszcze bardziej między bliskimi krewnymi, dopuszczając do siebie znacznie mniej świeżej krwi, z czego wynikały później ewenementy pokroju znanego mu Gaunta czy jego siostry (a może też narzeczonej i kuzynki), o której wspominała Geraldine.
Nie dziwił się specjalnie, że Travers wybrał ich do swojej bandy. Tak właściwie to nie był zaskoczony widokiem żadnej z tych osób. Wszystkie stanowiły zakałę swoich rodów. Jedni bardziej wbrew staraniom reszty członków rodziny, aby pokazać się od nieszkodliwej strony, inni znacznie bardziej w zgodzie z zachowaniem swoich krewniaków.
Nie komentował już tego na głos. Rozluźnił zesztywniałe dłonie tylko po to, żeby spróbować strzepnąć rękę ukochanej ze swojego ramienia, dając jej do zrozumienia, że powinna przestać się wychylać. Tłumek minął ich niemal dokładnie minutę później wraz z rozbłyskiem kilku ochoczo rzuconych zaklęć w oprawie wyzwisk i rechotu.
Ktoś z tłumu charłaków ewidentnie odpowiedział ogniem na ogień - w powietrzu błysnęła Drętwota!, później Aqua Eructo! osadzające się kropelkami również na twarzy Ambroisa. Może protestujący nie byli aż tak bezbronni, włączając w sprawę kilku faktycznych czarodziejów? To nie wyglądało na angaż Ministerstwa. Zgodnie ze słowami Yaxleyówny, na ten naprawdę nie powinni czekać.
- Trzydzieści sekund i spadamy. Zostaw torby, po prostu biegnij w stronę wyjścia z alejki i w prawo na ukos. Nie oglądaj się, nie daj się wciągnąć w ostrzał. Będę tuż za tobą - odezwał się cicho i śmiertelnie poważnie, praktycznie w tej samej chwili zaczynając bezgłośnie odliczać w taki sposób, żeby wyraźnie widziała ruch jego ust.
A gdy doliczył do trzydziestu, niemal bez ostrzeżenia wysunął się do przodu i w bok - w kierunku, w którym wcześniej ruszyli ziomeczkowie Traversa, żeby przepuścić Geraldine, ściskając przy tym wyszarpniętą z kieszeni różdżkę.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5449), Ambroise Greengrass (6456)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa