• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[13.01.1971] W księżycową jasną noc | Geraldine & Ambroise

[13.01.1971] W księżycową jasną noc | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
25.10.2024, 13:25  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:30 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Ostatnio bardzo rzadko ruszała się z Whitby. Raczej ograniczała niepotrzebne wyjścia, ale nie mogła siedzieć wiecznie uwiązana do tego domu. Nie była osobą, która dobrze czuła się w czterech ścianach. Dlatego też przyjęła jedno, drobne zlecenie w Dolinie, zresztą było oficjalne, nic wielkiego, żadna skomplikowana sprawa. Stado gnomów ogrodowych, których trzeba się było pozbyć. Gdyby nie to, że to byli znajomi jej rodziny, to pewnie olałaby sprawę, bo wolała się zajmować bardziej skomplikowanymi zleceniami. Postanowiła jednak im pomóc. Oczywiście, poinformowała o tym Ambroisa, żeby nie było, że robi coś w tajemnicy. Ostatnio informowała go o wszystkim, wiedział dokąd wychodzi, z kim wychodzi i o której powinna wrócić. Tak było bezpieczniej. Szczególnie, że śmierciożercy zaczęli powoli panoszyć się po okolicznych miastach i atakować niewinnych. Nie, żeby jej to miało dotyczyć, przecież jej krew była odpowiednia, więc póki co się nie interesowali takimi jak ona.

Także poinformowała swojego chłopaka o tym, że wybiera się do Doliny, wspomniała, że będzie gdzieś na obrzeżach, zapomniała chyba jednak dopowiedzieć, że osoby, którym miała pomóc to jej znajomi mugolacy. Ups. Nie, żeby to coś zmieniało, nie powinno zmieniać, przecież nie mogli się od nich izolować. Znała Davida Smitha od pierwszego roku nauki w Hogwarcie, kiedyś spędzali dużo czasu grając razem w quidditcha, później poszli swoimi drogami, ale pamiętał o tym, czym się zajmowała. Nie mogła mu odmówić. Do tego był aktualnie gwiazdą Zjednoczonych z Puddlemere, była ciekawa, czy ta popularność w jakiś sposób go zmieniła.

Gdy pojawiła się pod drzwiami wielkiej rezydencji cicho zagwizdała pod nosem. Nie spodziewała się, że na quidditchu można się, aż tyle dorobić. W drzwiach przywitał ją mężczyzna, który faktycznie nieco się zmienił, wydoroślał i jego gromadka trzech dzieciaków, czego zupełnie się nie spodziewała. Kiedy miał czas na to, żeby je wszystkie spłodzić? Wolała nie zadawać pytań. Po wymianie uprzejmości, przeszła do pracy. Poświęciła trochę czasu na pozbycie się bandy gnomów, które okazały się być bardzo zawzięte. Nie spodziewała się, że zejdzie jej na tym tyle czasu, trochę się wkurzyła, że zbliżał się zmrok, bo nie zakładała, że spędzi tutaj, aż tyle czasu.

Nie zamierzała się jednak poddawać, była bliska zakończenia sprawy. Do jej uszu jednak dotarł odgłos tłuczonego szkła, i jakiegoś huku, jakby coś, gdzieś wybuchnęło.

Nieco ją to zaniepokoiło, bo przecież w tym domu były dzieciaki. Nie zastanawiając się zbyt długo, nad tym, co właściwie czyni chwyciła w dłoń swoją różdzkę i ruszyła w stronę rezydencji.

Yaxleyówna nie bała się praktycznie niczego, więc po prostu wlazła do środka. Usłyszała dzieciaki i ich rodziców, które biegły spanikowane po schodach. To nie wróżyło niczego dobrego, sama zaś starała się być jak najciszej, bo zdecydowanie ktoś zaatakował to miejsce. Świadczyło o tym szkło, które walało się po podłodze i palące się meble. Nie widziała jednak osób, które do tego doprowadziły. Może to i lepiej. W końcu usłyszała stukot, dochodził od drzwi wejściowych. Nie przejmując się niczym wbiegła więc na górę, aby pomóc swojemu koledze ewaukować stąd dzieciaki.

Znalazła się na piętrze w kilka sekund, udało się jej ich odnaleźć w jednym z pokoi, mieli szczęście, że ta rezydencja była naprawdę wielka. Nawet na górze jednak było czuć smród dymu, który powoli roznosił się po tym domu.

- Najlepiej by było, gdybyście weszli do lasu, tam nie powinni was znaleźć. - Zasugerowała Davidowi. Jako, że nie mieli za bardzo innych możliwości zaakceptował tę myśl. Pomogła mu i jego żonie wyprowadzić dzieciaki, sama zaś rzuciła jeszcze okiem przez swoje ramię i wtedy dostrzegła dwie zamaskowane osoby, które biegły w ich kierunku. - Wiejcie! - Krzyknęła do dawnego znajomego, a sama chwyciła mocniej różdżkę i zaczęła rzucać zaklęcia. Właściwie bez celu, chciała wystraszyć napastinków, zasugerować im, że podążanie za nimi było bardzo głupim pomysłem. Miała nadzieję, że odpowiednie służby pojawią się tu niedługo i nie będzie musiała sobie radzić z problemem sama. Póki co jednak twardo atakowała, a po chwili czarowała wokół siebie tarczę, żeby nie stała się jej krzywda, przynależność do Klubu Pojedynków miała swoje plusy.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
25.10.2024, 15:50  ✶  
Czasy stawały się coraz bardziej trudne nie tylko dla ludzi, którzy całymi sobą starali się zaangażować w narastający konflikt. Gdyby chodziło wyłącznie o jedną bądź drugą aktywną stronę konfliktu, prawdopodobnie w dalszym ciągu mieliby problem, ale nie taką skalę.
Do Munga w dalszym ciągu trafiałyby ofiary ataków popleczników Lorda Voldemorta. Raczej nie często ci, którzy wyznawali go z niemalże religijnym fanatyzmem, choć tych również spotykał na swojej drodze z uwagi na profesję. Prawdopodobnie częściej niż zakładał, bo większość kryła się przed niepożądanymi oczami a on nie zadawał zbyt wiele pytań, gdy świadczył usługi medyczne poza szpitalem.
Wolał nie wnikać w to, w jaki sposób powstały obrażenia i jak dokładnie do nich doszło, gdy wiedział, że usłyszałby coś pokroju garnka z wrzącą wodą potrąconego łokciem. Wolał leczyć, domykać sprawę jak najszybciej i nie przytakiwać, że tak, to na pewno ten kociołek wywołał rozległe popatrzenia na twarzy podejrzanie wyglądającego czarodzieja - amatora gotowania w przykucu.
Zajmowanie się rannymi mugolakami chwilę po tym jak byli świadkami śmierci swoich bliskich a następnie wychodzenie z dyżuru i opatrywanie tych, którzy dopiero co zdążyli zmyć z siebie krew tamtych pierwszych czarodziejów było wątpliwe nie tylko moralnie, ale prawdopodobnie na każdej płaszczyźnie. Gdyby nie to, że Ambroise od wielu lat miewał do czynienia z różnymi typami, prawdopodobnie mógłby w którymś momencie poczuć się źle z tym, co robi. Wyrzuty sumienia mogły zniszczyć człowieka w mgnieniu oka.
Nie miał ich. Rzecz jasna dostrzegał złożoność sytuacji i to, że w jego uczynkach nie było tego bohaterskiego elementu przyczyniającego się do niesienia pomocy słabszym i uciemiężonym. Natomiast nie mógł nagle wycofać się z czegoś, z czego był znany w szarej strefie. Na tej samej zasadzie nie mógł odmówić świadczenia usług komuś, kto płacił, więc oczekiwał. Tym bardziej nie zamierzał bawić się w zbawcę kogokolwiek i przykładać ręki do, dajmy na to, trucia popleczników Czarnego Pana zamiast podawać im eliksiry szybko stawiające ich na nogi.
Myślał o tym. Widział elementy mogące przyprawić kogoś innego o rozgoryczenie, ale on nie był takim typem osoby. Wybierał teorię, wedle której bilans wychodził na zero. Nie był ani po jednej, ani po drugiej stronie. Prawdopodobnie dzięki sprawnemu przeniesieniu się do Whitby i spędzaniu tam większości czasu udawało im się zachowywać neutralność.
Nikt nie był jeszcze tak pochopny albo zdesperowany, żeby złapać go pośrodku korytarza albo w tłumie i zażądać opowiedzenia się za jedną lub drugą grupą. Gdy świadczył prywatną praktykę również nie wyciągano do niego ręki na tyle otwarcie, żeby nie mógł udawać, że nie rozumie dyskretnych nacisków.
Należałoby, żeby ci, którzy nazywali się Śmierciożercami przyznali, że garnek z wrzątkiem nie był garnkiem a zaklęciem rzuconym przez niedoszłą (choć może zabitą) ofiarę. Do tej pory żaden nie zrobił tego otwarcie.
Greengrass balansował na cienkiej linie jak artysta cyrkowy od Bellów. Starał się nie bujać zbyt mocno i jak najszybciej stawać na niewielkich podestach przyklejonych do drewnianych słupów, między którymi ktoś wbrew jego woli zawiesił sznur.
Wracał do bezpiecznego domu, nie podejmował zbytecznego ryzyka, stronił od sytuacji, w których koszty mogły być niewspółmiernie wysokie w stosunku do ryzyka. Nie zawsze mógł uniknąć angażu, ale starał się dotrzymywać danego słowa i zawsze wracać do domu w pierwszej możliwej chwili.
Niestety nie mógł zaszyć się na stałe w Piaskownicy. Zresztą nie zrobiłby tego nawet w tej sytuacji. Nie był tchórzem. Nie miał zamiaru zachowywać się jak spłoszony szczur, szczególnie że z Geraldine byli członkami uprzywilejowanej części społeczeństwa. Nawet, jeżeli w tym momencie miało to lekko gorzki posmak.
Mimo to nie zamierzał schylać głowy i zniżać podbródka. Pewnym krokiem pojawiał się na kolejnych dyżurach. Równie bezsprzecznie zdecydowanie zachowywał się we wszystkich innych miejscach i okolicznościach. Także takich jak tego dnia - zdecydowanie odbiegających od szpitalnej chaotycznej rzeczywistości. To był zupełnie inny wymiar zamętu.
Wyjście w teren było znacznie bardziej niebezpieczne. Szczególnie w obstawie dwóch Brygadzistów, z których obecnością czuł się znacznie mniej bezpiecznie, bo musiał pilnować się, żeby nie zrobić przy nich czegoś, co nie byłoby w charakterze opanowanego uzdrowiciela niosącego pomoc. No i była także kula u nogi w postaci przestraszonego młodego uzdrowiciela z łapanki z innego oddziału.
Ira wyglądał, jakby w każdej chwili mógł jednocześnie porzygać się, popuścić, zemdleć i przy okazji zrobić komuś krzywdę podczas niekontrolowanego upadania. Głupi i Głupszy (Gregory i Gracjan) naoglądali się mugolskich filmów o gangsterach, cały czas bujali się na nogach, wozili się już w Mungu, mieli przerost formy nad treścią opuszczającą ich usta.
Kurwa, Ambroise miał wrażenie, że jest jedynym głosem rozsądku w grupie a przy tym blokują go okoliczności, w których został wezwany w teren do ofiar potencjalnego kolejnego ataku. Na dodatek w Dolinie Godryka, co momentalnie spowodowało w nim bardzo złe wrażenie.
Słuszne, bo na miejscu zastali sytuację wymagającą angażu dwóch innych grup o zbliżonym składzie. Zarówno magimedyków jak i znaczenie większej ilości ekip interwencyjnych, które całe szczęście były w drodze. Byli zbyt wcześnie, żeby wycyrklować w ten sam moment, lecz na tyle późno, żeby nie móc pomóc części przypadków. Dwa domy płonęły tak bardzo, że miały spłonąć doszczętnie zanim ktokolwiek je ugasi. Trzeci właśnie zaczynał się palić. Ktoś wrzeszczał... ...wiele różnych osób, przeciekających się w popłochu między grupami ratunkowymi.
Nie było czasu na przygotowanie. Wraz z Irą ruszyli w kierunku grupy ludzi wyglądających na wymagających natychmiastowej interwencji, kiedy z okien w pobliskim domu posypał się grad szkła. Coś wybuchło, ktoś wystrzelił zaklęciem, Gregory albo Gracjan odpowiedzieli kontrą. Błyskawicznie zaczęło robić się gorąco. Nie tylko od ognia.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
26.10.2024, 08:39  ✶  

Księżyc zaczynał świecić jasną łuną, na niebie pojawiła się właściwie jego część, bo pełnia była kilka dni temu. Yaxleyówna pomyślała, że wyglądało to całkiem malowniczo. Trawa pokryta drobnym szronem,  powoli padające z nieba płatki śniegu, temperatura nie najgorsza. Idealne warunki, żeby komuś dzisiaj wpierdolić.

Tak, oczywiście nie zamierzała uciekać, Geraldine nie była miękką fają, mogła powymieniać z dwójką przeciwników serie zaklęć, wiedziała, że sobie z tym poradzi, była tego pewna. Od lat ćwiczyła pojedynki, to nie mogło być trudniejsze od tego, co robiła oficjalnie. Miała w ogóle całkiem duże szczęście, że postanowiła zostać częścią klubu pojedynków, bo wiedziała, że każdy walczy w inny sposób, szczególnie magią, a ją zaczynało zaskakiwać coraz mniej posunięć. Miała świadomość, że poplecznicy Voldemorta zapewne nie wiedzą, czym jest honor i nie będą mieli oporów, przed nie do końca szlachetnymi zagrywkami, ale ona też potrafiła oszukiwać, ona również nie należała do tych osób, które musiały grać według zasad, wręcz przeciwnie - nie zamierzała tego robić. Nie kiedy cel był jeden - przeżyć.

Może i powinna wziąć nogi za pas, ale to nie było dla niej typowym posunięciem, walczyła z bestiamii, na pewno poradzi sobie z ludźmi (wiedziała, że ludzie to najgorsze potwory).

Póki co przeciwników było dwóch, nie była w stanie określić z kim walczy, bo mieli zakryte twarze. Tak bardzo byli pewni swoich poglądów, że wstyd im było za nie walczyć, odważni -  nie ma co. Wydawało jej się jednak, że to była kobieta i mężczyzna, przynajmniej na pierwszy rzut oka, kiedy mogła ocenić wygląd ich sylwetek. To nic nie zmieniało, ale dobrze było wiedzieć.

Geraldine nie zamierzała dzisiaj nikogo zabijać, to raczej nie był jej sposób na załatwianie podobnych problemów. Mogła ich trochę poturbować, ale nie chciała mieć na sumieniu ludzi. To jeszcze nie był ten moment, w którym mogłaby kogoś zabić ot tak.

Zaklęcia świstały w powietrzu,  dostała nawet jednym rykoszetem w twarz, rozcięcie nie było duże, ale piekło, poczuła też ciepło krwi, która znalazła się na jej policzku, skapnęła też na oszronioną trawę. Gęsta, purpurowa krew, przez widok której zacisnęła mocniej zęby. Najwyraźniej oni nie mieli oporów przed tym, żeby faktycznie ją zranić powinna o tym pamiętać, i wybierać nieco bardziej przemyślane zaklęcia. Mogła tu umrzeć, mimo, że to nie po nią przyszli. Chcieli zaatakować mugolaków, u których znalazła się zupełnym przypadkiem.

Ciekawe ile było takich przypadkowych ofiar, które znalazły się bez żadnego powodu w miejscu, które akurat postanowili zaatakować, na pewno wiele. Oczywiście nie zamierzała do nich dołączyć. Yaxleyówna nie była ofiarą, była myśliwą, stworzoną do walki, nie powinna więc mieć z tym najmniejszego problemu. Nie uciekała, wręcz przeciwnie zbliżała się do swoich przeciwników między drzewami, żeby za bardzo się nie wychylać. Jeśli znajdzie się na odpowiedniej odległości poza magią będzie mogła skorzystać z broni, oczywiście że miała przy sobie sztylety, może nie zawrotną ilość, bo znalazła się tu tylko po o to aby wywalić gnomy ogrodowe zza domu, ale jednak miała przy sobie broń.

