• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[09.1966] soif de vivre || Ambroise & Geraldine

[09.1966] soif de vivre || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
19.10.2024, 14:28  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:29 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

To z powodzeniem mógł być jeden z ładniejszych dni na pograniczu późnego lata i wczesnej jesieni, której atmosfera powoli coraz bardziej dawała o sobie znać poprzez kolory, jakimi zaczynały okrywać się liście i chłodniejsze, ale wciąż przyjemne podmuchy wiatru. Las szumiał spokojnie. Wierzchołki drzew falowały poruszane miarowo i sennie, jakby przygotowywały się do spoczynku. Temperatura nie była ani zbyt wysoka - szczególnie w porównaniu z ostatnimi zadziwiająco ciepłymi miesiącami, ani jeszcze nie całkowicie nieprzyjemna i zwiastująca nadejście chłodnej pory.
Było na tyle chłodno, że Ambroise postanowił założyć wierzchnie okrycie, ale szybko zdjął je i zarzucił sobie przez ramię, kontynuując całkiem żwawy marsz przez las w bliżej sobie nieznanym kierunku. Wysuszona ściółka chrupała pod butami. Nieliczne rośliny nie przyciągały wzroku. Zbyt suche, żeby w ogóle rozważać zatrzymanie się i spojrzenie na nie łaskawszym okiem. Szczególnie, kiedy udało mu się stworzyć swoją własną namiastkę większych ogrodów, jakie przez większość życia uprawiał w rodzinnym domu. Teraz będącym miejscem, do którego zaglądał stosunkowo rzadko.
Powoli zaczynał dystansować się od większości rodowych spraw. W dalszym ciągu brał udział w podejmowaniu co bardziej istotnych decyzji, ale stopniowo dając do zrozumienia, że w którymś momencie zamierza zejść na dalszy plan, układając sobie własne życie według swoich reguł i planów. Z niewielkim rozbawieniem dostrzegał, że jego decyzja w żaden sposób nie zaniepokoiła żadnego z Greengrassów. Jasne, być może padło kilka słów i wypowiedzi, ale żadna z nich nie wydawała się szczera. To było sztuczne przejęcie.
Co poniektórzy wydawali się nawet całkiem zadowoleni z tego nieoczekiwanego obrotu spraw. To właśnie z uwagi na nich w dalszym ciągu dorzucał swoje trzy knuty do każdej poważniejszej dyskusji. W innym wypadku raczej całkowicie by się usunął. Większa wolność i swoboda przemawiały do niego znacznie bardziej niż mógłby myśleć. Możliwość swobodnego kręcenia swoich lewych interesów bez przejmowania się ukrywaniem ich przed najbliższą osobą również przynosiła na tyle duże korzyści, że Ambroise tak właściwie przestał odczuwać potrzebę sięgania po rodzinny majątek. To także była bardzo uwalniająca myśl.
Leśne powietrze było łagodne, świeże, niemal słodkie w zapachu. Coś w sposobie, w jakim uderzało w nozdrza przypominało dyskretny, nienachalny zapach drogiego kadzidła, jednak tej woni nie byli w stanie odtworzyć nawet Mulciberowie. Słońce skrzyło się przez kolorowe liście, wypełniało las jasnym światłem wczesnego poranka. Bardzo łatwo byłoby zagubić się w chwili uznając to za wczesnojesienny spacer, nic więcej.
- Przypomnij mi, proszę, czemu to musi być akurat kusza? - Odezwał się cicho, żeby przezornie nie zrobić nic, co mogłoby go narazić na ostre spojrzenie i niewybredny komentarz.
Wystarczyło, że znów z jawnym brakiem powagi w głosie odniósł się do tego, jak bardzo nie ufa zdolnościom swojej dziewczyny do posługiwania się bronią tego typu. Może trochę zbyt teatralnie i zapobiegliwie trzymał się kilka kroków za nią, kawałek z prawej strony - nie na linii jej leworęcznego strzału. Poprawiając własną sakwę trzymaną na plecach i drugi ciężar na ramieniu w postaci jeszcze jednej torby - tym razem chyba z jakimś łowieckim ekwipunkiem, całkiem beztrosko wzruszył ramionami, susząc zęby do Geraldine.
- Tak tylko pytam - miał dobry humor, dzień zapowiadał się raczej pozytywnie, więc nie traktował wędrówki po lesie jak coś, na co nie mogli przeznaczyć kilku godzin.
Nie zadawał też zbędnych pytań (no poza tym jednym, rzecz jasna) przyjmując, że najwyraźniej mógł być potrzebny. Czy to dla towarzystwa, czy z bardziej rzeczowego powodu - tego jeszcze nie wiedział, mimo wszystko zachowując czujność, choć postawę miał bardzo rozluźnioną.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
19.10.2024, 15:49  ✶  

Były to jedne z tych dni, które lubiła najbardziej. Wszędzie wokół było kolorowo, las mienił się najróżniejszymi barwami, od liści trudno było oderwać wzrok. Właściwie to dorównywała temu jeszcze wiosna, kiedy rośliny budziły się po zimowym śnie.

Yaxleyówna wiedziała jednak, że nie znaleźli się w lesie tylko dla przyjemności, chciała upolować akromantulę, o której istnieniu ostatnio się dowiedziała. Nie dostała jednak na nią żadnego zlecenia. Bardziej robiła to dla rozrywki, bo słyszała, że ponoć pająk był naprawdę ogromny i jeszcze nikt takiego nie widział w tej okolicy. Oczywiście, że musiała to sprawdzić, nie do końca wierzyła tym plotkom. Zresztą mężczyźni mieli tendencje do opisywania rzeczy większymi, niż były naprawdę... tak, z tym też już się spotkała nie raz.

Trochę żałowała, że wzięła ze sobą swój skórzany płaszcz. Nie sądziła, że pogoda będzie dzisiaj dla nich aż taka łaskawa, mimo wszystko póki co nie miała zamiaru go zdjąć, bo nie znosiła nosić w rękach niepotrzebnych rzeczy, wolała się przemęczyć.

Jad akromantuli mógł się przydać również Ambroisowi do tych jego eliksirów, także wydawało jej się całkiem w porządku zapolowanie na to stworzenie, resztę niepotrzebnych komponentów mogłaby spieniężyć, na pewno znalazłby się ktoś, kto by to od niej kupił.

Westchnęła ciężko i pokiwała przecząco głową. Naprawdę nie zamierzał jej tego nigdy zapomnieć.

- Dlatego, że najbardziej lubię polować w ten sposób, w ostateczności będę mogła strzelić cię w drugą nogę, żebyś nie miał wątpliwości, jaka ze mnie wyśmienita łowczyni. - Tym razem jednak zrobiłaby to celowo, a nie zupełnie przypadkiem jak wtedy.

Greengrass miał całkiem niezły humor, czego nie dało się nie zauważyć. W sumie ta wycieczka do lasu nie była takim złym pomysłem, zamierzała sprawdzić kilka miejsc, a później może nawet po prostu przejść się po lesie. Nie zakładała, że upoluje stworzenie, tak naprawdę nie miała nawet pewności, czy ono faktycznie tutaj mieszka, czy były to tylko plotki.

Szła przed siebie całkiem żwawym krokiem, jednak nie jakoś bardzo szybkim, bo próbowała odnaleźć ślady, które mogły potwierdzić to, że zwierzę mieszkało w tym lesie. Póki co jednak nic jeszcze nie rzuciło jej się w oczy. Nie spisywała jednak jeszcze tego dnia na straty.

Ostatnio wszystko układało się naprawdę wyśmienicie. Nie miała pojęcia ile będzie trwała ta sielanka, nawet niezbyt specjalnie o tym myślała, bo wydawało jej się, że lepiej się jest po prostu skupić na tym co dobre, no i w pełni nacieszyć tą końcowką lata. Zima zbliżała się coraz większymi krokami, niedługo w głuszy będzie zdecydowanie mniej przyjemnie.

Poprawiła kuszę na swoim lewym ramieniu, bo zsunęła jej się z ręki. Może faktycznie mogła zostawić ją w domu, poradziłaby sobie podczas tego polowania i bez niej, z drugiej strony uwielbiała polować z dystansu, więc to była najlepsza opcja. Jednym strzałem mogła odebrać zwierzęciu życie.

- Chodźmy w tę stronę. - Wskazała ręką w bok. Wypadałoby, aby oddalili się od leśnej ścieżki, jeśli faktycznie chcieli coś znaleźć w tym lesie.

Wiedziała, że te wielkie pająki wybierały raczej mocno zaciemnione miejsca, okolice jaskiń, czy zaszyte głęboko w lesie polany.

- Mówiłam ci w ogóle, czego szukamy? - Nie pamiętała, czy podzieliła się z Ambroisem szczegółami tej wyprawy, nie wspominała mu na pewno o tym, że to nie było oficjalne zlecenie, a raczej rozrywka, no przynajmniej dla niej, nie wydawało jej się, aby mu to polowanie sprawiało przyjemność.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
19.10.2024, 16:31  ✶  
- Nigdy nie zrozumiem co widzisz w tym ciężkim klocu - stwierdził szczerze, bo choć nie znał się na broniach wykorzystywanych do polowań, gdyby już miał uczyć się korzystania z jakiegoś długodystansowego sprzętu łowieckiego to raczej wybrałby łuk.
Kusza była zbyt mało finezyjna. Za głośna, twarda, ciężka i nieporęczna. Z pewnością mogła zadać mocne obrażenia - to akurat wbrew sobie zdążył poznać na własnej skórze, ale z uwagi na to tym bardziej niechętnie podchodził do ulubionego osprzętu dziewczyny. W swojej pracy wolał wdzięk i precyzję. Przynajmniej tam, gdzie to możliwe, bo jednocześnie nie miał problemu z ubrudzeniem sobie rąk. Mimo to wybrałby coś bardziej wyrafinowanego.
- To tak nie działa - odrzekł gładko, choć nie powstrzymał prychnięcia. - Nie możesz mnie ponownie upolować - raczej nie wątpił w to, co mówi.
Już raz strzeliła mu w tę nieszczęsną nogę, przez co po pewnym czasie przyznał sobie prawo do tego, żeby naprzemiennie nabijać się z jej antytalentu (nigdy nie widział żadnej innej akcji z kuszą, ale ta jedna niechlubna mu wystarczyła) i tego, że próbowała usidlić go w bardzo pierwotny sposób - upolować, opatrzyć i oswoić.
Najwyraźniej ten plan poniekąd zadziałał, bo był tu z nią w lesie. Od niemal roku nie ruszając się zbyt daleko i raczej nie dając do zrozumienia, że planował gdziekolwiek się wybierać. Wręcz przeciwnie. Trwał przy obietnicach i założeniach nawet wtedy, gdy bywało trochę ciężej. Albo kiedy usiłowała grozić mu kuszą. Westchnął pobłażliwie.
- Ugotujesz się w tym - zawyrokował bez większego zastanowienia, wyciągając wolne przedramię w kierunku Geraldine, znacząco zezując w kierunku swojej ręki i jej gustownego, ale niezbyt przewiewnego płaszcza. - Już się zgrzałaś. Nie możesz go całkiem zdjąć, bo jeszcze cię przewieje i się przeziębisz - przez chwilę zastanawiał się nad możliwościami, po czym cofnął wyciągniętą dłoń i wyciągnął ją ponownie, tym razem ze swoim cieńszym płaszczem.
- Masz. Zamienimy się. Poniosę twój - stwierdził, biorąc pod uwagę dwa bardzo istotne fakty: po pierwsze już niósł znaczną większość rzeczy, po drugie bardzo dobrze poznawał koszulę pod rozpiętym okryciem wierzchnim blondynki.
Na ogół nie miał z tym drugim żadnego problemu. Zadziwiająco łatwo przeszedł do porządku dziennego z tym, że nie zawsze udawało mu się włożyć na siebie coś, co planował na ten dzień. Suche pranie znikało zanim zdążył dobrze je przejrzeć. Jednego dnia miał pewność, że coś powinno być w rzeczach poskładanych przez skrzatkę domową wpadającą do Londynu raz czy dwa w tygodniu. Ewentualnie w dużo mniej dogodnie nie składających się samoistnie ubraniach w szafie w Piaskownicy.
Dobrze pamiętał, że zostało wyprane a kiedy grzebał głębiej, znajdowało się w koszu na pranie z nieznaną mu plamą niewiadomego pochodzenia lub przepadało jak kamień w wodę, żeby pojawić się tam za kilka dni - tak, wtedy też nieodmiennie czymś przybrudzone.
Teraz skwitował odkrycie znaczącym spojrzeniem i jeszcze bardziej wymownym chrząknięciem, jednocześnie machając trzymanym ciemnozielonym płaszczem na wymianę. Było przyjemnie, ale chłodniejsze podmuchy wiatru niosły ryzyko przewiania. Szczególnie, że na twarzy Geraldine już widział rozgrzane wypieki nie do pomylenia z podekscytowaniem. W swoim okryciu wierzchnim musiała gotować się jak jajko w koszulce.
Skinął głową na sugestię zmiany kierunku, przy czym na nowo poprawił udźwig wszystkich rzeczy (czy na pewno były aż tak potrzebne?) nie zamierzając protestować przeciwko zejściu z utartej ścieżki. Chodząc po lesie niemal równie zawodowo co Yaxleyówna, raczej też nie zwykł trzymać się ścieżek. Szczególnie takich, które najwidoczniej nie miały zaprowadzić ich w żadne konkretne miejsce. Geraldine miała jakieś plany, ale nie - pokręcił głową na pytanie, czy już go w nie dokładnie włączała.
- Zakładam, że nie grzybów - stwierdził, akurat całkiem wymownie wdeptując w jakąś purchawkę, która strzeliła zarodnikami dookoła buta Greengrassa.
No cóż. Wobec tego czekał na tę przydatną informację, powoli idąc za nią i nie zwalniając tempa, ale wyraźnie oczekując powiedzenia b na wcześniejsze a. Żywił nieznaczne przeczucie, że odpowiedź niespecjalnie mu się spodoba.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
19.10.2024, 17:41  ✶  

- Na szczęście nie musisz tego rozumieć. - Dodała z uśmiechem. Faktycznie nie była to może szczególnie lekka broń, ale jakoś tak od zawsze miała do niej sentyment. Poza tym uwielbiała noże, oczywiście miała ich dzisiaj przy sobie kilka, poupychanych w różne miejsca. Zawsze dbała o to, aby być odpowiednio przygotowana podczas leśnych wędrówek, nigdy nie wiadomo przecież co się może przydarzyć.

- Zauważ, że można nią też całkiem porządnie przyłożyć, jak coś znajdzie się zbyt blisko, no i do tego działa z dystansu, to całkiem poczciwa broń, jeśli jest w odpowiednich rękach. - Nigdy nie zastanawiała się nad tym ile kusz udało jej się rozpieprzyć w swoim życiu, na pewno była ich spora ilość, bo właśnie Yaxleyówna czasem sięgała nie do końca po typowe metody.

- Nie mogę? - Odparła z nieco teatralnym rozczarowaniem w głosie. Gdyby nie powiodło im się z tym na co mieli polować, to zawsze mogłaby trafić chociaż w niego, ale właściwie nie było to konieczne. Podczas tej wędrówki do lasu, kiedy przyszło im współpracować udało jej się całkiem nieźle w niego trafić, niosło to ze sobą dodatkowe konsekwencje, jakimi była między innymi obecność Ambroisa w jej życiu. Nie, żeby żałowała tego, że wtedy go zraniła, nie miała pojęcia, czy gdyby wtedy wszystko potoczyło się inaczej, to byliby aktualnie w tym miejscu, razem. Jasne, miała do niego sentyment od zawsze, ale to ta konkretna sytuacja spowodowała, że zaczęli się ze sobą przyjaźnić i spotykać. Wtedy może i było jej trochę głupio, że to się tak potoczyło, bo wyszła na słabą łowczynię, ale teraz była naprawdę wdzięczna za tę serię niefortunnych zdarzeń, która doprowadziła do tego, że aktualnie byli parą. I to bardzo szczęśliwą parą.

- To pierwszy raz, kiedy ktoś się przejmuje tym, czy temperatura mojego ciała jest odpowiednia. - Oczywiście podczas polowania. Była dużą dziewczynką i potrafiła o siebie zadbać, przynajmniej tak się jej wydawało. To całkiem miłe, że okazywał jej taką troskę, nadal nie do końca przywykła do tych drobnych gestów. Okropnie ją rozczulały, bo faktycznie czuła, że stała się dla niego kimś istotnym. Gdyby była nikim to pewnie nie przejmowałby się takimi pierdołami. Wpatrywała się w niego nieco dłużej niż powinna, a jej myśli zaczęły odpływać naprawdę daleko. Mrugnęła w końcu dwa razy, żeby powrócić do rzeczywistości.

- i tak już robisz za mojego tragarza. - Nie chciała mu dokładać, chociaż faktycznie było jej ciepło. W sumie może to nie było aż takie nieodpowiednie, tylko wymieniliby się płaszczami, fakt, jej na pewno był cięższy, ale Ambroise potrafił być całkiem przekonujący.

Zatrzymała się w końcu w miejscu i zrzuciła z siebie swoje okrycie wierzchnie. Od razu zrobiło jej się przyjemniej, bo wiatr zaczął delikatnie ją ochładzać, wiedziała jednak, że może się to skończyć nie do końca mile widzianym przeziębieniem dlatego przejęła płaszcz mężczyzny i narzuciła go sobie na plecy. W sumie to, że byli niemalże tego samego wzrostu było sporą zaletą. Mogła sięgać po jego ubrania, kiedy tylko miała na to ochotę.

Nie umknęło jej jego chrząknięcie uśmiechnęła się gdy zobaczyła, że przyglądał się koszuli, którą miała na sobie. Najwyraźniej zauważył do kogo należała. - Będziesz mógł ją sobie wziąć, tylko później. - Rzuciła jeszcze poprawiając rękawy jego kolejnej części garderoby.

- Grzyby to nie moja działka, jeszcze bym cię przypadkiem otruła... - a tego zdecydowanie nie chciała.

Ruszyli powoli w głąb lasu, zamierzała w końcu mu powiedzieć po co właściwie go tutaj zaciągnęła, chyba wypadało, aby wiedział czego szukają. - Ponoć w tym lesie żyje akromantula, bardzo, duża akromantula, a takich nie spotyka się zbyt często. - Zastanawiała się, czy Roise wie, czym jest akromantula, ale jako, że był to jeden z dosyć popularnych składników eliksirów to chyba zdawał sobie sprawę z tego jak wygląda to stworzenie. - To taki duży pająk. - Dodała jeszcze, gdyby było inaczej niż zakładała. Nie wspominał jej nigdy o tym, że boi się pająków więc to raczej nie powinno być problematyczne, wiedziała, że są osoby u których one wzbudzały lęk.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
19.10.2024, 19:49  ✶  
- A co, jeśli chcę? - Uniósł brew, ochoczo odpowiadając spojrzeniem na spojrzenie.
Tym intensywniej im bardziej zaczęła mu opisywać te kwestie związane z wykorzystaniem kuszy. Czuł się rozbawiony tym, że próbowała mu przedstawić swój ogląd na sprawę.
- Nie jestem w stanie stwierdzić czy opisujesz mi wszystkie możliwości, czy w dalszym ciągu mi grozisz - w kontraście do tego, co cały czas mówił, nie było tak, że całkowicie wykluczał przydatność kuszy.
Po prostu nie była dla niego atrakcyjna. W przeciwieństwie do jej właścicielki. Może nawet wtedy, kiedy odgrażała się, że zrobi mu krzywdę. To było na swój sposób całkiem gorące. Lubił jej wymyślną inicjatywę. No, jeśli zawierała w sobie naprawdę dużo zachęcającej kreatywności (drobne wyrazy pierwotnych żądz były pociągające) i stosunkowo niewiele faktycznego niebezpieczeństwa.
- Jaki jest wystarczający dystans, żeby uniknąć uderzenia, ale jednocześnie być zbyt blisko, by strzał się udał? - Zasugerował konieczność odsunięcia się na odpowiednią odległość.
W końcu była takim fatalnym strzelcem.
- I nie musisz? - W głosie Greengrassa równie zabrzmiał spoufalający się teatralizm.
Nie to, żeby faktycznie rozważał scenariusz, w którym z drugiej wspólnej wyprawy do lasu (przynajmniej jak do tej pory, szczególnie że darowali sobie poszukiwania kwiatu paproci) raz jeszcze miałby wracać kuśtykający, krwawiący i opierający większość ciężaru ciała na tej samej osobie, która odpowiadała za zadanie mu obrażeń.
Już tam byli, już to zrobili. Raczej nie przełknął tego wtedy z łatwością. Przeciwnie - musiał schować dumę do kieszeni, ale wolał być opiekunem, nie osobą wymagającą opieki. Znacznie lepiej czuł się, kiedy to on mógł być wsparciem. Naturalnie przyjmował rolę uzdrowiciela. Raczej nie minął się z powołaniem. Przynajmniej nie bardzo rażąco, bo w Quidditchu z pewnością by się odnalazł.
- Widzisz? Mówiłem, że nasza współpraca będzie bardzo korzystna - nie rzucał słów na lekki jesienny wietrzyk, zwłaszcza taki, który sprawiał wrażenie nieszkodliwego a potem prowadził do wzrostu zachorowań na przeziębienie i inne tego typu choroby.
Szczęście w nieszczęściu: Ambroise nie pracował na najbardziej niewdzięcznym oddziale, ale w dalszym ciągu musiał leczyć skutki zbytniego wyletnienia się i pochopnego wypicia jakichś eliksirów, które zamiast pomóc zazwyczaj wyłącznie pogarszały sytuację. Co prawda u nich w domu to on raczej pilnował stanu składziku, dbając przy tym o to, aby wszystko było odpowiednio szczegółowo opisane i oetykietowane.
Starał się raz na jakiś czas wyjaśniać coś, co robił. Próbował wymieniać się tą podstawową wiedzą na temat zawodowych aspektów życia. Nie mógł z całkowitym powodzeniem przyznać, że sam był jakimś bardzo chłonnym słuchaczem. Zazwyczaj mimowolnie wyłączał się przed połową wykładu o magicznych stworzeniach, przy czym jeszcze szybciej zapominał wszystko, co usłyszał. To była jego gehenna, ilekroć musiał sięgnąć po informacje dotyczące nie tyle odzwierzęcych składników eliksiralnych, co samych bestii, z których były pobierane.
Całe szczęście miał od tego swoją dziewczynę. Tam, gdzie niechętnie przyznawał, że nie jest w stanie dojść do żadnych przydatnych wniosków, zazwyczaj była w stanie mu co nieco rozjaśnić. Ze swojej strony robił niemalże to samo. Tworzyli duet. Tak wyglądało nie do końca normalne, ale szczęśliwe życie.
- Tragarza, uzdrowiciela, obstawę, wyśmienite towarzystwo. W łóżku też jestem zajebisty - stwierdził bez skrępowania, rozkładając ręce. - Idealna partia, ale chyba nie o to teraz chodzi? Choć chętnie posłucham, co jeszcze masz mi do powiedzenia - nie miał najmniejszych skrupułów, jeśli chodzi o podobne reakcje na słowa Geraldine.
Rzecz jasna zdawał sobie sprawę z tego, że miała co innego na myśli, natomiast raczej nie zwykł użalać się nad swoim trudnym losem giermka. Tym bardziej, że sam wyraził ku temu chęć. Zgodził się jej towarzyszyć. Pisał się na wszelkiego rodzaju akcje, podczas których mógł być przydatny, zatem nie planował robić z tego wielkiej sprawy.
- Daj ten płaszcz i tyle - stwierdził bezpośrednio, jednocześnie unosząc kącik ust w czułym, spokojnym wyrazie.
Odnosił wrażenie, że oboje zaczęli trochę pokornieć w stosunku do siebie nawzajem. Miał znacznie więcej cierpliwości niż jeszcze rok czy dwa lata wstecz, kiedy najpewniej sarknąłby na nią i uniósłby się honorem, że w ogóle rozważała odrzucenie jego troski. Aktualnie wyrozumiale zaczekał aż blondynka zdejmie z siebie skórzany płaszcz i przejmie od niego ten jego, po czym przewiesił sobie jej własność przez plecy.
- Pasuje - wbrew pozorom nie był oszczędny w słowach; przeciągłe, jawnie pożądliwe spojrzenie mówiło samo za siebie.
Chyba całkiem lubił widzieć ją w takim wydaniu. Niezupełnie przeszkadzały mu te wszystkie przywłaszczenia. Tym bardziej, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości - była zajętą kobietą noszącą ubrania kogoś, kto czuł się całkiem usatysfakcjonowany mogąc je później odebrać.
- W ciemnym lesie? - Przesunął językiem po zębach, szerzej uśmiechając się na tę bezwstydną sugestię, że pamiętał tamtą obietnicę złożoną między nimi przed Lithą. - Mogłaś tak mówić, kiedy było trochę cieplej - zasugerował tym samym miękkim, nieco przeciągłym tonem. - No nic. Odzyskam ją wieczorem w domu - kląsnął o podniebienie i bez wahania ruszył za nią w kierunku, który dla nich przewidziała.
Nie znał się na polowaniach. Całkowicie różniły się od wypraw poszukiwawczych, ponieważ ziół nie trzeba było tropić. Wystarczyło wiedzieć, gdzie mniej więcej występują i w jakich warunkach rosną, żeby prędzej czy później je odnaleźć. Stworzenia niemalże nieustannie się przemieszczały.
- Jestem ekspertem od trucizn - przypomniał pomocnie, jakby zdążyła o tym zapomnieć. - Trudno byłoby mnie przypadkiem otruć. Szczególnie, że od czasu twojego śniadania profilaktycznie chodzę z bezoarem w ustach - oczywiście, że żartował...
...a może nie?
Raczej nieprędko planował powtórzyć ochocze zasiądnięcie do stołu bez uprzedniego skontrolowania stanu kuchni. Cóż. Doceniał dobre intencje. Szczególnie tego jednego poranka, kiedy sam ledwo zwlókł się z łóżka a zamówienie czegoś na już nie wchodziło w grę, ale żywił nadzieję, że Geraldine miała skupić się wyłącznie na polowaniu na zwierzynę. Zwłaszcza, jeśli ta miała być potem jadalna.
Przynajmniej uzupełniali się pod tym kątem, bo sam nie widział się raczej w roli kogoś, kto tak ochoczo zdobywałby składniki odzwierzęce. Zarówno takie do wykorzystania w kuchni, jak i szczególnie te eliksiralne. Zdecydowanie wolał obracać się w roślinnym świecie. Czasem także pozyskując coś poprzez taplanie się w błocie, ale raczej nie tak ekscesywnie jak jego ukochana. Za to nie miał najmniejszego problemu z tym, aby obrabiać wszystko, co mu oferowano odpowiednio do tego, do czego miało potem posłużyć.
- Wiem, że akromantula to taki duży pająk - powiedział z westchnieniem, unosząc wzrok w kierunku nieba i cmokając pobłażliwie. - Jej jad jest całkiem cennym towarem, szczególnie na czarnym rynku. Jeszcze ciekawsze są jej niewyklute, świeże jaja - o takich sprawach mógł mówić znacznie więcej niż mogłoby się wydawać.
W tym wypadku nie był aż takim ignorantem, wkładając szczególnie dużo uwagi w to, żeby znać podstawowe fakty o magicznych zwierzętach zapewniających składniki eliksiralne i w razie potrzeby móc stwierdzić czy jakiś dostawca nie próbuje go zrobić w chuja. Szczególnie, że od pewnego czasu jad akromantul został zaklasyfikowany jako towar nielegalny. Zarówno w sprzedaży, kupnie, jak i posiadaniu. W tym ostatnim przypadku z nielicznymi wyjątkami oraz odpowiednio prowadzonym rejestrem.
Oznaczało to mniej więcej tyle, że czarny rynek obfitował w oferty. Bardzo często niekorzystne, równie często podrabiane albo rozcieńczane. Tak samo wyglądała sytuacja z jajami, które stanowiły jeszcze bardziej pożądany towar. Kupowano go do eliksirów, lecz także po to, aby pozwalać młodym osobnikom wykluć się i wprowadzać je w niektóre miejsca jako zabezpieczenia bądź pułapki. Czasami także dla chorej satysfakcji.
- Chcesz polować na tę akromantulę? - Upewnił się z powątpiewaniem, bo jakoś niezbyt ochoczo podchodził do zamierzania się na gigantycznego pająka przy wykorzystaniu kuszy. - Jakiś krótki instruktaż, Panienko Yaxley? - Miał rację zakładając, że ten plan niespecjalnie mu się spodoba, ale nie zamierzał wymiękać.
Wręcz przeciwnie. Skoro najwyraźniej mógł się przydać to miał się przydać. Proste? Proste.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
19.10.2024, 21:54  ✶  

- Jeśli chcesz, to trochę zmienia postać rzeczy. - Nigdy jakoś specjalnie nie wydawał się zainteresowany jej małą kolekcją broni (tak naprawdę to wcale nie była taka mała). Część przeniosła ze sobą do Piaskownicy, ale zdecydowaną większość trzymała w mieszkaniu przy Horyzontalnej. Miała tam nawet niewielki składzić na swoje zabawki.

- Opisuję wszystkie możliwości, może trochę też grożę? - Wzruszyła jedynie ramionami. W sumie to trochę się z nim droczyła, bo przecież nigdy nie groziłaby mu na serio. To była tylko zabawa, Ambroise nie był osobą, którą chciałaby skrzywdzić w jakikolwiek sposób. Nadal była nieco na siebie zła, że wtedy zrobiła to zupełnie przypadkowo, zresztą do dzisiaj nie mógł się pozbyć tej blizny z nogi. Kusza musiała być przeklęta, czy coś, ale nie miała prawa tego wiedzieć, przynajmniej w ten sposób się usprawiedliwiała.

- Nie możesz rozpraszać strzelającego, najlepiej więc jakieś pięć kroków? - Tak, chyba to był odpowiedni dystans, a tak naprawdę to nie miała pojęcia, ich kroki były dosyć spore, więc pięć brzmiało całkiem bezpiecznie.

- Fakt, nie mogę i nie muszę. - Bardzo ją cieszyło to, że się ze sobą zgadzają.

Mieli to już za sobą i zdecydowanie wolałaby tego nie powtarzać, to był wypadek, zdecydowanie nie chciała, żeby do tego doszło. Może wtedy nie byli w najlepszych stosunkach, ale nie była na niego, aż tak cięta, żeby strzelać w jego kierunku z kuszy. Zresztą wolała nie wracać do tamtego dziwnego dnia, nie teraz. Kiedyś bardzo często to robili, kiedy próbowali wytłumaczyć istnienie tej więzi, która się między nimi pojawiła. Z czasem ją zaakceptowali i chyba zrozumieli, że po prostu tak jest i nie miesza się w to żadna magiczna siła.

- Tak, miałeś rację, jest bardzo korzystna. - Miała nadzieję tylko, że nie działa to w jednym kierunku. Zdecydowanie jego umiejętności należały do tych bardziej przydatnych w życiu, czy w pracy. Ona nie była jakoś szczególnie uzdolniona w tych dziedzinach, które mogły się przydać obojgu z nich. Chciała brać i dawać tyle samo, jednak w przypadku dwóch zupełnie różnych profesji to mogło nie zawsze wydawać się sprawiedliwe i równe.

Z drugiej strony, całkiem nieźle się uzupełniali i razem mogli zdziałać naprawdę wiele. Uważała, że jest to całkiem ciekawym rozwiązaniem. On uczył ją o roślinach, ona jego o zwierzętach i jakoś się kręciło to ich życie.

- Nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłam. - Dodała rozbawiona, kiedy Ambroise zaczął wymieniać swoje wszystkie zalety. Miała ogromne szczęście, że był jej chłopakiem. Tak, zdecydowanie nie mogła lepiej trafić, ale już dawno to ustalili. - Miałabym wiele do powidzenia, ale zostawię to na kiedy indziej. - Rzuciła jeszcze, bo nie był to zdecydowanie najlepszy moment na takie spoufalanie się. Mieli szukać wielkiego pająka, a nie obsypywać Ambroisa komplementami.

- Jasne, nie musisz mnie namawiać. - Tak, wystarczyło, że powtórzył i nie zamierzała z nim dalej dyskutować, całkiem zabawnie wyglądał taki obładowany, jakby faktycznie był jej giermkiem.

- Ciemny las nie brzmi źle, ale martwiłeś się o to, że się przeziębię, więc odpada. Muszę wykonywać polecenia mojego uzdrowiciela. - Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała zbliżeniom na świeżym powietrzu, pamiętała o złożonej obietnicy, w sumie to nie wiedziała, jak to się stało, że lato przeleciało im przez palce bez wizyty w głuszy. Na pewno w przyszłym roku nadaży się okazja, aby spełnić obietnicę, tak, zamierzała tego dopilnować.

- Trzymam cię za słowo. - Posłała mu uśmiech, jeden z tych bardziej zadziornych, cóż, teraz zamiast skupić się na tym, co mieli robić w lesie będzie myślała o tym, co będą robić wieczorem w domu.

- Ranisz moje serce, Roise. - Zdawała sobie sprawę, że gotowanie nie jest jej mocną stroną, wręcz przeciwnie było jej bardzo, ale to bardzo złą stroną. Nie najlepiej odnajdywała się w kuchni, nawet kiedy próbowała przygotowywać całkiem proste potrawy. Ambroise miał wątpliwą przyjemność sprawdzić to na własnej skórze. Chciała sprawić mu przyjemność, niestety nie wyszło. Na szczęście nie zamierzała więcej popełniać tego błędu, zdecydowanie wolała pozostać przy przynoszeniu pożywienia do domu, to wychodziło jej najlepiej. Jemu wolała zostawiać resztę obowiązków.

- Przydałby ci się ten jad? - Wolała się upewnić, że faktycznie będzie zadowolony z tego, że będzie mógł go użyć. Wybrała się tu z nim tylko dlatego, że ta akromantula mogła mu się do czegoś przydać. - Może będziemy mieć szczęście i znajdziemy też jaja. - Zdecydowanie była pozytywnie nastawiona do tej wyprawy. Miała nadzieję, że uda im się zdobyć cenne składniki, dzięki czemu w ich spiżarce pojawią się jakieś cenne eliksiry. Oczywiście to nie była jej działka, Ambroise przerabiał wszystko, co była w stanie dla nich zdobyć.

- Głupie pytanie, zupełnie zbędne, jak myślisz po co inaczej bym cię tutaj zaciągnęła? - Oczywiście, że zamierzała na nią polować. O ile faktycznie uda im się zlokalizować to stworzenie.

Las robił się coraz ciemniejszy, gęstszy, zaczęły pojawiać się też pagórki. Yaxleyówna szła coraz wolniej, uważniej obserwowała okolicę. Przyglądała się roślinom, chciała zobaczyć, czy nie było widać na nich śladów, złamań, czegokolwiek. Pająk tak wielki jak akromantula nie przemieszczał się niezauważnie, w końcu dostrzegła pierwszą oznakę tego, że stwór faktycznie mógł tu mieszkać. Znalazła sporą pajęczynę, która znajdowała się między drzewami.

