Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Oddychała powoli, miarowo, spokojnie. Leżała w łóżku, pierwsze promienie słońca zaczynały się przebijać przez szyby, które nie należały do szczególnie czystych.
Spała, chyba spała, przynajmniej przez większość nocy. Sen przyniósł jej spokój i ukojenie, którego potrzebowała po wydarzeniach minionego wieczoru.
W końcu otworzyła oczy, bardzo powoli, ale po chwili je zamknęła. Światło ją raziło, najwyraźniej musiała to zrobić jeszcze wolniej.
Uderzył w nią ten specyficzny zapach, którego kiedyś bardzo nie lubiła, a teraz poniekąd kojarzył jej się z domem. Ambroise był nim otoczony, gdy wracał do domu. To musiał być Mung, była tego pewna.
Próbowała sobie przypomnieć, co właściwie wydarzyło się wieczorem, dlaczego się tutaj znalazła. Wszystko zaczęło jej się rozjaśniać mimo początkowego problemu z zebraniem myśli.
Znajdowała się u znajomych, doszło do ataku, ona nie uciekła, została, zaczęła z nimi walczyć, w końcu oberwała. Tak, nie poradziła sobie z zamaskowanymi oprawcami. Było ich zbyt wielu. Poległa. Nie do końca, bo przecież mogła skończyć gorzej - zdawała sobie z tego sprawę. Miała wczoraj dużo szczęścia, chociaż nie na tyle, aby uniknąć szpitala.
Pamiętała, że Roise jej pomógł, pojawił się znikąd, zapewne dzięki niemu nadal nie przekroczyła granicy światów.
Była zła na siebie, że zawiodła, że nie udało jej się samej wyjść z tego cało. Przeszedł ją zimny dreszcz, kiedy przypomniała sobie to uczucie bólu, które rozchodziło się po całym jej ciele, kiedy oberwała czarnomagicznym zaklęciem, na szczęście zniknęło. Ten ból już nie trawił jej od środka. Udało im się ją uleczyć.
Wczoraj coś się zmieniło. Docierało do niej, że nie powinna już wcale czuć się bezpiecznie, że śmierciożercy zamieszali także jej światem, wcześniej nie odczuwała tego tak bardzo. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że zagrożenie mogło pojawić się w każdej chwili. Tak jak wczoraj, poszła zrealizować całkiem proste zlecenie, a oni zaatakowali miejsce, w którym się znajdowała. Nie mogła być bierna, nie mogła pozwolić im zamordować z zimną krwią tej rodziny, która przecież nie zrobiła nic takiego, właściwie to tylko istniała. Była zła, że musiała to zrobić, nie chciała angażować się w nieswoją wojnę, tylko, co jeśli w ogóle nigdy nie miała tego wyboru? Nie dało się być neutralnym, nie kiedy na jej oczach zamierzali mordować dzieci. Tego nie była w stanie znieść.
Wykonała kolejną próbę otworzenia oczu. Tym razem robiła to jeszcze spokojniej, kilka razy zamykała i otwierała powieki. W końcu jej się udało.
Dobrze założyła, faktycznie znajdowała się w Mungu. Najwyraźniej zaklęcie, które ją trafiło musiało być naprawdę paskudne, bo inaczej pewnie obudziłaby się teraz w ich łóżku w Whitby, tego była pewna. Ambroise potrafił sobie radzić z większością urazów, tym razem jednak przerosło to nawet i jego, co tylko upewniało ją w myśli, że miała sporo szczęścia, że to on ją wczoraj znalazł, odpowiednio się nią zajął i znalazł dla niej pomoc. Nie miała pojęcia, jak właściwie mu to wyjaśni, nie chciała teraz o tym myśleć. Była nieco otumaniona i otępiała. Musiała się dobudzić.
Próbowała oprzeć się na łokciach i podnieść do pozycji siedzącej, zajęło jej to chwilę, ale w końcu jej się udało. Wtedy dostrzegła go siedzącego obok jej łóżka. Ulżyło jej, nie była sama w tym strasznym miejscu.
- Czy oni przeżyli? - Głos jej drżał, był zachrypnięty, czuła suchość w ustach, ale musiała się upewnić, że Davidowi i jego dzieciakom nic się nie stało. To było teraz najistotniejsze.