Znalazła się kilka metrów od zamaskowanych czarodziejów, wystarczająco blisko, żeby mieć pewność że jak rzuci w nich sztyletem to na pewno trafi i będzie mieć możliwość popchnąć mocniej, gdyby wbił się zbyt delikatnie.

Wiedziała, że powinna była uciekać, jednak wkurzyli ją kiedy zaczęli gonić za tymi dzieciakami. Dzieciakami, które nie potrafiły się bronić, miały przed sobą całe życie, które nic nikomu nie zrobiły. Tego nie mogła znieść. To było dla niej zbyt wiele. Dlatego też właśnie nadal dzielnie rzucała zaklęcia. Jedno za drugim, była bardzo mocno na tej czynności skupiona.

Wiedziała, że są na etapie, albo oni, albo ona, co skutecznie motywowało ją do tego, aby być od nich szybszą. Przeciwników było dwóch, co trochę komplikowało sytuację, ale nie zamierzała się tak szybko poddawać.

Udało jej się podpalić płaszcz kobiety (przynajmniej tak zakładała, że to była kobieta) dzięki czemu na moment wykluczyła ją z walki. Mogła się więc skupić na wymianie zaklęć z mężczyzną. Uniknęła nawet calm em zgrabnie jego drętwoty, niczym w tańcu, bo zrobiła przy tym całkiem efektowny piruet, tylko nieliczni wiedzieli, że to wcale nie jest zasługa pobieranych przez lata lekcji tańca, a szermierki, którą trenowała od dziecka.

Kątem oka zauważyła, że dobiegły jeszcze dwie zamaskowane osoby. Wiedziała, że nie poradzi sobie z taką ilością przeciwników. Całkiem zabawne, bo przecież mówiła, że nie dotyczy jej ten konflikt i nie chciała brać w nim udziału, a przede wszystkim umierać za nieswoje ideały.

Cóż, życie bywało nieprzewidywalne. Powinna zdawać sobie z tego sprawę. Machnęła szybko różdżką raz jeszcze, udało jej się ranić mężczyznę, który stał najbliżej niej, ale wtedy poczuła, że oberwała zaklęciem, bardzo paskudnym, najprawdopodobniej czarno magicznym, skuliła się na ziemi, poczuła ból rozchodzący się po całym ciele, ale nie wydawało jej się, żeby był fizyczny. Ktoś musiał mieszać jej w głowie. To nie było możliwe, żeby poczuła coś takiego przez zranione ciało.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
26.10.2024, 12:08  ✶  
W jednej sekundzie z akcji ratunkowej mającej na celu leczenie ofiar ataku znaleźli się w samym środku drugiej fali.
Bez chwili namysłu posłał zaklęcie w kierunku jednego z zamaskowanych czarodziejów, który chyba nawet nie dostrzegł zagrożenia zanim nie został gwałtownie odrzucony w tył. Nie próbował uchylić się przed atakiem ani odbić czaru zanim fala nie posłała go na małe drzewko, które złamało się w pół pod wpływem uderzenia. Ambroise nie wątpił, że to nie miało wystarczyć na zbyt długo. Tym bardziej, że właściwe osoby mające brać udział w starciu z ramienia Ministerstwa nagle gdzieś zniknęły.
W jednej chwili Gregory był tuż obok. W kolejnej wraz z Gracjanem dosłownie wyparował w powietrzu. Gdzieś z oddali było słychać wrzaski, sypały się zaklęcia, łuna ognia była przerywana przez charakterystyczne rozbłyski.
Najpewniej to tam znajdowali się dwaj mężczyźni, choć powinni być tutaj, broniąc swoich przydzielonych magimedyków zamiast dołączać do innego starcia. Przynajmniej tak to powinno wyglądać, skoro włączono ich w całą sprawę. Mieli dostać ochronę (od samego początku wątpliwą w oczach Greengrassa; nie był zaskoczony jej ustaniem), natomiast bardzo szybko zostali zdani sami na siebie.
Ira był...
No właśnie: gdzie był Ira? On również nie znajdował się w polu widzenia Ambroisa, który co prawda nie miał zbyt wiele czasu na oglądanie się za zagubionym kolegą, ale zauważył jego nieobecność tuż przed tym, kiedy ktoś wycelował mu prosto w plecy. Wyłącznie cień przesuwający się po ścianie pobliskiego budynku uprzedził go o tym na tyle wcześnie, żeby Greengrass odskoczył, przetaczając się po trawie w ucieczce przed kolejnymi zaklęciami.
Instynktownie odpowiedział swoimi: pierwszymi, które przyszły mu na myśl.
Żadne z nich nie trafiło w przeciwnika. Pierwsza kontra uderzyła w kilka ocalałych drzewek, łamiąc także je. Druga została posłana przez niego niemal natychmiast po pierwszej i jakimś cudem trafiła w napastnika. Kolejny oponent wyleciał w powietrze, wpadając z impetem na fragmenty zniszczonego ogrodzenia.
Czarna peleryna rozsunęła się. Maska nie musiała spadać, by ukazać tożsamość człowieka. To był Ira. Jebany Ira, który jeszcze chwilę temu srał po gaciach, jąkając się i wyglądając jak mała przerażona dziewczynka.
W tym momencie nawet w bladym blasku księżyca nie dało się nie zauważyć, że krwawił. Po policzku ściekała mu krew. Ciemna w mroku nocy, ale nie trzeba było bardziej się przyglądać, żeby wiedzieć, skąd pochodziła. Stracił przytomność. Rozbita głowa nie wymagała szycia tylko jak najszybszej interwencji.
Greengrass nie ruszył się z miejsca. Nie zastygł położony na trawie, wsparty na jednym łokciu z różdżką zaciśniętą w drugiej ręce. Podniósł się niemal od razu. Poderwał się z oszronionej trawy, ale nie ruszył w stronę (teraz już chyba byłego) kolegi po fachu.
Mógł cisnąć zaklęciem wiążącym w młodego uzdrowiciela, lecz tego również nie uczynił. Nie było takiej potrzeby. Funkcje życiowe miały ustać po kilku chwilach. Poważnie rozbita głowa nie była jedynym, co wpływało na stan Iry. Dwa ostro zakończone pręty ogrodzenia przebiły mu śledzionę i okolice lewej nerki.
Nawet jeśli Ambroise chciałby z jakiegoś powodu go ratować to kolejne zaklęcia, które posypały się od strony pozostałych agresorów mu to uniemożliwiły. Nie były wycelowane w niego, ale mógłby dostać rykoszetem, gdyby pochopnie rzucił się w kierunku człowieka, który powinien być mu pomocą a okazał się zdrajcą.
Nie miał zamiaru się poświęcać. Nie miał również w planach rzucać się do ucieczki, skoro sytuacja wyglądała tak źle a obstawy z Ministerstwa nie było nigdzie widać. Wiedział, że w tej chwili narusza daną obietnicę, bo powinien wycofać się z pola rażenia, poza którym niemalże był.
To zza winkla szła wymiana zaklęć. Mógłby zignorować toczącą się tam walkę. Nie był tutaj, żeby się angażować w bezpośrednie starcie tylko po to, aby zająć się rannymi. Nikt nie miałby mu za złe, gdyby robił swoje. Uzdrowiciele nie byli wprawionymi brygadzistami. Część z osób, które wcześniej widział na miejscu była niemal bezbronna. Przyszli tu nieść pomoc. Nie walczyć.
Zawahał się przez ułamek sekundy. To były jego rejony. To byli ludzie, których znał. Nawet w tym konkretnym domu mieszkały osoby, z którymi wiązały go wspólne sprawy. Nie obecnie, ale w przyszłości tak. Dostrzegł, że najpewniej udało im się uciec, ale wymiana ognia nadal trwała. To oznaczało, że zagrożenie nadal kogoś dotyczyło. Kogoś, kogo mógł znać.
W najbardziej ekstremalnych przewidywaniach nie spodziewał się wypaść zza ściany w wymianę zaklęć między kolejnymi zamaskowanymi czarodziejami a osobą, którą rozpoznał nawet zanim ta myśl przeleciała mu do głowy. Odruchowo posłał salwę zaklęć w stronę napastników. Tym razem nie przejmując się tym, z czego korzysta. Ani tym, kto go widzi w akcji.
Ministerstwa tu nie było. Dwaj brygadziści w dalszym ciągu spektakularnie zawalali sprawę. Miał szczęście, ale w żadnym wypadku tego tak nie interpretował. Właściwie to niczego nie analizował. Reagował w najbardziej wściekły, nienawistny sposób.
Pierwszy raz w życiu posuwając się do kontrataku wykorzystującego dokładnie to, do czego posuwali się przeciwnicy, wytrącając ich tym z równowagi. Ogień za ogień. Czysta nienawiść, biała gorączka, całkowite skupienie na jednej myśli.
Nigdy wcześniej nie posunął się tak daleko jak w tym momencie opętany najbardziej prymitywną furią. Nie zastanawiając się ani przez moment, nie myśląc o tym jak machinalnie mu to przychodziło, jak bezwiednie uciekał się do czegoś, do czego nie uciekała się ta dobra strona.
Kontra za kontrą, świst za świstem. W tym wypadku reagował instynktownie. Pod wpływem uderzenia adrenaliny ignorując piekący ból lewej strony ciała, gdy ledwo wyślizgnął się zaklęciu, obrywając rykoszetem, gdy uderzyło nie o niego a o człowieka za nim.
Oprawcy zaczęli wycofywać się w stronę linii lasu. Wymiana ognia przeszła w niemalże jednostronny ostrzał. Nie spodziewali się. Czuł z tego powodu satysfakcję. Czystą, zwierzęcą, nastawioną wyłącznie na zadanie bólu, zmiażdżenie przeciwnika, który nagle z łowcy stał się ofiarą. Dostrzegając lęk i panikę, chciał zobaczyć pełny wymiar pierwotnego lęku...
...a potem zadać ostateczny cios. Dopiero to by go zadowoliło. Szczególnie, że jedna z osób była już ranna jeszcze przed tym, gdy dołożył do tego swoją rękę. Mógłby to zakończyć. Wiedział, że mógłby to zakończyć. Mężczyzna był ranny, kobieta ciągnęła go już w tym momencie za sobą coraz bardziej niestarannie i niestabilnie odbijając zaklęcia.
Mógłby dać ujście furii. Posunąć się jeszcze dalej. Wziąć odwet...
...bezrefleksyjnie. To byłoby banalne, dziecinnie proste poddać się temu głębokiemu uczuciu. Sprawić, żeby ci ludzie wreszcie poczuli jak to jest być stroną, na którą się poluje. Ofiarami. Wojna wymagała ofiar. Sami ją wywoływali. Podejmowali to ryzyko. Wiedzieli na co się piszą. Byli zbyt pewni siebie. W głębi pragnął wytrącić im to z ręki, sprawić, żeby utracili resztki stabilności. Żeby się bali. Chcieli być okrutni? Nie zaznali okrucieństwa.
Różdżka kobiety świsnęła na trawę wyrwana z dłoni, zostawiając wyraźne rozcięcie na skórze. Mężczyzna zatoczył się na nią, wsparty niemal całkowicie. Kilka kolejnych sekund i mogliby zaznać tego, czego tak bardzo pragnęli, ale ta krwawa smuga...
...wytrąciła Ambroisa ze stanu, w którym się znajdował. Nie wiedzieć, czemu, ale sprawiła, że zrobił instynktowny krok w tył, patrząc na zamaskowanych czarodziejów, którzy wykorzystali ten moment do rzucenia się w las a on nie rzucił się za nimi. Nie potrzebował ich gonić? Nie. Nie potrzebował. Nie o to mu chodziło.
Oceniając sytuację obrócił się na pięcie. W dalszym ciągu ściskał różdżkę w ręce, ale nie musiał odpowiadać na atak ani atakować. Pospiesznie wrócił na trawnik, przyklękując przy Geraldine, obejmując ją ramionami i potrząsając nią, żeby na niego spojrzała. Chyba coś mówił? W istocie nic nie wydostało się z jego zaciśniętych ust.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
26.10.2024, 21:20  ✶  