Podeszła bliżej, wtedy dostrzegła stado drobnych pająków na ziemi. - Jak zobaczymy pająka, to udajemy, że nas nie ma, strzelę mu w łeb i będzie po problemie. - Jej plan był całkiem prosty.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
19.10.2024, 23:55  ✶  
- Nieznacznie - kiwnął głową. - Warto wiedzieć, co jeszcze możesz wbić mi obok tętnicy - jasne - w żaden sposób nie winił Geraldine za to, co się stało, ale pozwalał sobie na te małe odniesienia.
Zbyt mocno go bawiły. Tak jak ją teraz zapewne opisywanie mu zalet swojej broni i jawne grożenie, na którego przyznanie zareagował pobłażliwym wywróceniem oczami. Machnął ręką. Najważniejsze, że nie planowała dźgać go żadnym przeklętym przedmiotem. Co najwyżej zwykłym bełtem, który raczej nie miał rozpłynąć się w dłoni Greengrassa i zostawić po sobie widmowej blizny.
Ta ostatnia była naprawdę niemiłą pamiątką w innym wypadku całkiem pozytywnego splotu zdarzeń. Dzięki temu mogli tu razem stać. Całkiem niedaleko siebie, choć ten dystans szybko dodatkowo zmniejszył. Niemalże zmusiła go do tego swoim komentarzem.
- Sugerujesz, że większa bliskość cię rozprasza? - Doskonale wiedział jak jest w rzeczywistości, więc bez słowa przysunął się do niej najpierw o jeden krok, później o drugi, wreszcie stając bardzo blisko. Nachylił się ku niej tak, że prawie mogli zetknąć się nosami. - Wszystko możesz i nic nie musisz, ale tym razem puśćmy to mimochodem - mruknął niemalże w jej usta, otulając je ciepłym oddechem i przez kilka długich sekund wpatrując się wprost w hipnotyzująco niebieskie oczy...
...po czym ze stłumionym wahaniem całkiem zgrabnie odsunął się w tył, choć pocałunek wydawałby się wskazany, wręcz nieunikniony. Tym razem Ambroise celowo zdusił w sobie te podszepty tak, żeby wyłącznie odebrać skórzany płaszcz z rąk ukochanej. Po czym usłużnie (jak na giermka przystało, tak?) zrobił pięć teatralnie długich kroków w tył, nadal przodem do kobiety. Uśmiechnął się do niej z przekorą błyszczącą w zielonych tęczówkach.
- Najważniejsze, że ja wiem - odrzekł bez wahania, splatając palce z przodu piersi i wzruszając ramionami. - Jednak skoro zachowujemy dla siebie te najlepsze komplementy, pozwolisz, że nie pozostanę ci dłużny - podniosłe, gładkie słowa w kulturalnej oprawie - tylko po to, aby zrewanżować się za wcześniej usłyszane słowa.
Tak. To do nich pasowało. Tym razem w tym dobrym sensie. Żadne z nich nie miało problemu z tym, aby dobrać dostatecznie wypoziomowaną wypowiedź balansującą na granicy wyszukania i przerysowania. Lubił te ich rozmowy. Znacznie bardziej od cięcia się wzajemnie wyrzucanymi wysublimowanymi inwektywami, które też już kiedyś zaliczyli. No cóż. Trzymali poziom niezależnie od sytuacji. To było jasne.
Tak jak to, że dużo bardziej podobało mu się dążenie do wspólnego celu.
- Kto by pomyślał, że jest Panienka taka ugodowa - skwitował z lekkim drżeniem kącików ust, nie powstrzymując się tym razem i skłaniając się przed Geraldine, mimo wszystkich toreb i płaszcza na ramieniu. - To zaszczyt mieć tak rozważną pacjentkę - oczywiście w tym wypadku odrobina nierozwagi w żaden sposób by im nie zaszkodziła, ale dobrze rozumiał, do czego piła i co chciała tym osiągnąć.
Postanowił nie dawać jej tej satysfakcji. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Tylko do wieczora - zapewnił jednoznacznie, kwitując to zdecydowanym spojrzeniem i półuśmiechem nie pozostawiającymi wątpliwości, że zamierzał dotrzymać danego słowa.
Zazwyczaj to robił a w przypadkach takich jak ten odejście od normy byłoby nie tylko niezgodne z jego podejściem bądź charakterem, ale również skrajnie głupie. Nieważne, ile czasu razem spędzali. Wspólne wieczory zawsze miały wyjątkowy klimat. Nie mówiąc już o tych mniej spodziewanych korzyściach płynących z samoistnego przywyknięcia do tego, że tak właściwie to już ze sobą mieszkali. Zarówno w Whitby, jak i w Londynie po prostu nie wracali do siebie.
Jego siebie było przy Geraldine. Nie próbował z tym walczyć ani tego podważać. Nie przewalał tego na klątwy, wpływy nadnaturalnych sił, nieswoje uczucia. Ten etap chyba na dobre był za nimi. Pozostały wspomnienia, do których nie musieli wracać a gdy już to robili, raczej z rozbawieniem podszytym zażenowaniem. Obecna sytuacja dużo lepiej do nich pasowała. Niedopowiedzenia, sekrety, milczenie i tajemnice faktycznie były gorsze od słów.
- Całe szczęście wiem jak je opatrzyć - odniósł się do tego, w jaki sposób zazwyczaj kończyli swoje drobniejsze i większe uszczypliwości.
W ten niewątpliwie kojący sposób mający odwrócić jej uwagę od tego, co tu teraz powiedział. Wbrew pozorom, nie zawsze skupiał się na nienasyceniu i dzikich żądzach. Te wcale nie złagodniały ani tym bardziej nie zanikły, ale nie byli również niewolnikami własnych popędów, prawda? W tym wypadku miał na myśli znacznie bardziej niewinne zajęcie się zranionymi uczuciami Geraldine. Kolacją na tarasie, przechadzką po wrzosowiskach stykających się ze skarpami przy morzu niedaleko Piaskownicy, do której mogli wrócić zamiast spędzać wieczór na Horyzontalnej. Może nawet wreszcie powiesiłby huśtawkę na półotwartym ganku tak jak to planował niemal od początku lata. Pewnie byłaby z tego zadowolona. Chciał, żeby była.
Gesty tego typu wydawały się Greengrassowi coraz bardziej naturalne. Im dłużej łączyli życie, tym bardziej starał się zwracać uwagę na te małe, pozornie głupie drobnostki, które nie wymagały wiele a dawały naprawdę miłe, cieszące oko efekty. Oczywiście nie stronił również od większych czynów, ale to właśnie te małe rzeczy uświetniały rzeczywistość. Starał się przykładać do nich wagę. Kiedyś zupełnie by je pominął, teraz mimowolnie stawał się znacznie bardziej spostrzegawczy i uważny.
- Żartujesz? - Nie chciał ekscytować się jak szczeniak, ale momentalnie zabłyszały mu oczy, rozszerzając się bardziej w wyrazie aprobaty dla pomysłu, który przeszedł mu przez myśl. - Czysty, świeży jad akromantuli jest - chyba brakło mu słowa na to, żeby opisać jak bardzo przydatne mogłoby być zdobycie takiego składnika - nawet nie musisz mnie o to pytać - najcenniejsza substancja była zebrana od jeszcze żywej bestii, jednakże to należało do niemal niewykonalnych wyczynów, za to pozyskanie esencji od dopiero co zabitego pająka mogło być tylko niewiele gorsze.
Nieczęsto miewało się podobną okazję. Nawet przy świadomości, że jako fascynat eliksirów prawdopodobnie nie mógł trafić na kogoś, kto w większym stopniu spełniałby jego potrzeby. Geraldine stale zapewniała mu coś, na co nigdy wcześniej nie mógł liczyć. Przy swoich zajęciach stali się niemalże samowystarczalni pod kątem większości składników. Mógł pokusić się o eksperymenty, szczególnie że dostawał znacznie świeższe komponenty niż te dostępne w aptekach lub u bardziej szemranych źródeł. Pozyskanie jadu wprost od źródła i to w kluczowym momencie zanim ten zaczął się rozkładać i tracić na sile było...
...niemalże mokrym snem każdego twórcy eliksirów. Tak świeżego towaru nie dało się dostać od ręki. Nawet przenoszenie truchła magicznej bestii z miejsca na miejsce, teleportacja, lot na miotle, świstoklik i tak dalej wpływały na strukturę a zatem również na jakość towaru. A jaja pająków? Nie trudno byłoby rzec, że momentalnie zaczął przypominać podjaranego małolata po raz pierwszy widzącego gołe cycki przez szparę w drzwiach łazienki prefektów. Zebranie tego, o czym mówiła Geraldine byłoby już jak przejście od razu do ostatniej bazy.
O ile wcześniej trochę powątpiewał w cały cel wyprawy, o tyle po tych słowach znacznie chętniej ruszył za Yaxleyówną (pięć długich kroków z tyłu, tak?) wgłąb lasu. W tym momencie bez większego zastanowienia zamierzał pokusić się o zaspokojenie oczekiwań względem efektów polowania. Potencjalny kupiec nie musiał zauważyć wprawnego uszczuplenia zawartości kłów jadowych stworzenia. Tak. To było bardzo wykonalne.
- Niestety już odrzuciliśmy najciekawszą opcję - skwitował nieznacznym, ale wymownym skrzywieniem warg, wyginając łopatki w tył i krzyżując ręce za plecami. - Zatem dobrze. Upolujmy tę bestię - lekko i odruchowo założył, że skoro postanowili wybrać się razem na polowanie to jego rola nie będzie polegać wyłącznie na staniu z boku i prowadzeniu obserwacji.
To byłoby raczej uwłaczające. Zdecydowanie sądził, że powinna chociażby spróbować włączyć go w cały proces. Co prawda nie wiedział jak wielkie pająki reagują na próby ogłuszenia zaklęciami, nie potrafił korzystać z kuszy ani z łuku, ale całkiem sprawnie posługiwał się nożem, pewnie mógłby wprawnie zamachnąć się maczetą albo czymś w tym rodzaju. O ile to nie byłoby zbyt ryzykowne z uwagi na konieczność znacznego zmniejszenia dystansu między nim a szczękoczułkami i kłami jadowymi akromantuli.
Pomimo tego sądził, że to jasne - jest częścią wyprawy, przy czym krycie się gdzieś w jakichś krzakach nigdy nie wchodziło u niego w grę. Nie zamierzał bez uprzedniego przygotowania rzucać się na stworzenie o nieznanych słabościach. Nie był aż tak porywczy, nie działał tak bardzo pochopnie, jednakże w razie potrzeby chciał posiadać jasne informacje, co tak właściwie powinien robić. Dlatego mówił o ich polowaniu, nie o jej zleceniu (szczególnie, że nie powiedziała mu o robieniu tego w ramach hobbystycznej wyprawy).
- To wyjątkowo prosty plan - przyznał całkiem neutralnie, kiedy Geraldine postanowiła go oświecić, wbijając wzrok gdzieś we wzniesienie w oddali a potem przenosząc je na pajęczynę i pająki.
Powietrze stało się jakieś cięższe, jakby nietutejsze. Delikatna, subtelna woń kojarząca się ze słodkim zapachem leśnego kadzidła zaczęła nieprzyjemnie uderzać w nozdrza. Nie była już tak naturalna jak wcześniej. Teraz znacznie bardziej przywodziła na myśl coś stworzonego przez człowieka. Choć może nie? Ambroise kojarzył tego typu zapachy również z niektórymi substancjami dostępnymi na czarnym rynku. Teraz zmarszczył czoło i zmrużył oczy, wodząc wzrokiem po najbliższej okolicy. Starał się sobie przypomnieć, skąd dokładnie mógł rozpoznawać woń i z czym powinien ją łączyć. Doleciała do nich nagle, nie było jej tu jeszcze przed chwilą. Nie w takim nasileniu.
- Mówiłaś, że jak duży powinien być ten pająk? - Zapytał starając się nie brzmieć zbyt podejrzliwie, choć nijak mu to nie wychodziło. - To na pewno nie żadna hybryda? - Nie widzieli jeszcze żadnych śladów pająka prócz połamanych gałązek i całkiem wielkiej pajęczyny, ale Greengrass zaczął mieć swoje domysły.
Jak na jego nos to na odległość śmierdziało eliksiralną modyfikacją lub co gorsza - może nawet czarną magią.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
20.10.2024, 19:29  ✶  

- Powinnam ci chyba zrobić drobny instruktaż, skoro tak bardzo cię to interesuje. - Nie spodziewała się, że będzie to coś, co faktycznie zainteresuje Ambroisa, ale nadal w to brnął, więc nie mogła mu tego odmówić. Była w stanie zaspokoić jego ciekawość, bo czemu by nie.

Ogólnie, to nie zamierzała przecież robić mu krzywdy, był chyba ostatnią osobą którą chciałaby zranić. Za wiele dla niej znaczył, żeby przypadkiem wbijała mu bełt, czy sztylet w ciało.

- Nie, to nie jest sugestia, to stwierdzenie faktu. - Nie musiała nic sugerować, bardzo dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że dokładnie tak jest. Nie spodziewała się jednak, że to wystarczy do tego, aby sprowokować jej do podejścia bliżej. Powinna się tego spodziewać, założyła jednak, że szczerość popłaci, nie do końca tak się stało. Mogłaby się cofnąć chociaż o krok, ale tego nie zrobiła. Nie chciała uciekać przed bliskością, chociaż wiedziała, że to nie jest odpowiedni moment.

- Nie tym razem. - Uniosła kącik ust w uśmiechu. Wpatrywała się w oczy mężczyzny, znajdował się tak blisko, że aż prosiło się o to, by wpleść mu palce we włosy, przyciagnąć go do siebie, i może nawet byłaby skłonna to zrobić, tyle, że się cofnął. Odetchnęła wtedy z ulgą. Może jednak polowanie nie było stracone. Miała dziwne wrażenie, że gdyby teraz zaczęli ten spacer od pocałunków, to trudno byłoby im się skupić na pozostałych częściach.

- Ależ oczywiście, nie krępuj się, zachowaj to wszystko dla siebie. - Nie potrzebowała, aby zasypywał ją komplementami, to nie było jej potrzebne, wystarczały gesty, które kierował w jej stronę. Te wszystkie, drobne rzeczy, które jej nie umykały. Nic więcej się nie liczyło, wiedziała, że jest dla niego ważna, tylko to było istotne.

Potrafili ze sobą rozmawiać w zależności od tego, czego wzajemnie od siebie oczekiwali. Umieli być dla siebie złośliwi i nieprzyjemni, tutaj też trudno było im dorównać, ale to mieli już za sobą, teraz również potrafili łapać się za słówka, jednak w trochę bardziej cywilizowany sposób. Umieli za sobą nadążyć bez względu na to, w jaki sposób układała się konwersacja, to było całkiem ciekawe, bo raczej nie wydawało jej się, aby ktoś inny był w stanie za nią nadążyć, tylko Ambroise.

- Zazwyczaj nie jestem taka ugodowa, ale jest taka jedna osoba, która potrafi we mnie obudzić te bardzo głęboko ukryte cechy... - Tak, nie zamierzała później wysłuchiwać, że przecież jej mówił o tym, że może się przeziębić, że jak zawsze miał rację i bla, bla, bla. Zdecydowanie łatwiej było po prostu sięgnąć po jego kurtkę, posłuchać rady i tyle. Czasem to była najlepsza opcja, nauczyła się właściwie tego dopiero przy nim. - Większym zaszczytem jest posiadanie takiego uzdrowiciela... - i to jeszcze na wyłączność. Tak, zdecydowanie to ona wygrywała.

- Oby więc dzień minął jak najszybciej. - Tak, bo wieczór zapowiadał się całkiem dobrze, właściwie jak każdy w jego towarzystwie. Naprawdę lubiła spędzać czas z Ambroisem, przyzwyczaiła się do tego, że po prostu przy niej był, że dzieliła z nim swoje dole i niedole. Nie przeszkadzała jej jego obecność, a przecież nigdy nie pomyślałaby, że ktoś będzie z nią mieszkał. Teraz nie umiała sobie wyobrazić swoich wieczorów bez tego mężczyzny u boku. Życie bywało całkiem przewrotne.

- Fakt, to zdecydowanie największa zaleta tej sytuacji. - Miał odpowiedź na jej wszystkie zaczepki. Nie mogła się temu nadziwić, za każdym razem potrafił znaleźć jakiś argument, który zamykał jej usta. Nie była w stanie w rozmowie z nim mieć ostatniego słowa. Nie, żeby jej się to podobało, bo Yaxleyówna bardzo lubiła stawiać na swoim, ale z drugiej strony nie miała problemu z ustępowaniem, kiedy chodziło o niego. Gdyby to był ktoś inny, to pewnie czułaby rozczarowanie, w tym przypakdu zdecydowanie tego nie odczuwała. Wręcz przeciwnie, akurat Roise mógł sobie pozwalać na więcej.

Obserwowała jego reakcję, kiedy wypytywała go o ten jad akromantuli. Chyba miała rację, faktycznie wydawał się być bardzo mocno podekscytowany samą możliwością zdobycia go. Nie wiedziała, czy był to odpowiedni moment, w którym powinna mu przekazać, że w sumie zabrała go tutaj ze sobą, bo chciała, żeby ten jad trafił do niego, w sumie nie tylko jad, ale wszystko, co chciałby sobie zabrać z tego dużego pająka. To miała być niespodzianka.

- Tak się składa, że ogólnie, to nie dostałam na nią zlecenia, po prostu dowiedziałam się, że być może ma tutaj gniazdo i stwierdziłam, że wiesz, że mogłaby ci się do czegoś przydać. - Powiedziała bardzo szybko, na jednym wdechu, dało się w tej chwili wyczuć jej walijski akcent - zawsze gdy mówiła szybciej się pojawiał.

W sumie chyba był to odpowiedni moment, aby wyjaśnić mu, że właściwie to miała być ich własna, prywatna akromantula, z którą mogli sobie zrobić co tylko im się podobało. Miała nadzieję, że będzie zadowolony z takiego obrotu sytuacji.

- Jeśli naprawdę to była dla ciebie najciekawsza opcja, to szykuj się jutro na powtórkę z rozrywki, tyle, że nie będziemy polować. - Cóż, obiecała mu w końcu, że faktycznie pójdą do lasu i będą mogli zająć się sobą, jeśli miał zamiar się czepiać tej drobnej obietnicy, to zamierzała go zaciągnąć ze sobą do lasu chociażby jutro w wiadomym celu, aby jej to odpuścił.

- Gładki i prosty, mam nadzieję, że będziemy się go trzymać. - To nie tak, że nie zamierzała dać mężczyźnie popisać się swoimi umiejętnościami, ale w tej chwili było to zupełnie zbędne. Problem nie był specjalnie skomplikowany, musieli znaleźć zwierzę, wypatrzyć je w gęstiwnie, ona strzelała, oczywiście w wyobraźni zawsze trafiała za pierwszym razem, a wtedy Ambroise mógł podejść do truchła i zabrać co mu się tylko podobało. Całkiem przyjemna to była wizja.

Zapach się zmienił, co nieco zwróciło jej uwagę, tego jednak nie znała, aż tak dobrze. Właściwie średnio potrafiła przypisać do czegokolwiek.

- Te typy mówiły, że ten pająk jest wielki, naprawdę wielki. - Rozszerzyła nawet ramiona, aby pokazać poglądową wersję pająka, tyle, że chyba nie do końca była w stanie pokazać jaki miał być duży.

- Jaka hybryda? - Nie do końca wiedziała, co miał na myśli.

Usłyszała jednak, że coś zaczęło ruszać się w krzakach i przerwało im rozmowę. Uniosła kusze w górę, tyle, że póki co nie widziała jeszcze rzeczonego pająka, musiał się znajdować trochę dalej, niż się jej wydawało.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
20.10.2024, 21:31  ✶  
Kto by pomyślał, że kiedykolwiek kiwnie głową i tak łatwo podejdzie do tego, żeby trochę uzupełnić zakres swojej wiedzy dotyczącej polowań na magiczne bestie. Nie on. Zdecydowanie nie Ambroise. Mimo to właśnie tak było. Uznał, że warto się czegoś dowiedzieć, więc przeciwko temu nie oponował. Co do dźgania w drugą nogę i reszty obrażeń - tu mieli zgodę: to było do wykluczenia.
Toteż pozwolił sobie zaryzykować rozproszenie Geraldine. Słusznie, bo mimo zmniejszenia dystansu do tak znaczącego minimum, że mógłby wskazać wszystkie ciemniejsze plamki w jej oczach, nie dostał reprymendy ani ostrza pod żebra. Nieźle im to szło...
...ale i tak ostatecznie się odsunął. Ona również. Dystans zwiększył się do ośmiu czy nawet dziewięciu kroków, więc Roise zmniejszył go znowu do pięciu, po czym stanął, wpychając dłonie do kieszeni.
- Cholernie nie umiem trzymać rąk przy sobie - mruknął, jakby zawiedziony swoim własnym postępowaniem i tą słabością, która niemal doprowadziła do tego, że ich polowanie zostałoby przedwcześnie zachowane.
Oczywiście udało mu się odsunąć przed wprowadzeniem tego zamieszania, ale zrobił to dokładnie tak niechętnie jak okazywał. Wbrew swoim słowom, wcale nie czuł wyrzutów sumienia związanych z wcześniejszym gestem. Przeciwnie - najchętniej znowu zmniejszyłby odległość między nimi. Tym razem skutecznie. Być może od razu zmuszając ją do zrobienia kilku dalszych kroków w kierunku najbliższego drzewa aż oparłaby się o nie plecami.
Jebać płaszcz.
- To twoja wina - stwierdził prosto, bezpośrednio, raczej bez większego zastanowienia. Za to w towarzystwie pokręcenia głową i wymownego spojrzenia.
To nie tak, że ją o coś oskarżał. Tak właściwie to była raczej pokrętna zasługa a nie wina, lecz dobór słów był w tym wypadku całkowicie celowy. Chciał sprawiać wrażenie, jakby to była całkowicie jej odpowiedzialność, że stali tutaj między drzewami zamiast właśnie opierać się o jakiś omszony kamień, wymieniając nie tylko spojrzenia.
- Zwodzisz mnie na manowce - chcąc to podkreślić, zatoczył koło wolną dłonią, wskazując na to, że rzeczywiście byli na tych manowcach.
Może jeszcze nie bardzo głęboko w lesie, stąd Ambroise nie miałby najmniejszego problemu ze znalezieniem drogi powrotnej, ale zdecydowanie sprowadzała go na manowce - zarówno metaforycznie jak i dość dosłownie.
W żadnym razie nie oznaczało to, że miał coś przeciwko obu tym sprawom. Na ogół doskonale odnajdywał się pośród natury. Nie miewał większych trudności z trafieniem z powrotem do cywilizacji. Czuł się w tym lesie jak u siebie w znanych okolicach. Zresztą nie był tu po raz pierwszy.
Wyglądało na to, że żadne z nich nie było kompletnie niezaznajomione z okolicą, choć dla Geraldine była ona zdecydowanie bliższa. To były jej rejony. Z pewnością znała tu większość drzew i krzewów, najpewniej również układ skał i kamieni. Całkiem przyjemnie towarzyszyło mu się komuś, kto tak pewnie poruszał się w głuszy.
Nie znał zbyt wielu ludzi, którzy robili to w tak wprawny, naturalny i niewymuszony sposób. Szczególnie spośród grona czystokrwistych kobiet, które zazwyczaj obawiały się ubrudzić sobie spodnią część pantofelków o leśne poszycie i piszczały na dotyk mokrego liścia na karku.
Kiedy jeszcze zależało mu na ich tymczasowych względach, potrafił śmiać się z tych głupotek, czarująco podejmując grę w wybawiciela, który przenosił je na stabilny, czysty grunt i dzielnie pozbywał się martwych listków.
Z tym, że nigdy nie podchodził do tego tak lekko i ochoczo jak okazywał na zewnątrz. Zawsze miał wewnętrzną chęć parsknięcia i wywrócenia oczami na ten pokaz niesamowitej delikatności. Za to zamiast okazywać wzgardę, zgrabnie podejmował rzuconą chusteczkę (bo rękawicą nie dało się tego nazwać; to była pieczołowicie haftowana biała i wykrochmalona chusteczka).
Nie wyobrażał sobie, żeby mógł kiedykolwiek za tym zatęsknić. Nie, kiedy jego głowę wypełniała już tylko jedna osoba. Nie mógłby wrócić do popijania słabej różanej herbaty z mdłą melisą, gdy zakosztował smaku dobrej whisky podawanej mu wedle potrzeby - w drapieżnym szkle lub gładkiej, eleganckiej filiżance.
Uwielbiał to szaleństwo, które między nimi zapanowało. Odnajdował w nim szczęście, spokój i spełnienie. Naprawdę starał się być dla niej najlepszą wersją siebie. Nawet, jeśli dla niektórych to wciąż byłoby trudne do przełknięcia z uwagi na wszystkie naleciałości, nawyki, trudny charakter czy skomplikowaną ścieżkę zawodową. Wbrew niepotrzebnym wątpliwościom, uwierzył w tę akceptację. Przyjął ją za pewnik, rewanżując się tym samym. Nie mogło być lepszego układu. Szczególnie, że to nie był żaden układ. Nie dla Greengrassa. To była nowa, lepsza rzeczywistość.
- Musisz nas sobie kiedyś przedstawić, ale nie obiecuję, że to skończy się dobrze - uśmiechnął się półgębkiem, kręcąc głową.
Nawet mógłby sobie wyobrazić sytuację, w której byłby o siebie zazdrosny, bo w gruncie rzeczy już kiedyś miało to miejsce. Wtedy, kiedy byli dla siebie dobrymi przyjaciółmi i trudno mu było dopuścić do siebie możliwość, że czasami mówiła o nim jak o kimś innym, posługując się sugestiami i niedopowiedzeniami. Wtedy tak. Był wprost okrutnie zawistny wobec kogoś innego. Siebie - teraz już rzecz jasna.
Później również tamtych chłystków na plaży. Paru innych ludzi. Nigdy nie mówił, że nie jest zaborczy. Nie mógł obiecać, że taki nie będzie, bo to nie miało ulec zmianie. Nigdy. Dopóki żył i oddychał. To był pewnik jak sunięcie słońca po nieboskłonie.
Robiło się coraz później, ranek ustępował miejsca wczesnej połowie południa. Stopniowo kroczyli coraz głębiej w las. Zmieniała się atmosfera. Robiło się bardziej dziko, choć wcale nie poważniej. Nie dopóki był w tym nastroju, dodatkowo podbity nieoczekiwaną informacją o celu ich wędrówki.
- Żartujesz? - Powtórzył bezwiednie, nie zwracając uwagi ani na to, ani na coraz bardziej jawnie zadowoloną reakcję. - Przyda się do zajebiście wielu rzeczy - nie podnosił głosu, ale nie musiał tego robić, żeby podkreślić swoją ekscytację.
Ten dzień zaczął jawić mu się jako naprawdę satysfakcjonujący, pomimo wcześniejszych wątpliwości. Szczególnie, że stał się jeszcze lepszy w kilku kolejnych słowach. Słysząc je wypowiedziane nadal w tym przeuroczym akcencie, obdarzył Geraldine pożądliwym, błyszczącym spojrzeniem.
- Wiesz, że tak - nie warto było walczyć z czymś całkowicie niezaprzeczalnym, szczególnie kiedy można było przekuć to w coś znacznie przyjemniejszego zamiast masochistycznie tłumić w sobie wszystko, co już kiedyś usiłował ukryć.
Wtedy przeznaczył na to strasznie dużo energii. Tłumiąc w sobie wszelkie przejawy fizycznego pociągu, kiedy i tak fakty wypłynęły na wierzch, doszedł do wniosku, że chyba wyczerpał wszystkie zasoby powściągliwości. Nie chciał ani nie potrzebował sprawdzać tej teorii w praktyce.
Całe szczęście również na tej płaszczyźnie wyznawali podobne przekonania. Szarmancki umiar mógł wykazywać w niezbędnych sytuacjach towarzyskich a nie w lesie, w który coraz bardziej się zagłębiali, raczej skutecznie znikając z wszelkich niepożądanych oczu.
- Jestem prostym człowiekiem - przeciągnął czubek języka po górnej wardze, rozkładając ręce. - I tak, wiem, co powiesz - kącik jego ust uniósł się w samozadowoleniu; znał ją, domyślał się reakcji, mógł uprzedzić komentarz, był zajebistym rozmówcą.
Tę wszechzajebistość mógł z powodzeniem rozszerzyć na pozostały zakres. Szczególnie, jeżeli tak jasno stawiała sprawę.
- Tym bardziej spieszę udowodnić ci, że pod tym względem naprawdę nie jestem skomplikowany - podkreślił ciszej i bardziej znacząco, dołączając do tego taksujące spojrzenie, jakim przesunął od czubka głowy ukochanej po jej buciory, które skwitował wymownym wygięciem ust - strasznie źle się je zdejmowało. - Za to nie trzeba mi dwukrotnie proponować leśnego pożegnania lata - co prawda w dalszym ciągu było jasne, że pogoda przestawała sprzyjać spełnianiu obietnic, ale planując coś takiego mogli uprzedzić chłód i zapewnić sobie trochę więcej wygody rozpalając ognisko, może nawet kusząc się na spędzenie nocy w uprzednio przygotowanym obozowisku.
Wszystko było możliwe, gdy miało się odpowiednio dużo kreatywności i jeszcze więcej szczerych chęci. A niewątpliwie nie brakowało im ani tego, ani tego. Wręcz przeciwnie. Co rusz zaskakiwało go to, jak łatwo stwarzali sobie nowe interesujące warunki poznawania się nawzajem w sabatowym stylu. Kwiat paproci był niepotrzebny. Paprocie natomiast całkiem przydatne.
Być może, jeśli się pospieszą, mogło być na tyle wcześnie, gdy skończą polowanie, że byliby w stanie cofnąć się do Yr Ysgwrn, skompletować rzeczy i spędzić noc gdzieś w głuszy. W miejscu niekoniecznie w pobliżu wielkich pająków, rzecz jasna, ale las był gęsty i rozciągał się na wiele mil we wszystkie strony.
Jednakże wpierw musieli (teraz już zdecydowanie) zająć się nadrzędną sprawą upolowania tej wielkiej, naprawdę wielkiej akromantuli, która była taaaaka wielka jak to pokazywała ukochana. Roise normalnie zapewne skwitowałby to śmiechem lub komentarzem z cyklu tych uszczypliwych, ale czułych, jednak nie tym razem. Teraz był podejrzliwy i czujny.
- Śmierdzi czarną magią - poinformował Geraldine cicho acz stanowczo, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, że wie o czym mówi. - Taka hybryda. Czarnomagiczna. Modyfikowana - dodałby najpewniej, nie patrząc na nią, bo przez cały czas rozglądał się dookoła, co raz to z większym skupieniem, wytężając słuch i węch jak pies gończy.
Smród czarnej magii był nie do pomylenia z niczym innym. Niestety rozchodził się bardzo równomiernie a oczom Greengrassa nie ukazało się nic, co mogłoby wskazać źródło. Przynajmniej do momentu, w którym Yaxleyówna nie uniosła kuszy, krzaki nie ruszyły się a Ambroise nie zacisnął dłoni na różdżce, wyczekująco napinając ciało.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
20.10.2024, 23:50  ✶  

Cóż, mieli szansę się od siebie sporo nauczyć. Yaxleyówna dzięki niemu zaczęła opisywać swoje eliksiry, to była ta pierwsza porada z której skorzystała, chociaż próbowała mu udowodnić, że nie ma czasu na takie pierdoły. Wręcz przeciwnie, bardzo szybko wprowadziła to w życie i doceniła skuteczność tej niepozornej metody. Nigdy więcej nie wylądowała w Mungu z powodu przeterminowanego eliksiru.

Miała w sobie jakieś resztki rozwagi, bo mimo tego, że bardzo chciała to zrobić, to jednak powstrzymała się przed tym, aby zbliżyć swoje usta do jego. Czasem potrafiła panować nad swoimi zmysłami, nie zdarzało się to zbyt często, szczególnie w jego towarzystwie, ale nie mogła pozwalać na to, aby ją rozpraszał podczas takich sytuacji. W sumie, może i mogła? Przecież nigdzie się nie spieszyli, nic ich nie nagliło... Mieli dużo czasu aby faktycznie zacząć polowanie, nie. Bardzo szybko oddaliła od siebie te myśli. Zdecydowanie będzie lepiej, jeśli najpierw zajmą się tym, po co się tutaj znaleźli, dzięki czemu dosyć szybko będą mogli przejść do tej przyjemniejszej części dnia. To była całkiem niezła motywacja.

- Nie uważam tego za winę, bardziej za zasługę? - Wolała się upewnić, że może spojrzeć na to w ten sposób. Nie widziała nic złego w tym, że nie mógł trzymać rąk przy sobie, cieszyła się wręcz, że potrafiła w ten sposób na niego działać, zresztą odczuwała do niego bliźniacze emocje. Gdy znajdował się blisko nie potrafiła się skupić, najchętniej zatracałaby się cały czas, co nie zdarzało jej się wcześniej. Z nikim nie czuła takiej silnej więzi, zresztą miała wrażenie, że jest coraz mocniejsza z każdym mijającym dniem.

- Nie, nie, nie, nigdzie cię nie zwodzę. - To już było za nimi. Teraz znajdowali się w zupełnie innym miejscu, które bardzo się jej podobało. Czy tego chciał, czy nie - nie zamierzała zmieniać swojego postępowania, szczególnie, że widziała, że przynosi oczekiwane efekty.

Yaxleyówna zdecydowanie lepiej czuła się w głuszy, niż na salonach. To nie tak, że tam całkowicie się nie odnajdywała, ale lasy były jej naturalnym środowiskiem. To było jej miejsce na ziemi. Las w którym się dzisiaj znaleźli był jednym z tych, w którym uczyła się polować. Spędziła tu sporą część dzieciństwa. Jej ojciec zabierał ją w to miejsce, kiedy zaczynała swoją przygodę z polowaniem. Nie zapominało się takich rzeczy. Nie musiała więc jakoś szczególnie skupiać się na zapamiętywaniu drogi, tak, czy siak wiedziała, jak się stąd wydostać. Oczywiście nie wspominała o tym, bo nie chciała się przechwalać. Tak właściwie to większość lasów na Wyspach nie była jej obca. Szczególnie, że ostatnio stawiała raczej na lokalne zlecenia. Od kiedy była z Ambroisem unikała dalszych wypraw, wiedziała, że prędzej, czy później będzie musiała na trochę wyjechać gdzieś dalej, jednak oddalała to w czasie. Póki co nie potrafiłaby go zostawić na dłużej, wolała nawet o tym nie myśleć. Spędzali ze sobą praktycznie wszystkie wieczory, no, poza tymi podczas których miał te swoje nocne dyżury, a już ta jego krótka nieobecność sprawiała jej dyskomfort. Nie chciała doprowadzać do dłuższej rozłąki, na pewno nie teraz, kiedy wszystko im się układało.

Kiedyś szukała chwilowych rozwiązań, nie chciała się do nikogo przywiązywać. Nigdy nie zakładałaby, że stabilizacja da jej tyle radości. Nie spodziewała się, że może być osobą, która odnajdzie się w takim życiu. Zapewne nie byłoby tak, gdyby Ambroise był całkiem normalny - już przecież ustalili, że ani jedno, ani drugie nie jest typowym osobnikiem, których pełno wśród czystokrwistych. Mieli swoje przyzwyczajenia, utarte ścieżki, którymi podążali. Nie oczekiwali jednak od siebie tego, że z tego zrezygnują, bardziej starali się dopasować to co zaczęli tworzyć do istniejącej rzeczywistości i w sumie całkiem nieźle im to wychodziło. Czerpała z tego ogromną satysfakcję, właściwie to czuła, że nieco zmienił się jej sposób patrzenia na świat, już nie myślała tylko o sobie, bardziej kiedy zastanawiała się nad przyszłością to myślała o nich.

Odnajdywała się w tym wszystkim, czuła, że to jest droga, którą chce podążać. Zdecydowanie nie chciałaby wracać do tego, co miała kiedyś. Aktualnie uważała, że nie było tam nic wartościowego. Nie chciała takiego życia, wolała układać sobie to nowe, lepsze z nim.

Odpowiadało jej to, że przy nim mogła być po prostu sobą. Nie musiała się powstrzymywać, myśleć o tym, co mówiła, czy zastanawiać się nad tym, że coś nie przystoi. Ambroise akceptował ją taką jaka była, to naprawdę wiele dla niej znaczyło. Nie musiała przesadnie skupiać się nad tym, żeby nie zrobić czegoś nie tak. Wiedziała, że brakuje jej typowej dla dziewcząt delikatności, jej język też czasem kąsał trochę za bardzo, ale on nie miał z tym problemu, był właściwie jedyną osobą, która potrafiła jej w tym dorównać.

- Nie, to nie jest dobry pomysł. Jeszcze zrobisz się zazdrosny. - Posłała mu przy tym uśmiech, oczy jej błyszczały. Pamiętała, że był moment, kiedy nieporadnie próbowała mu sugerować, że coś do niego czuje, a on chyba nie do końca rozumiał o co jej chodzi. Wtedy było to nieco niezręczne. Teraz zdecydowanie nie musiał się martwić o nikogo, nawet o samego siebie. Geraldine nie była w stanie spojrzeć na nikogo innego. Ambroise stał się jej centrum wszechświata, to wokół niego chciała krążyć, nie myślała, że kiedykolwiek byłaby w stanie zainteresować się kimś innym. To nie było możliwe, bo nie sądziła, żeby w ogóle istniał ktoś, kto mógłby mu dorównać, on był idealny, idealny dla niej i to było dla niej najważniejsze.

- No nie, nie żartuję, wiesz, że ja je tylko zabijam. - Dodała wzruszając przy tym ramionami. Nie była specjalistką jeśli chodzi o wykorzystywanie tego, co upolowała. Ona likwidowała to, co wchodziło jej w drogę, lub to, co ludzie jej zlecali. Nie do końca ogarniała co i na ile może się im przydać. Reakcja Ambroisa uświadomiła jej, że ta akromantula to był całkiem dobry pomysł. - Czyli dobrze, że tutaj trafiliśmy. - Skoro miała się przydać do zajebiście wielu rzeczy, to faktycznie cieszyła się, że go ze sobą tutaj zabrała i razem mogli skorzystać z okazji.

- To jesteśmy dogadani. - Nie zamierzała aktualnie zgłębiać tematu, bo bała się, że jeszcze pokusi się o zbliżenie się do niego, szczególnie, że dostrzegła ten charakterystyczny błysk w oczach mężczyzny, bardzo szybko odwróciła wzrok, aby nie prowokować sytuacji, do których nie powinni teraz doprowadzać. Jutro. To był bardzo dobry, a przy okazji bliski termin.

Pomysł wydawał się jej być również nie najgorszy, wiele razy zdarzało jej się nocować w lasach, mogliby sobie stworzyć tutaj chwilowe gniazdko i uciec od codzienności, nie żeby jej ona przeszkadzała, bo bardzo lubiła swoją aktualną codzienność, jednak kiedy mówił o tym, jak o pożegnaniu lata, to wydawało jej się to warte realizacji. Zresztą obiecała mu wtedy, że zabierze go do lasu, żeby nadrobić to na co nie mogli sobie pozwolić podczas Lithy. Tak, byliby tu zupełnie sami, nikt by im nie przeszkadzał, blisko natury, to był naprawdę wyśmienity pomysł.

- Hmm, kurde, nie do końca tego się spodziewałam. - Wolała być z nim szczera. Myślała, że przyjdzie im raczej walczyć z czymś, co stworzyła natura, a to trochę zmieniało postać rzeczy. Nie była specjalistką od czarnej magii, to nie była jej działka, ale nie wystraszyło jej to zbyt mocno. Yaxleyówna nie należała do osób, i których łatwo było wzbudzić lęk, kierowała się zasadą, że wszystko co żyje można zabić, zresztą nawet jeśli nie żyło to też się dało to zabić po raz drugi. Tak.

- Chuj tam, zabijemy ją i tak. - Powiedziała całkiem lekko.

Miała przygotowaną kusze i bełt do strzału, rozglądała się uważnie, jednak póki co nic nie widziała, tyle, że miała wrażenie, że coś się do nich zbliża, a przynajmniej o tym świadczyły gałęzie znajdujące się kilka metrów przed nimi, tylko normalne akromantule były widoczne, czyżby faktycznie to była jakaś popierdolona hybryda?

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (17625), Ambroise Greengrass (20736)


Strony (4): 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa