Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
To z powodzeniem mógł być jeden z ładniejszych dni na pograniczu późnego lata i wczesnej jesieni, której atmosfera powoli coraz bardziej dawała o sobie znać poprzez kolory, jakimi zaczynały okrywać się liście i chłodniejsze, ale wciąż przyjemne podmuchy wiatru. Las szumiał spokojnie. Wierzchołki drzew falowały poruszane miarowo i sennie, jakby przygotowywały się do spoczynku. Temperatura nie była ani zbyt wysoka - szczególnie w porównaniu z ostatnimi zadziwiająco ciepłymi miesiącami, ani jeszcze nie całkowicie nieprzyjemna i zwiastująca nadejście chłodnej pory.
Było na tyle chłodno, że Ambroise postanowił założyć wierzchnie okrycie, ale szybko zdjął je i zarzucił sobie przez ramię, kontynuując całkiem żwawy marsz przez las w bliżej sobie nieznanym kierunku. Wysuszona ściółka chrupała pod butami. Nieliczne rośliny nie przyciągały wzroku. Zbyt suche, żeby w ogóle rozważać zatrzymanie się i spojrzenie na nie łaskawszym okiem. Szczególnie, kiedy udało mu się stworzyć swoją własną namiastkę większych ogrodów, jakie przez większość życia uprawiał w rodzinnym domu. Teraz będącym miejscem, do którego zaglądał stosunkowo rzadko.
Powoli zaczynał dystansować się od większości rodowych spraw. W dalszym ciągu brał udział w podejmowaniu co bardziej istotnych decyzji, ale stopniowo dając do zrozumienia, że w którymś momencie zamierza zejść na dalszy plan, układając sobie własne życie według swoich reguł i planów. Z niewielkim rozbawieniem dostrzegał, że jego decyzja w żaden sposób nie zaniepokoiła żadnego z Greengrassów. Jasne, być może padło kilka słów i wypowiedzi, ale żadna z nich nie wydawała się szczera. To było sztuczne przejęcie.
Co poniektórzy wydawali się nawet całkiem zadowoleni z tego nieoczekiwanego obrotu spraw. To właśnie z uwagi na nich w dalszym ciągu dorzucał swoje trzy knuty do każdej poważniejszej dyskusji. W innym wypadku raczej całkowicie by się usunął. Większa wolność i swoboda przemawiały do niego znacznie bardziej niż mógłby myśleć. Możliwość swobodnego kręcenia swoich lewych interesów bez przejmowania się ukrywaniem ich przed najbliższą osobą również przynosiła na tyle duże korzyści, że Ambroise tak właściwie przestał odczuwać potrzebę sięgania po rodzinny majątek. To także była bardzo uwalniająca myśl.
Leśne powietrze było łagodne, świeże, niemal słodkie w zapachu. Coś w sposobie, w jakim uderzało w nozdrza przypominało dyskretny, nienachalny zapach drogiego kadzidła, jednak tej woni nie byli w stanie odtworzyć nawet Mulciberowie. Słońce skrzyło się przez kolorowe liście, wypełniało las jasnym światłem wczesnego poranka. Bardzo łatwo byłoby zagubić się w chwili uznając to za wczesnojesienny spacer, nic więcej.
- Przypomnij mi, proszę, czemu to musi być akurat kusza? - Odezwał się cicho, żeby przezornie nie zrobić nic, co mogłoby go narazić na ostre spojrzenie i niewybredny komentarz.
Wystarczyło, że znów z jawnym brakiem powagi w głosie odniósł się do tego, jak bardzo nie ufa zdolnościom swojej dziewczyny do posługiwania się bronią tego typu. Może trochę zbyt teatralnie i zapobiegliwie trzymał się kilka kroków za nią, kawałek z prawej strony - nie na linii jej leworęcznego strzału. Poprawiając własną sakwę trzymaną na plecach i drugi ciężar na ramieniu w postaci jeszcze jednej torby - tym razem chyba z jakimś łowieckim ekwipunkiem, całkiem beztrosko wzruszył ramionami, susząc zęby do Geraldine.
- Tak tylko pytam - miał dobry humor, dzień zapowiadał się raczej pozytywnie, więc nie traktował wędrówki po lesie jak coś, na co nie mogli przeznaczyć kilku godzin.
Nie zadawał też zbędnych pytań (no poza tym jednym, rzecz jasna) przyjmując, że najwyraźniej mógł być potrzebny. Czy to dla towarzystwa, czy z bardziej rzeczowego powodu - tego jeszcze nie wiedział, mimo wszystko zachowując czujność, choć postawę miał bardzo rozluźnioną.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down