Opadła na kolana i zaczęła się trząść. Nie potrafiła zlokalizować miejsca bólu, nie wiedziała w co dokładnie dostała. Strasznie bolało. Jakby całe ciało, jednocześnie przechodził silny ból. To uczucie docierało nawet do jej kości. Czy kości w ogóle mogą tak robić, jasne, kiedy były złamane, to to czuła, ale nigdy nie towrzyszyło jej jeszcze takie dziwne uczucie. Oberwała w swoim życiu wiele razy, czy to zaklęciami, czy po prostu coś ją dziabnęło, raniło, ale nigdy nie czuła się, aż tak źle. To musiała być czarna magia, nic innego nie mogłoby spowodować czegoś podobnego.

Nie mogła nic z tym zrobić, wiła się więc na tej oszronionej trawie, i tyle, liczyła na to, że to pomoże - nie nie pomagało wcale.

Nie miała pojęcia, co dzieje się wokół niej. Nie była w stanie rozejrzeć się wokół siebie, nie potrafiła zlokalizować miejsca, w którym znajdowali się jej przeciwnicy. Cóż, być może to miał być jej koniec. Na pewno stała się aktualnie łatwym celem dla wroga. Tyle, że właśnie, to przecież nie był jej wróg, ona wcale nie chciała stawiać się po żadnej ze stron. To stało się zupełnie przypadkowo, po prostu znajdowała się w miejscu, które chcieli zaatakować.

Może powinna się wycofać, ale z drugiej strony, jak właściwie mogłaby spojrzeć w lustro mając świadomość, że nie pomogła tym dzieciakom. Chuj tam Davidem, ale te jego dzieciaki przecież były zupełnie bezbronne. Nie chciała mieć na rękach ich krwi, nie pozwoliłaby na to.

Teraz więc w imię czyichś idei leżała na trawie i piszczała z bólu. Nie było to dla niej typowe zachowanie, nieraz zdarzyło jej się, że dostała dosyć mocno, ale nigdy to nie bolało, aż tak bardzo. Może miała umrzeć? Może był to jej koniec. Nie spodziewała się, że będzie wyglądał w ten sposób. Mogliby ją dobić, a nie się nad nia pastwić, to byłoby zdecydowanie lepsze.

Nie docierało do niej nic z tego, co działo się wokół. Nie miała pojęcia, jak wyglada sytuacja na froncie, czy ktoś się do niej zbliżał, zamierzał dokończyć dzieła? Próbowała otworzyć oczy, ale wszystko ją tak bolało, że nie miała siły tego zrobić. Zaczęła się drapać po rękach, jakby chciała pozbyć się tego uczucia spod skóry, siedziało jednak bardzo głęboko.

Gdzie była jej różdżka? Musiała gdzieś wypaść, nie miała jej w dłoniach, czy w ogóle by się jej teraz do czegoś przydała? Pewnie nie. Nie byłby w stanie rzucić żadnego zaklęcia, to którym oberwała wprowadziło ją w bardzo dziwny stan.

Poczuła, że ktoś wziął ją w ramiona. Wydawało jej się, że do jej nozdrzy dochodzi znajomy zapach. Domu, bezpieczeństwa, tylko skąd się właściwie tutaj wziął? Nie miała pojęcia.

Nie oponowała, gdy wziął ją w ramiona. Nie była w stanie. Nadal się trzęsła, nie do końca potrafiła zapanować nad swoim ciałem. Dalej ją bolało, ciekawe ile jeszcze to potrwa i czy w ogóle przestanie boleć? To nie mogło trwać w nieskończoność. Po jej policzkach popłynęło kilka łez, nad tym również nie miała kontroli. Po prostu pojawiły się znikąd, może przez ten dziwny ból, który trawił jej ciało.

- Czy ja umarłam? - Padło w końcu z jej ust, bardzo cicho. Trudno jej było powiedzieć coś więcej. Może zdechła i trafiła do własnego raju, tylko dlaczego znajdował się w nim Ambroise? Nie miała pojęcia. Nie zdawała sobie sprawy z niczego, co działo się wokół niej. Nie myślała jasno.

Nawet nie mogła być na siebie zła o to, że tutaj została.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
27.10.2024, 00:01  ✶  
Refleksja przyszła niemal zbyt późno. Nie dopuszczał tego do swojej świadomości, ale takie były fakty. Wystarczyłoby trzydzieści sekund więcej. Może nawet mniej niż pół minuty. Posunąłby się dalej. Podświadomie to wiedział, nawet jeśli jednocześnie wykluczał tę możliwość.
Gdyby chodziło wyłącznie o niego, możliwe że wcale nie dałby im zniknąć w lesie. Nie poddałby tego starcia, gdyby nie inne priorytety, które stały się dla niego znacznie ważniejsze, gdy zaczął trzeźwieć z pierwszej fali adrenaliny i wściekłości. Musiał dokonać wyboru a gnanie za tymi ludźmi w ciemny las nie było najważniejsze. Nie tym razem.
Ukląkł przy Geraldine w pozycji, z której mógłby spróbować się podnieść, gdyby sytuacja tego wymagała, ale także takiej, w której mógł podeprzeć ją w swoich ramionach. Jak najdelikatniej przesunął ją po trawie, obejmując dziewczynę i opierając ją o siebie. Była sinoblada, zlana zimnym potem, ledwo kontaktująca. Nie mógł tego nie dostrzegać. Nie potrafił podejść do tego wyłącznie z zawodowym profesjonalizmem. Nie tym razem. Szczególnie w tym momencie, kiedy zaczęło z niego schodzić wszystko, co czuł jeszcze przed chwilą.
Oddychał ciężko. Chrapliwie przez bezwiednie podjęty wysiłek fizyczny, ale także przez niepokój i świadomość, że gdyby nie zrządzenie losu to...
...nie chciał o tym myśleć. Próbował nie dopuścić tego do siebie, ale nie potrafił przestać. Myśli same pchały mu się do głowy. Powodowały naprawdę złowrogie wizje. Napędzały te uczucia, przez które jeszcze chwilę wcześniej wydobył z siebie tego kogoś, kogo nie poznawał. Teraz te same uczucia nie napędzały go już do niszczenia wszystkiego na swojej drodze. Nie wywoływały w nim woli zmiażdżenia przeciwników, nie nakręcały tej pierwotnej furii. Wręcz przeciwnie - teraz odczuwał lęk.
Ktoś kiedyś powiedział, że oba te stany są ze sobą nierozerwalnie związane. Wściekłość i strach. Stare porzekadła mówiły prawdę, której wcale nie chciał zaakceptować. Większość brutalności brała się z obawy, nie z siły. Wejście na niewłaściwą drogę było znacznie łatwiejsze, gdy wcale się tego nie planowało. Kiedy miało się konkretne, właściwe pobudki. Robił to nawet w tej chwili: wyjaśniał przed sobą to, co go ogarnęło, zrzucając to na karb konieczności.
Nie mógł postąpić inaczej. Nie, gdy ktoś pierwszy wykorzystał wszystkie swoje najgorsze zamiary, żeby skrzywdzić najważniejszą dla niego osobę.
To było coś, czego bał się od lat, nawet jeśli nie był gotów tego przyznać. Zawsze miał to gdzieś z tyłu głowy a teraz, kiedy się wypełniło, zareagował w sposób, który zaskoczył nawet jego.
Musiał uciec się do tego samego. Wziąć odwet w taki sam sposób. Oko za oko. Defensywa nie byłaby skuteczna. Musiał przejść w ofensywę. Został do tego sprowokowany, przymuszony. Więc czemu się zreflektował zanim zadał ostateczny cios? Skoro byłby słuszny i usprawiedliwiony?
Nie chciał w to wnikać. Próbował o tym nie myśleć, skupiać niemalże całą uwagę na Geraldine, której twarz powoli zaczęła nabierać kolorów. Podświadomie monitorował sytuację dookoła gotów zareagować w przypadku kolejnego ataku, ale żaden nie nadszedł a w okolicy zaczęli aportować się kolejni ludzie z ekip uderzeniowych Ministerstwa.
Machnął ręką na widok znajomych twarzy pracowników Munga, którzy również zaczęli pojawiać się w większej liczebności. Dawał im do zrozumienia, że nie potrzebuje wsparcia. Ktoś inny z pewnością potrzebował tego bardziej niż oni. Ich sytuacja była już stabilna.
Przynajmniej z zewnątrz, bo wewnątrz czuł jak ogarniają go różne emocje, mieszają się ze sobą i piętrzą się w jego piersi nie znajdując ujścia na zewnątrz. Tłumił je w sobie. Przynajmniej jeszcze w tej chwili nad sobą panował, przyciskając dłoń do policzka Geraldine i gładząc ją po nim palcami.
- Nie - odezwał się, mocniej przyciskając ją do siebie z ustami zatopionymi w jej splątanych włosach. - Wszystko jest w porządku. Już jest w porządku - chyba sam także w dalszym ciągu poddawał się szokowi, bo mamrotał równie cicho, co ona.
Wreszcie opuścił ściskaną różdżkę na trawę, przymykając oczy. Sam nie wiedział, co powinien czuć poza tym mętlikiem w głowie. Wszystkie emocje zbyt mocno mieszały się w jego głowie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
27.10.2024, 17:01  ✶  

Yaxleyówna po dzisiejszym spotkaniu z fanatykami Voldemorta miała zmienić swoje podejście co do nie zabijania ludzi w imię nie swoich idei. Ból, który wypełniał jej ciało był na tyle silny, że na pewno skłoni ją to do późniejszych refleksji. Oni nie mieli oporów, nie patrzyli w kogo rzucają zaklęciami, wystarczyło, że ktoś wszedł im w drogę, a zamierzali się go pozbyć. Nie podobało się jej to podejście, w ogóle nie akceptowała zabijania niewinnych, dla niej to było zdecydowanie nieodpowiednie. Geraldine nie uważała, żeby takie metody miały przynieść coś dobrego. Rozumiała, że czystokrwiści chcą utrzymać władzę w swoich rękach, ale sposób w jaki to robili był nieodpowiedni. Co gdyby tu jej dzisiaj nie było? Czy przeczytałby w gazecie o tym, że gwiazdor quidditcha został zabity tutaj ze swoimi dzieciakami? To było nie do pomyślenia.

Nie żałowała tego, że im pomogła, zrobiłaby to pewnie i drugi raz, byleby nie mieć na sumieniu swojego dawnego znajomego ze szkoły i jego najbliższych. To, że przypadkowo przez to oberwała, to już inna sprawa. Powinna była być uważniejsza, powinna podejść do tej walki nieco brutalniej, jednak nie chciała nikogo skrzywdzić zbyt mocno. To nastawienie było nieodpowiednie, już teraz wiedziała, że oni nie mieli żadnych skrupułów, atakowali jak leci, sięgali po najgorsze z zaklęć. Na pewno będzie o tym pamiętać, kto wie, czy jeszcze kiedyś przypadkiem gdzieś na nich nie trafi. Lepiej zakładać najgorsze. Wtedy na pewno będzie wiedziała czego się spodziewać i w jaki sposób z nimi walczyć. Tak, może to i dobrze, że miała za sobą pierwsze doświadczenie, może niezbyt przyjemne, ale przecież przeżyła, nic takiego jej się nie stało, no prawie, było całkiem blisko, gdyby nie to wsparcie które pojawiło się znienacka mogłoby jej tutaj już nie być, chociaż wolała na to nie patrzeć z tej strony. Przeżyła, tamci chyba uciekli, bo nie dostrzegała zaklęć fruwających w powietrzu.

Poczuła opuszki palców, które znalazły się na jej policzku. Jego dotyk ją uspokajał, mimo, że ból jej nie opuszczał, jeszcze nie, to czuła się nieco lepiej. Właściwie jak zawsze, gdy znajdował się tuż obok, na nikogo innego tak nie reagowała, Ambroise powodował, że każda, nawet najbardziej chujowa sytuacja stawała się znośną. Wiedziała, że już nic jej nie grozi, bo był obok, a on na pewno nie pozwoliłby aby stała się jej krzywda. Właściwie to chyba dzięki niemu jeszcze żyła. Nie miała pojęcia skąd się tutaj wziął, ale najwyraźniej los jej sprzyjał, że zesłał jej tu jego. Wiedziała, że był jedną z tych osób, które były w stanie poruszyć niebo i ziemię, aby nie stała się jej krzywda. Szkoda, że w ogóle został zmuszony do tego, aby angażować się w tę wymianę zaklęć, ale nie przewidywała, że to stanie się takie zaciekłe, no i nie miała świadomości ilu właściwie było przeciwników. Nie zdawała sobie sprawy, że jest ich więcej.

Opadła nieco bezwiednie w jego objęciach, bo to dziwne uczucie które ogarniało jej ciało nadal nie przestawało jej niepokoić. Przymknęła znowu oczy, starała się być spokojna, chociaż wiedziała, że nie do końca poszło po jej myśli. Obiecała mu coś, to było najgorsze, a teraz zastał ją w takiej sytuacji. Nie powinna była do tego dopuścić, to wyglądało naprawdę źle.

- To dalej boli. Dalej boli. - Wyrzuciła z siebie jeszcze. Łatwiej byłoby jej zebrać myśli, gdyby nie musiała się przejmować ciałem, które wypełniał najbardziej okropny ból jaki kiedykolwiek czuła. - Kiedy to minie? - Nie miała pojęcia ile zwyczajowo trwają takie uroki, ale zdecydowanie chciałaby, żeby już minął, czy w ogóle samo jej przejdzie, czy powinien ktoś się tym zająć? Nie wiedziała. Dlatego też przestała się nad tym zastanawiać, tylko wtuliła się jeszcze bardziej w swojego ukochanego.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
27.10.2024, 18:39  ✶  
Ambroise czuł się zbyt wytrącony z równowagi wszystkimi wydarzeniami mającymi miejsce na przestrzeni zaledwie kilku minut. Kiedy wychodził do pracy całując swoją dziewczynę na pożegnanie i żartując o późnym powrocie z dyżuru, nie spodziewał się, że parę godzin później oboje znajdą się w takiej sytuacji.
Wszystko zapowiadało się jak niemal każdy normalny dzień. Co prawda odkąd sytuacja w czarodziejskim świecie stała się napięta nie można było już o czymkolwiek wyrokować, ale jak dotąd skutecznie udawało im się żyć mniej więcej tak jak przedtem. Co prawda w innym miejscu, unikając niepotrzebnych długich pobytów w Londynie, ale to była całkiem przyjemna odmiana.
Gdyby nie okoliczności mogliby to zaliczyć do długiego pobytu na wsi w celu sprawdzenia jak właściwie im się tam żyło na stałe. Już zdarzało mu się napomykać, że taka zmiana miała więcej zalet niż mogliby przypuszczać. Powoli przestawało mu brakować głośności dużego miasta. Szczególnie, że wychował się w znacznie spokojniejszej Dolinie Godryka a w Whitby było jeszcze ciszej. Dało się przywyknąć do wolniejszego tempa życia rekompensującego konieczność odbywania dłuższych podróży.
Londyn bez wątpienia nadal był miejscem, które Ambroise doceniał. To nie uległo zmianie. Lubił możliwość dokonania szybkich zakupów i uzupełnienia zapasów wtedy, kiedy to było wygodne. Nocne życie miasta również od czasu do czasu zachęcało do udziału w różnych wydarzeniach, wyjść ze znajomymi, wspólnych kolacji poza domem.
Jednakże widmo wojny było tam znacznie wyraźniejsze. Roztaczało się nad ulicami. Lęk ludzi spieszących po Pokątnej, Horyzontalnej czy pomniejszych uliczkach był niemalże namacalny. Pozostawiał kwaśny smak na języku. Uliczki ciemniejszej strony magicznego Londynu i głębsze warstwy rejonów bytowania ludzi półświatka zawsze były bardziej ponure i niebezpieczne a teraz stały się otwarcie groźne.
Nie było miejsca, które nie zostałoby w jakiś sposób skażone. Wszędzie dało się wyczuć powagę sytuacji. Również w bardziej obleganym Mungu oraz pośród jego pacjentów, którzy wcześniej od czasu do czasu pojawiali się w szpitalu a teraz wręcz wnioskowali o wyłączne odwiedzanie ich w domach.
Z uwagi na to, Ambroise rano planował jeszcze kilka takich wizyt domowych. W tym wypadku podchodząc do tego lżej, bo wszystkie dotyczyły jego bardziej ekscentrycznych pacjentów. Zawsze potem miał całkiem sporo do opowiedzenia. Co prawda nie łamał tajemnicy lekarskiej, ale przynosił Geraldine co nieco z zabawnych anegdotek i ploteczek towarzyskich podłapanych u tych ludzi.
Dzięki temu mogli być na bieżąco nie tylko z dramatami i spekulacjami co do przyszłości, lecz także z tymi bardziej zabawnymi informacjami z magicznego świata. Kiedy opuszczał dom, spodziewał się, że następne godziny przyniosą wiele różnych trudności, ale ostatecznie nadejdzie poranek płynnie przechodzący w spokojne przedpołudnie. Wróci do domu przed dwunastą jak to zwykł robić i wszystko będzie dobrze.
Nie był niespokojny na wieść o planach Yaxleyówny odnośnie udania się do Doliny Godryka, bo uważał tę okolicę za jedną z bezpieczniejszych. Wszystko zmieniło się w przeciągu kilku chwil. Naruszono im to, odebrano poczucie bezpieczeństwa nie tylko w Londynie, lecz w kolejnym miejscu. To nie była bezpieczna przystań tylko pole starcia. Sam środek zawieruchy, której makabryczny obraz potęgowały jęzory ognia z płonących domów i słupy iskier lecących w górę a następnie wystrzeliwujących w dół.
Można było odnieść wrażenie, że cały świat płonie. On z pewnością je miał. Przynajmniej jeszcze przed chwilą, bo teraz zupełnie nie wiedział, co powinien robić. Z jednej strony trzymał Geraldine w ramionach, kołysząc ją bardzo delikatnie i miarowo, starając się pocierać jej ramiona i chronić ją przed nocnym ziąbem samego środka mroźnej zimy.
W pewnym momencie zrzucił z siebie płaszcz, żeby ją nim opatulić niemal po czubek nosa, ignorując szczypanie igiełek mrozu. W istocie było mu gorąco a to uczucie biło raczej od środka aniżeli od ciepłej łuny płonącej rezydencji. Byli od niej zbyt daleko, żeby odczuwać żar ognia trawiącego deski z charakterystycznym głośnym trzaskiem i sykiem.
Nie zdarzyło się, żeby dotychczas nie wiedział jak powinien zareagować. Wypierając swoją wcześniejszą reakcję z umysłu, jakby nigdy do niej nie doszło i cały świat skupił się na tej chwili, od której wszystko się zaczęło. Przeszkolenie z interwencji kryzysowych nie miało tu przydatności, bo nie brał pod uwagę tego, że mogłoby dotyczyć kogoś, na komu mu zależało. Zawsze to miały być obce osoby. Wtedy nie miałby problemu z pilnowaniem procedur i reakcjami.
Obecnie nie miotał się, ale czuł bezradność. Zbyt dużą, żeby nie wytrącało go to z resztek równowagi. Szczególnie, kiedy dotarły do niego ciche pytania wypowiedziane z tą charakterystyczną nutą w głosie, którą zawsze tak bardzo podświadomie się obawiał usłyszeć. Spełniały się jego najczarniejsze scenariusze. Może nie te najbardziej brutalne, ale naprawdę niewiele brakowało, żeby do tego doszło i miał tę świadomość.
- Zaraz, Kochanie, już niedługo. Jeszcze chwila i przejdzie - wymamrotał z całkiem żałosnym brakiem pewności i wiary w swoje słowa, które brzmiały dla niego obco we własnych ustach, jakby wypowiedział je ktoś inny stojący obok.
Bezwiednie uniósł wzrok, rozglądając się dookoła, ale nikogo tam nie było. Najbliżsi im pracownicy Munga i Ministerstwa (poznawał ich po ubraniach) stali co najmniej sto metrów dalej głośno naradzając się w jakiejś sprawie i intendywnie gestykulując. Niby ich głosy miały szansę dotrzeć tutaj z wiatrem, ale nie do jego świadomości. Odbijały się od uszu wypełnionych trzaskiem pękającego drewna i szumem pożaru, którego nikt nie próbował gasić.
- Nie mogę nic ci na to podać, ale to minie. Przejdzie za chwilę. Ten człowiek już nie może... ...nie zrobi... ...nie da rady... ...obiecuję - wysławiał się raczej chaotycznie, szczególnie jak na niego i zwyczajowe opanowanie, ale nie potrafił wrócić do równowagi w mgnieniu oka, nawet jeśli to byłoby wskazane. - Przejdzie. Zawsze przechodzi - nie wyjaśniał, skąd zdaje sobie z tego sprawę, jedynie znowu obiecywał, bo nie mógł zrobić nic więcej dopóki to samo nie minie.
Nic ponad bycie dla niej oparciem. Fizycznym i mentalnym, mocniej obejmując Geraldine, kiedy się w niego wtuliła i próbując przekazać jej jak najwięcej ciepła. Nie mogli się stąd oddalić. Jeszcze nie. W takim stanie teleportacja nie wchodziła w grę bez podejmowania dodatkowego ryzyka, szczególnie że sam także nie czuł się stabilnie (co wyłącznie podkopywało jego psychikę, która powinna być silna). Przeczekanie było jedyną możliwością. Przynajmniej na teraz.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
27.10.2024, 21:21  ✶  

To nie był pierwszy raz, kiedy trafiła na jeden z ataków. Nie wspominała o tym wcześniejszym swojemu chłopakowi, bo nie chciała go denerwować, ale już jeden raz miała wątpliwą przyjemność z nimi walczyć. Wszystko przez to, że spotkała przed sklepem z zabawkami jedną ze swoich przyjaciółek. Wtedy obyło się bez większych strat, również ocaliły rodzinę mugolaków, zniknęła stamtąd szybko, aby nie być powiązaną ze sprawą. Też nie było łatwo, jednak nic jej się właściwie nie stało. Poprosiła Idę, aby nikomu nie wspominała o tym, że ona była tam obecna. Zmyła się tak szybko, jak się pojawiła.

Teraz było zupełnie inaczej. Trafili ją, kurwa mać, była na siebie zła, bo nie znosiła takich sytuacji. Raczej całkiem zgrabnie sobie radziła w podobnych momentach, wychodziła niemalże bez szwanku, to nieco ugodziło w jej dumę, bo dała się zaskoczyć. Powinna była być czujniejsza, mieć oczy z tyłu głowy, a nie skupiać się na jednej osobie, która była tuż przed nią.

Jak do tej pory radzili sobie całkiem nieźle. Przeniesienie się do Piaskownicy było dobrym pomysłem, dzięki temu właściwie nie odczuwali tego, co działo się w czarodziejskim świecie. To było całkiem wygodne, życie niemalże w bańce. Tym bardziej, że Yaxleyówna jak już gdzieś wychodziła to głównie do lasów, gdzie nie miała styczności z ludźmi, nie wiedziała, jakie mają nastawienie, ani jak wyglądają sprawy w Londynie. Właściwie to wiedziała tyle, co przekazał jej Roise, który bywał tam zdecydowanie częściej. Miał w końcu normalną pracę, plus zajmował się w dalszym ciągu swoimi dodatkowymi biznesami w tej drugiej części Londynu. Aktualnie to było całkiem wygodne, bo mógł przynosić informacje z różnych części miasta, spoglądać na problem z innych perspektyw, to było całkiem przydatne.

Nie zakładała jednak, że dzisiaj sami znajdą się w centrum wydarzeń. Dolina zawsze wydawała się być raczej bezpieczna, nie spodziewała się, że będą chcieli zrobić rozpierdol i tutaj. Powinna to założyć, bo przecież i tutaj mieszkali mugolacy, najwyraźniej więc żadne miejsce nie było bezpieczne, przynajmniej jak na razie. Uświadomiła to sobie, może nawet sporo ją to kosztowało.

Czy było warto? Cóż, uratowała kilka niewinnych żyć, a przynajmniej tej myśli się trzymała, chociaż na chwilę powstrzymała oprawców przez co nie mieli możliwości ruszyć za tamtą rodziną. To był jej sukces, drobny, bo drobny, ale wolała widzieć te jasne strony, chociaż ból przechodzący przez jej ciało przypominał jej też o tej mniej przyjemnej.

Mogli ją dobić, ale miała jednak w tym wszystkim trochę szczęścia, pojawiło się wsparcie, chyba najlepsze na jakie mogła trafić. Ambroise poradził sobie z jej przeciwnikiem, chociaż tego nie widziała, bo była zajęta oglądaniem trawy i poskładała się z bólu, to przeczuwała, że to on był odpowiedzialny za to, że jeszcze żyła.

Źle się czuła z tym, że go zawiodła. Obiecała mu, gdy to się zaczęło, że będzie uważała, niby starała się to robić, ale dzisiejsza sytuacja pokazała jej, że może mieć problem z dotrzymaniem danego słowa. Nie znosiła tego robić, nie przychodziło jej lekko rozczarowywanie najbliższych, a w sumie nie miała nikogo bliższego od niego, to przynosiło dodatkowy ciężar na jej piersi. Zajmie się tym później, będzie musiała my wyjaśnić, co się właściwie stało, chociaż nie sądziła, że to pomoże.

- Mhm. - Zacisnęła zęby, żeby przypadkiem znowu jakieś dziwne dźwięki nie wyszły z jej ust. Nie chciała niepokoić obecnych wokół ludzi swoim krzykiem. Skupiała się na tym, żeby jakoś opanować ból, który przejmował kontrolę nad jej ciałem.

Dzięki temu, że Ambroise wziął ją w ramiona nie próbowała już się drapać, nie walczyła z tym uczuciem, które znajdowało się pod jej skórą, właściwie ciężko było nawet określić w którym miejscu, miała wrażenie, że dotyczy to całego ciała.

Otulił ją płaszczem, to też przyniosło chwilowe ukojenie, szczególnie po tym, jak chwilę wcześniej wytarzała się w oszronionej trawie, jej knykcie były czerwone z zimna, zapewne w końcu zaczęły odzyskiwać swój naturalny kolor.

- Wierzę ci, we wszystko. - Skoro Ambroise mówił, że to przejdzie, to nie mogło być inaczej. Ufała jego osądowi, nikomu innemu nie wierzyła tak bardzo. Byli bezpieczni, to też nie było jej obojętne, skoro wspomniał o tym, że ten człowiek już nie może zrobić im krzywdy, to musiał mieć pewność, że nie ma możliwości tu wrócić. Może ciężko jej było skupić się jakoś mocno, ale przez jej głowę przeszła myśl, skąd wynikała ta pewność, czy coś mu zrobił? Pozbył się problemu, czy po prostu spowodował, że tamten uciekł. Możliwości było wiele. Yaxleyówna aktualnie sama żałowała, że nie posłała go na drugą stronę, może to by jej chociaż odrobinę zrekompensowało to, co przeżywała.

- Tak, to prawda, ból zawsze mija. - Jak silny by nie był, zawsze kiedyś znikał. Musiała właśnie o tym myśleć, to mogło jej pomóc przeżyć ten moment.

Zastygła w jednej pozycji, starała się ograniczyć ruchy kończyn, po prostu tkwiła w uścisku. Czekała na to, aż przejdzie, minie jej to wszystko. Nie miała pojęcia ile właściwie powinna czekać na to, żeby dostrzec efekty powrotu do normalności. Ambroise na pewno wiedziałby, gdyby musiała przyjąć jakiś eliksir, chociaż w sumie nie zajmował się urazami pochodzącymi od zaklęć.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
27.10.2024, 22:33  ✶  
Obiecali sobie ostrożność. W głębi duszy nie wiedział jak ma traktować to, co się tu wydarzyło. Nie była z nim nieszczera. Mówiła, gdzie zamierza się wybrać. Przyjął to z aprobatą, życzył jej powodzenia, posłał szeroki uśmiech, ucałował usta na pożegnanie i wyszedł z domu na pozornie spokojny dyżur.
Tymczasem znaleźli się tu razem na skraju...
...cholera nie chciał myśleć, czego, ale nie mógł być ślepy na to, że to miało jasną przyczynę. Zamiast teleportować się w jakieś bezpieczne miejsce, Geraldine walczyła z oprawcami. Sama. Niemal przegrywając. Mało brakowało a byłoby...
NIE.
Stłumił to w sobie, zdusił. Musiał zachowywać się z należytym opanowaniem, wymyślając coś, choć nie miał niemal żadnych możliwości.
Choć może?
Mimowolnie skierował wzrok w stronę różdżki leżącej na trawie, rozważając tę jedną myśl.
Nie wiedział, w jaki sposób.
To zabolało jak rozżarzony pręt wbity między żebra wycelowany w serce.
Powinien wiedzieć jak.
Zacisnął wargi, po czym spróbował rozluźnić jeszcze bardziej zaciśniętą szczękę, żeby odpowiedzieć.
- To dobrze. Bardzo dobrze - odpowiedział szeptem, żeby podtrzymać ich rozmowę, bo dzięki temu wiedział, że nie było najgorzej i mógł dostrzec, jeśli gdzieś by mu odpłynęła.
Przede wszystkim nie mógł do tego dopuścić i był tego całkowicie świadomy. Mogłoby się wydawać, że poddanie się słabości i zawrotom głowy przyniosłoby ulgę Geraldine. Nic bardziej mylnego. Nie mogła mu tu zemdleć, toteż przez cały czas starał się ją kołysać i kilkukrotnie strzelił palcami przy jej twarzy, żeby na niego spojrzała.
Było ciężko. Nigdy nie powiedziałby, że będzie tak trudno radzić sobie z całkowitą bezradnością. Ruszył w teren przygotowany na różne okoliczności. W teorii wiedział co tu zastanie, ale nie miał przy sobie nic, co mogłoby pomóc. Jeżeli cokolwiek takiego istniało to nie było mu znane.
Musiał się dokształcić. Poznać coś więcej na ten temat, sięgnąć głębiej w kierunku informacji, których teraz nie posiadał. Uzdrowicielskie księgi nie miały mu w tym pomóc tak samo jak czcze dyskusje z magimedykami z oddziału urazów pozaklęciowych i klątw. Wiedział, co by znalazł i jaka byłaby odpowiedź.
Ministerstwo skutecznie osłabiło program OPCM już na poziomie Hogwartu a na stażu w Mungu nie uczono wiele więcej. Przynajmniej w jego oczach, bo teoretycznie mówiono, jak leczyć, ale on w tym momencie potrzebował wiedzieć znacznie więcej. Na tyle dużo, żeby już nigdy nie czuć tej bezsilności i bezradności, gdy wiedział, że mógł coś zrobić. Bardzo mgliście wiedział co, coś czego nie uczono powszechnie jako praktyk medycznych, ale nie miał pojęcia jak.
W końcu podjął najlepszą z możliwych decyzji. Widząc kolory powoli powracające na twarz Geraldine i to, że dziewczyna nie trzęsie się już aż tak bardzo, doszedł do jedynego logicznego wniosku. W dalszym ciągu obejmował ją ramieniem, jednak w pewnej chwili kątem oka zlokalizował swoją różdżkę i zabrał jedną dłoń z ciała ukochanej.
Sięgnął na trawę, po czym wyciągnął ramię w górę, posyłając strumień jednobarwnych iskier w niebo zgodnie z przyjętym systemem kategoryzowania przypadków medycznych. Ani przez chwilę nie wahał się z przypisaniem właściwego. Pozostało czekać.
Potrzebował pomocy w dalszym postępowaniu. Nie bez powodu posłano z nim Irę, który teraz był martwy. Całe szczęście, bo dzięki temu już nie mógł bardziej zaszkodzić. Świadomość bezpośredniego zetknięcia się z wężem w ludzkiej skórze nie była ani trochę szokująca. Greengrass spodziewał się takiego obrotu spraw. Prędzej niż później.
Młody uzdrowiciel był trupem udowadniającym, że nikomu nie można było dłużej ufać. Ambroise nie pracował bezpośrednio z nim. Mieli nikłą styczność podczas stażu i wykładów dawanych przez starszego mężczyznę, ale Ira zdecydowanie nie wyglądał na Śmierciożercę ani poplecznika Lorda Voldemorta. Może dlatego powinien być naturalnym pierwszym podejrzanym.
Jego panika była nienaturalna. Teatralna i przerysowana. Zwracał na siebie uwagę. Odwracał ją od otoczenia. Rozpraszał Gregory'ego i Gracjana, którzy z jakiegoś powodu w dalszym ciągu nie pojawili się w okolicy. Powinni tu być. Nie żyli? Nie wyglądali na słabeuszy. Może nie byli zbyt inteligentni, ale z pewnością potrafili walczyć.
Z drugiej strony byli tymi, którzy w większej mierze starali się pokazać martwemu uzdrowicielowi swoją siłę i to, że są odpowiednimi ludźmi do ochrony. Skoro Ira był w stanie na dłuższą chwilę zamroczyć i oszukać przeczucie Ambroisa to tamtych z pewnością tym bardziej.
Byli trupami. Nie musiał tego analizować. To było jasne.
- Zabiorę cię do szpitala. Musi cię obejrzeć ktoś kto się bardziej zna na czarnej magii i może lepiej ocenić twój stan - opuścił różdżkę, na powrót objął Geraldine drugim ramieniem i oparł podbródek o czubek jej głowy składając na nim pocałunek.
Nie do końca kontrolował swój przekaz. To, co mówił było ciche i przeznaczone wyłącznie dla uszu ukochanej, ale zamiast dać do zrozumienia, że powinien się nią zająć ktoś, kto zna się na czarnej magii i jej wpływie instynktownie użył tego drobnego słowa bardziej zlepionego z równie wymownym lepiej.
Znał się na czarnej magii. Nie był w niej ekspertem, ale miał z nią styczność nie tylko podczas leczenia obrażeń a również ich zadawania, czego dał wręcz zatrważająco wyśmienity pokaz kilka chwil wcześniej.
Swój najgłębszy epizod zaliczył cztery lata temu. Tak właściwie to nawet pięć lat wcześniej, choć nie było to po raz pierwszy. Od prawie połowy dekady nie czuł ku temu tamtych pierwotnych ciągot. Odkąd ze sobą byli trzymał się w ryzach. Miał wszystko, czego potrzebował. Był szczęśliwy i spełniony.
Do tego momentu... ...choć gdyby głębiej się zastanowił, pierwsza rysa na szkle pojawiła się podczas pamiętnego marszu charłaków, może nawet trochę wcześniej. Wtedy, kiedy przywiązał się do swojej nowej rzeczywistości tak bardzo, że zaczął reflektować się, uważać na to, żeby nie podejmować nierozsądnego ryzyka ani nie zabierać ciemnych sprawek do domu. Wtedy pojawił się podstępny lęk wślizgujący się niepostrzeżenie pod skórę i mieszający w głowie.
To on podpowiedział mu tego wieczoru jedyną możliwość zajęcia się oprawcami, teraz tymczasowo był zadowolony ujściem na zewnątrz, ale Greengrass nadal czuł go gdzieś z tyłu głowy.
Pulsował mu w niej również wtedy, kiedy wreszcie pojawił się dodatkowy uzdrowiciel do pomocy w jak najdelikatniejszym zajęciu się poszkodowaną Geraldine i przetransportowaniu jej do szpitala, w którym już panował chaos.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (4305), Ambroise Greengrass (6223)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa