• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[14.01.1971] Changes | Geraldine & Ambroise

[14.01.1971] Changes | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
28.10.2024, 12:30  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:30 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Oddychała powoli, miarowo, spokojnie. Leżała w łóżku, pierwsze promienie słońca zaczynały się przebijać przez szyby, które nie należały do szczególnie czystych.

Spała, chyba spała, przynajmniej przez większość nocy. Sen przyniósł jej spokój i ukojenie, którego potrzebowała po wydarzeniach minionego wieczoru.

W końcu otworzyła oczy, bardzo powoli, ale po chwili je zamknęła. Światło ją raziło, najwyraźniej musiała to zrobić jeszcze wolniej.

Uderzył w nią ten specyficzny zapach, którego kiedyś bardzo nie lubiła, a teraz poniekąd kojarzył jej się z domem. Ambroise był nim otoczony, gdy wracał do domu. To musiał być Mung, była tego pewna.

Próbowała sobie przypomnieć, co właściwie wydarzyło się wieczorem, dlaczego się tutaj znalazła. Wszystko zaczęło jej się rozjaśniać mimo początkowego problemu z zebraniem myśli.

Znajdowała się u znajomych, doszło do ataku, ona nie uciekła, została, zaczęła z nimi walczyć, w końcu oberwała. Tak, nie poradziła sobie z zamaskowanymi oprawcami. Było ich zbyt wielu. Poległa. Nie do końca, bo przecież mogła skończyć gorzej - zdawała sobie z tego sprawę. Miała wczoraj dużo szczęścia, chociaż nie na tyle, aby uniknąć szpitala.

Pamiętała, że Roise jej pomógł, pojawił się znikąd, zapewne dzięki niemu nadal nie przekroczyła granicy światów.

Była zła na siebie, że zawiodła, że nie udało jej się samej wyjść z tego cało. Przeszedł ją zimny dreszcz, kiedy przypomniała sobie to uczucie bólu, które rozchodziło się po całym jej ciele, kiedy oberwała czarnomagicznym zaklęciem, na szczęście zniknęło. Ten ból już nie trawił jej od środka. Udało im się ją uleczyć.

Wczoraj coś się zmieniło. Docierało do niej, że nie powinna już wcale czuć się bezpiecznie, że śmierciożercy zamieszali także jej światem, wcześniej nie odczuwała tego tak bardzo. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że zagrożenie mogło pojawić się w każdej chwili. Tak jak wczoraj, poszła zrealizować całkiem proste zlecenie, a oni zaatakowali miejsce, w którym się znajdowała. Nie mogła być bierna, nie mogła pozwolić im zamordować z zimną krwią tej rodziny, która przecież nie zrobiła nic takiego, właściwie to tylko istniała. Była zła, że musiała to zrobić, nie chciała angażować się w nieswoją wojnę, tylko, co jeśli w ogóle nigdy nie miała tego wyboru? Nie dało się być neutralnym, nie kiedy na jej oczach zamierzali mordować dzieci. Tego nie była w stanie znieść.

Wykonała kolejną próbę otworzenia oczu. Tym razem robiła to jeszcze spokojniej, kilka razy zamykała i otwierała powieki. W końcu jej się udało.

Dobrze założyła, faktycznie znajdowała się w Mungu. Najwyraźniej zaklęcie, które ją trafiło musiało być naprawdę paskudne, bo inaczej pewnie obudziłaby się teraz w ich łóżku w Whitby, tego była pewna. Ambroise potrafił sobie radzić z większością urazów, tym razem jednak przerosło to nawet i jego, co tylko upewniało ją w myśli, że miała sporo szczęścia, że to on ją wczoraj znalazł, odpowiednio się nią zajął i znalazł dla niej pomoc. Nie miała pojęcia, jak właściwie mu to wyjaśni, nie chciała teraz o tym myśleć. Była nieco otumaniona i otępiała. Musiała się dobudzić.

Próbowała oprzeć się na łokciach i podnieść do pozycji siedzącej, zajęło jej to chwilę, ale w końcu jej się udało. Wtedy dostrzegła go siedzącego obok jej łóżka. Ulżyło jej, nie była sama w tym strasznym miejscu.

- Czy oni przeżyli? - Głos jej drżał, był zachrypnięty, czuła suchość w ustach, ale musiała się upewnić, że Davidowi i jego dzieciakom nic się nie stało. To było teraz najistotniejsze.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
28.10.2024, 14:18  ✶  
To była trudna noc, ale następne godziny wcale nie przyniosły ulgi. Sytuacja zaczęła się stabilizować. Stan jego dziewczyny nie był dobry, ale nie był też już tak zły jak z początku. Mogła spać spokojnie a on nie musiał dłużej obawiać się o to, że jeśli ukochana pogrąży się w niebycie to już z tego nie wyjdzie.
Nie odzywał się. Zawiesił się gdzieś na granicy między świadomością konieczności cierpliwego siedzenia na niewygodnym krześle a niespokojnym wyczekiwaniem w mentalnej próżni. Myśli, które kłębiły się w jego głowie umknęły dawno temu.
Drgnął wyrwany z zamroczenia.
- Mhm - odburknął unosząc głowę i obdarzając Geraldine ciężkim, posępnym spojrzeniem.
Wystarczyło, że otworzyła usta a on zamiast ulgi, że się nareszcie obudziła, poczuł ogarniającą go irytację, której nawet nie potrafił powstrzymać. Zresztą wcale nie chciał tego robić. Był przemęczony tym, co wydarzyło się w przeciągu wszystkich tych godzin. Najpierw ulatujących przez palce, później bezlitośnie dłużących się.
Nie miał pojęcia, czego oczekiwał, ale na pewno nie tego kurewsko heroicznego pytania, które dotarło do niego od strony łóżka. Już w pierwszym instynkcie cały się spiął, choć jeszcze kilkadziesiąt sekund wcześniej pokładał się na krześle, niemalże całkiem opierając górną połowę ciała o pościel.
Obiecali sobie, że nie będą robić takich rzeczy. Mieli nie angażować się bez potrzeby w nieswoją walkę. Oczywiście dopuszczał konieczną interwencję, ale przede wszystkim z rozsądkiem. Miała myśleć głównie o sobie tymczasem zaangażowała się w starcie ze zbyt dużą liczbą groźnych przeciwników po to, żeby ratować życie kogoś, kto nawet przez moment nie zreflektował się, że powinien dołączyć do wymiany ognia.
Nie. Cała tamta rodzina umknęła jak banda tchórzy. Włącznie z mężczyzną, po którym Ambroise spodziewałby się chronienia własnej rodziny za wszelką cenę a nie brania nóg za pas jak lękliwy pies. Znał go, wydawało mu się, że to zupełnie inny typ człowieka, ale David w momencie starcia wybrał poświęcenie kogoś kto wcale nie musiał mu pomóc. Rzucił się do ucieczki razem z żoną i dziećmi. Poddał walkę.
A ona wciąż pytała o to czy wszystko było z nim w porządku i czy przeżył. Kurwa mać.
Nawet nie miał w sobie na tyle odwagi cywilnej, żeby pojawić się na sali. Greengrass widział go w korytarzu. Wiedział, że mężczyzna wie. Wymienili spojrzenia. Mugolak odwrócił wzrok, spuścił głowę i umknął do gabinetu, w którym ktoś badał jego całkowicie bezpieczne, nienaruszone fizycznie ani mentalnie (no, może poza strachem) pociechy. Nie miał domu, ale miał dostatecznie dużo galeonów, żeby stąd wyjechać. Cały i zdrowy.
Za to właśnie Yaxleyówna chciała zginąć. Dla osoby tego pokroju. Po tym, co obiecała, gdy wojna dopiero się rozpoczynała. Złamanie danego słowa bolało tym bardziej. Dodatkowo potęgowane wrażeniem, że tym razem było naprawdę blisko. Pół minuty, może kilka. Traf losu chciał, że nie doszło do większej tragedii.
Zostawiłaby go tu samego. Tak po prostu. Mógłby nawet o tym nie wiedzieć. Mógłby ruszyć w innym kierunku nie wiedząc, że umierała gdzieś tam zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Mógłby do kurwy nędzy! natknąć się później na jej martwe, pozbawione życia ciało i puste zamglone oczy.
A ona pytała o stan kogoś kto nie potrafił nawet postawić tu stopy? Nie mówiąc nawet o słowach. Żalu, wdzięczności, wyrazie skruchy.
Roise naprawdę nie wiedział jak miałby z nią rozmawiać w tej chwili. Cała fala wcześniejszych uczuć znowu rozlała się po jego ociężałym ciele. Tym razem poczuł przede wszystkim wściekłość, bo nie rozumiał. Naprawdę nie rozumiał, czemu mu to robiła. Zacisnął dłonie na brzegu łóżka aż pobielały mu knykcie, przełknął gulę w gardle, ale wróciła niemal natychmiast. To rozgoryczenie było niepowstrzymane.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
28.10.2024, 15:02  ✶  

Ulżyło jej, kiedy potwierdził jej to, że udało się ich ocalić. Było to małe światełko w tunelu po tym wszystkim, co wczoraj widziała. Nie musiała mieć ich na sumieniu, na szczęście. Pewnie nie poradziłaby sobie z poczuciem winy, które mogłoby się pojawić.

Tyle, że dostrzegła jego spojrzenie, wiedziała co ono oznacza. Zawiodła go. Zdecydowanie nie chciała teraz się z tym mierzyć, jednak chyba nie było innej możliwości.

Obiecała mu, że nie będzie się w to mieszać, że będzie się trzymała z boku, troche jej to nie wyszło. To nie tak, że zrobiła to celowo. Nie biegała przecież po Londynie jako mścicielka i nie atakowała tych, którzy chcieli krzywdzić ludzi. To nigdy nie było to, co chciała robić. Wbrew pozorom całkiem dobrze jej było na uboczu, z dala od tego konfliktu. Niestety najwyraźniej ta sielanka i życie z boku nie mogło ciągnąć się w nieskończoność. To dotyczyło również jej, czy tego chciała, czy nie. Prędzej, czy później zdarzyłaby się podobna sytuacja. Musiałaby zareagować.

Może trochę ją poniosło, ale nie spodziewała się, że może być ich tak wielu. Nie przemyślała sprawy, nie do końca i po raz kolejny jej dosyć narwany temperament okazał się być jej zgubą. Powinna to przewidzieć, ale tego nie zrobiła.

Nie czuła się źle, była raczej już tylko i wyłącznie zmęczona. Ból minął, przespała chyba najgorszy moment, właściwie to nie, nigdy nie zapomni tego poczucia bezsilności, które się pojawiło, gdy znalazła się na oszronionym trawniku. Nie potrafiła z tym walczyć, nie umiała, nie znała sposobu, aby poradzić sobie z takim potężnym zaklęciem. Wypadałoby, aby przygotowała się na kolejne ewentualności, znalazła braki w swoich umiejętnościach, musiała je nadrobić, żeby nie doprowadzić nigdy więcej do podobnej sytuacji.

Wpatrywała się w niego swoimi błękitnymi oczami i nie do końca wiedziała, co powiedzieć. Czuła, że to nie będzie łatwa rozmowa, widziała to w jego spojrzeniu. Zdawała sobie sprawę z tego, że była to jej wina. Nie powinna była reagować, mogła uciec, ale to nigdy nie leżało w jej naturze. Nie potrafiłaby zbiec z tamtego miejsca mając świadomość, że w tym domu są niewinne dzieci. Nie wiedziała jednak w jaki sposób przyjdzie jej się z tego wytłumaczyć. Nie chciała go rozczarować, czuła, że to zrobiła.

Oddychała powoli, zbierała myśli, nie odrywała nawet na moment spojrzenia od jego twarzy. Nie do końca wiedziała, co powinna powiedzieć. Nie miała siły zbytnio się nad tym zastanawiać. Wiedziała, że była to po części jej wina, aczkolwiek na pewno nie całkowicie. Oni ją sprowokowali do działania. Ona nigdy nie chciała angażować się w działania wojenne, bardziej została podstawiona pod ścianą, tak - właśnie w ten sposób to widziała, została zmuszona do tego, żeby ryzykować.

- Mów, powiedz wszystko, co potrzebujesz powiedzieć, wiem, że zjebałam. - Najwyraźniej postanowiła wybrać drogę ku szczerości. Tak, nie chciała, żeby dalej spoglądał na nią oceniającym spojrzeniem, lepiej by było, żeby uderzył w nią tym wszystkim, co miał w zanadrzu. Na pewno miał więcej czasu na przemyślenia od niej, bo Yaxleyówna przespała większość nocy. Chciała mieć za sobą tę rozmowę, wiedziała, że tak, czy siak będzie musiała się z tym zmierzyć.

Wolała zrobić to tutaj, w Mungu, niżeli wracać do domu z jakimikolwiek niedopowiedzeniami, lepiej było, aby wszystko sobie wyjaśnili nim ją stąd wypuszczą.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
28.10.2024, 17:16  ✶  
Odkąd Geraldine się odezwała i przeniósł na nią początkowo puste spojrzenie sposępniałych zielonych oczu, nie spuszczał z niej wzroku. Miał wrażenie, że to jeden z momentów, w których minione lata odzwierciedlają się w każdej dostrzeżonej mikroekspresji. W tej chwili rzeczywiście mógł z niej czytać jak z książki. Nie obawiał się tego, że ona z niego również.
Nawet nie próbował tego komentować. Nie starał się unikać kontaktu wzrokowego, intensyfikując go, ale nie tak jak zwykle. Teraz był zły. Nie. Był wkurwiony. Wściekły, pełen napięcia, poczucia tego, że został oszukany.
Dała mu swoje słowo a rzuciła się do nierównej walki o kogoś kto nawet nie był dla nich istotny. Zupełnie tak, jakby szukała pretekstu, żeby to zrobić. Znalazła sposobność. Ambroise nie chciał wiedzieć czy chociażby przez chwilę zastanowiła się nad tym co to oznacza zanim rzuciła się między mugolaków a Śmierciożerców.
Wytłumaczenie zawsze się znajdowało. Mogła być mistrzynią wykrętów i wyjaśnień. Tak samo jak on. Zazwyczaj ufał jej osądowi i potrafił jej wybaczyć pochopne działanie. Oboje ryzykowali bardziej niż większość ludzi, ale teraz przekroczyła granicę.
Wiedziała z czym to się wiąże. Wielokrotnie rozmawiali o atakach i skutkach wojny, która zagarniała ich świat. Mówił jej o ofiarach przyjmowanych w Mungu oraz o tych, których nie dało się ratować. Ludzie ginęli coraz częściej. Niektórzy byli już zimni zanim nadeszła pomoc. Inni dogorywali na oczach uzdrowicieli. Jeśli mieli szczęście to na szpitalnym łóżku wśród bliskich.
Nie trudno byłoby domyślić się jak to dla niego wyglądało. Co z nim zrobiło. Szczególnie wtedy, kiedy dostrzegł przelotny wyraz ulgi na twarzy dziewczyny, kiedy zrozumiała, że tamci ludzie przeżyli. To było zbyt wiele. Skrzywił się, jakby trzasnęła go w twarz. Cały czas to teraz robiła.
On też czuł się torturowany.
- Jest ci źle? Z tym, co mamy? - Spytał grobowym tonem, przeszywając Geraldine prawie na wskroś świdrującym spojrzeniem ciemniejszych i bardziej matowych niż zazwyczaj oczu. - Chcesz mnie zostawić to odejdź. Potrzebujesz mojego przyzwolenia, żeby to zrobić? Wiesz, że go nie dostaniesz - kolejne słowa Ambroisa cieły powietrze z powolną, głęboką precyzją. - Ale to nie powód, żeby się zabijać - jeszcze panował nad falą gorąca i wściekłości wzbierającą w nim, trzymał to w ryzach, bo była osłabiona i nadal znajdowali się w szpitalu.
Nie to, aby mógł mieć problem z naskoczeniem na nią tu i teraz poza ich domem. Nie zostawiali prania brudów wyłącznie w czterech ścianach. Oboje dobrze zdawali sobie sprawę z tego, że potrafią to robić niemalże wszędzie i o każdej porze. Mimo to próbował się opanować.
Zacisnął dłonie na krawędzi łóżka, puszczał ją, ściskał kolejny raz. Oddychał głęboko przez nos, raz na jakiś czas zapominał się i syczał przez zaciśnięte zęby, wydychając powietrze ustami pogryzionymi z nerwów nocy.
- Planujesz dać się zabić? Brakuje ci czegoś w życiu? - Spytał z wyraźniejszą złością, mląc słowa zanim je wypowiadał. - Nie. Nie zjebałaś. Zjebać można eliksir. Ty - brakowało mu słów na to, co zrobiła - nikt mnie tak nigdy - nie zawiódł, nie przeraził, nie okłamał, nie potraktował jak człowieka trzeciej kategorii, kiedy przysięgał coś, co było łgarstwem, nie przyprawił o najgorszą noc w życiu, nie doprowadził na sam skraj, nie potraktował w taki sposób, nie wybrał nade mnie mugoli, nad nasz dom inny dom, nad naszą rodzinę inną rodzinę, nikt nigdy tego nie zrobił.
Nigdy nikomu nie dał takiej władzy. Wieloletniego kredytu zaufania, który stanął w płomieniach w jedną noc.
Ambroise wiedział, że nie chodziło o nich ani o niego. Jeszcze do wczoraj byli szczęśliwi. Tym bardziej bolały go te wybory. Czuł się tak, jakby strzaskała mu wazon na głowie. Nie zjebała. Nie spierdoliła. A powinna była zrobić to drugie. Zamiast tego byli tutaj. Całe szczęście razem. Na szczęście nie w kostnicy, nie na cmentarzu. Tej nocy zginęli ludzie. Powinni cieszyć się, że ich to ominęło, ale Greengrass czuł się tak daleki od ulgi jak tylko mógł.
- Twoi przyjaciele nie zainteresowali się czy żyjesz. Ani nie cofnęli się, żeby ci pomóc. Miej tego pełną świadomość - nie powinien tego mówić, ale to była prawda.
A przecież mówili sobie prawdę (w jego wypadku właściwsze byłoby: coraz bardziej warczeli nią na siebie, on warczał na Geraldine nawet tego nie dostrzegając). Byli ze sobą szczerzy? Nie byli. Traktowała ich gorzej od obcych.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
28.10.2024, 20:17  ✶  

Dostrzegała to w jego oczach. Nie dało się nie zauważyć tego wkurwienia, zdecydowanie. Nie sądziła jednak, że aż tak wyprowadzi go z równowagi. Powinna się tego spodziewać, bo jej wczorajsze zachowanie było nie do końca rozsądne, a jeśli nawet ona to zauważała, to cóż, Ambroise miał prawo się na nią wkurzyć. Tak, była tego świadoma, jednak ta świadomość niczego nie ułatwiała, wręcz przeciwnie, było tylko gorzej.

Potrafiła sobie wyobrazić, co czuł, kiedy ją wczoraj znalazł. Tak, nie było to takie trudne, bo zdawała sobie sprawę, jakby zareagowała, gdyby to była analogiczna sytuacja dotycząca jego. Nie do końca umiała znaleźć dla siebie usprawiedliwienie, czy w ogóle powinna go szukać? Nie, musiała jakoś przetrawić to, że go zawiodła. Nie znosiła tego uczucia, było dużo gorsze od tego bólu, które sprawiło jej czarnomagiczne zaklęcie.

Rozmawiali o tym od samego początku, obiecała mu, że nie będzie się angażować, złamała dane słowo. Zawiodła go, ale chyba nie postąpiłaby inaczej, wszystko przez te dzieciaki, pamiętała ich wyraz twarzy, gdy zobaczyła je w drzwiach, nie chciała pozwolić, aby ktoś je skrzywdził. Tyle, że rzeczywiście nie powinna, aż tak bardzo angażować się w walkę, bo nie miała szans, aby ją wygrać. Nie w pojedynkę, przeciwników było zbyt wielu i zdecydowanie mieli doświadczenie w podobnych działaniach.

- Nie, wiesz, że to nie tak. - Nie było jej źle, wręcz przeciwnie, uwielbiała trwać u jego boku, nie chciała tego psuć, naprawdę dobrze im się razem układało, szczególnie ostatnio. Sielanka jednak nie mogła trwać wiecznie, jak widać na załączonym obrazku. Wszystko, co dobre musiało się kiedyś skończyć, tym razem z jej winy.

- Kurwa, nie chcę cię zostawić, przestań dramatyzować. - Nigdy w życiu nie podjęłaby takiej decyzji, nie umiała sobie wyobrazić swojej przyszłości bez Ambroisa u swojego boku, wręcz przeciwnie. - Nie zamierzałam też się zabijać, gdybym chciała to zrobić to znalazłabym skuteczniejszą metodę. - Powinien sobie zdawać z tego sprawę. To nie tak, że ryzykowała zupełnie bezsensownie, a przynajmniej w tej chwili nie do końca widziała to w ten sposób. Coś kazało jej zareagować, nie umiała uciec i zostawić ich na pastwę losu.

- Nie, niczego mi nie brakuje, przecież to wiesz. - To była chwila, jedna nieprzemyślana decyzja, którą podjęła, odruch, może zupełnie niepotrzebny, ale nie umiała nad nim zapanować.

- Nie przewidziałam, że jest ich więcej, to był błąd. - Wiedziała, w którym momencie faktycznie zjebała sprawę, oczywiście nie zamierzała udawać, że to nie było całkowicie jej winą, bo poniekąd widziała, co zrobiła źle. - Nie spodziewałam się, że to się skończy w ten sposób, nigdy bym ci tego nie zrobiła. - Tak, to nie było to, co planowała. Zresztą nie zakładała w ogóle, że będzie musiał widzieć ją w takim stanie, w jakim się znalazła. Miała świadomość, że to musiało go mocno zaboleć. Zawiodła jego zaufanie, nie była pewna, czy uda jej się je odbudować, przegięła, tak, jednak nie zamierzała się przed nim kajać.

- Nic mi się przecież nie stało. - Przeżyła, to nie był jej moment na umieranie, miała dużo szczęścia, ale gdyby śmierć była jej przeznaczona, to by ich tutaj teraz nie było, jej by nie było, a jednak leżała w tym szpitalnym łóżku, właściwie to nic takiego jej się nie stało. Musiała trochę odpocząć i mogłaby się stąd ulotnić.

- To nie byli moi przyjaciele. - Może niepotrzebnie to sprostowała, bo w tej chwili ta sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, ale wolała to wyjaśnić. Ryzykowała życie dla znajomego, właściwie to bardziej niż jego dla dzieci mężczyzny. Nie chodziło o żadnych przyjaciół. Mimo wszystko słowa Ambroisa nieco ją ukuły. To nie było wcale takie przyjemne usłyszeć, że zostało się pozostawionym na pastwę losu, jednak powinna się była tego spodziewać. Nie mieli po co po nią wracać, woleli mieć pewność, że ich rodzina jest bezpieczna, to było zrozumiałe, ona pewnie też by się tak zachowała. Właściwie to nie, Yaxley nie zostawiłaby nikogo na pastwę losu, to nie było w jej stylu.

Nie przestawała na niego spoglądać, nie uciekała wzrokiem, chociaż to spojrzenie którym ją mierzył nie należało do przyjemnych.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
28.10.2024, 22:12  ✶  
Nie wierzył. Zamrugał kilkukrotnie. Wbił w nią spojrzenie. Wpierw zszokowane, niedowierzające. Później pełne narastającego gniewu bez ujścia. Nie chciał powiedzieć nic, czego by potem żałował. Nie umiał milczeć.
- Nawet - zassał powietrze ze świstem - nie - wypuścił je przez nos, prostując się na krześle tak, że nie miał jak bardziej odgiąć pleców - próbuj - ostatnie słowo już praktycznie wycedził, nie ukrywając tego, co ma na myśli.
Nie miała żadnego prawa wytykać mu dramatyzowania. Nie w tej sytuacji. Tym bardziej nie teraz, kiedy wydarzyło się tyle rzeczy dających mu kurewsko mocne prawo do tego, żeby czuć się w ten sposób. Może to ona odniosła obrażenia w walce. Nie umniejszał temu, ale on również poniósł koszt tej długiej nocy. Nie chciał wierzyć w to, że ta świadomość do niej nie docierała, ale z każdą chwilą Geraldine mu to uświadamiała.
Nawet przez chwilę nie myślała o nich. O nim.
Zachowywała się jak niezależna jednostka. Jakby nie łączyli ze sobą życia. Po tylu latach, kompromisach i zmianach ze strony Greengrassa to było dla niego jak potwarz. Siarczysty policzek. Nie wierzył w to, co słyszy.
- Nie wiem. W tym momencie nie wiem - niemal kłapnął zębami, gwałtownie potrząsając głową i szeroko rozkładając ręce. - Nie wiem czego mam się po tobie spodziewać, skoro zachowujesz się w ten sposób - wcale nie miał tego na myśli, ale w tym rzecz - zazwyczaj nie miał, bo teraz jak najbardziej potrzebował to z siebie wyrzucić.
Grała nieczysto.
- Czego tego? - czego by mu nie zrobiła?
Trzymał ją w swoich ramionach mierząc się z bezradnością. Walczył dla niej wiedziony obawą, że gdy do niej wróci, zastanie coś, co będzie go prześladować do końca życia. Najpewniej krótkiego, bo nie był w stanie sobie wyobrazić... ...nie umiał sobie wyobrazić... ...nie mógł sobie wyobrazić... ...a jednak mógł to powiedzieć. Wytknąć jej to, cisnąć w nią, bo sama mówiła, że ma się nie powstrzymywać, prawda?
- Na moje oko to jedynym, czego mi jeszcze nie zrobiłaś jest pożegnanie się z życiem - z rzeczy, których nigdy by mu nie zrobiła pozostało jeszcze to.
Wszystko inne już się wydarzyło. Ta noc była dowodem na to, że nie było już niczego, czego by się nie obawiał. Tej nocy spełniły się wszystkie koszmary a ona miała w tym swój własny współudział. W przeciągu kilku godzin zapewniła mu tyle nerwów ilu nie doznał przez lata. Sam dał jej nad sobą taką siłę. Był tego świadomy. Ona chyba nie, bo dalej w to brnęła.
- Śmierć za cudze idee - tego chciała?
Nagle przekonała się do tej możliwości. Czuła potrzebę zaprzepaszczenia wszystkiego, co budowali razem przez lata. Dla czego tak właściwie? Dla bandy szlam, które nawet nie okazały jej wdzięczności tylko spierdoliły przy pierwszej możliwości? To było ważniejsze? Miała w tym satysfakcję i szczytny, wyższy cel, którego nie dostrzegał swoimi zamroczonymi oczami, ślepo wierząc w jej zapewnienia i ufając w to, że Geraldine nie wystawi się na niebezpieczeństwo, skoro to nie ich walka?
- Ale nie przejmujmy się. Z listy decyzji to też już było blisko - chciał, żeby ją to zapiekło, bo w innym wypadku czułby, że rozmawia ze ścianą.
Nawet nie z pustym portretem a z chropowatą, zimną szpitalną ścianą. Jedną z tych, na które gapił się przez ostatnie godziny. Pożółkła biel jeszcze nigdy nie doprowadzała go do takiego szaleństwa. Tymczasem pod długimi rękawami kitla miał podrapane do krwi przedramiona. Długie szramy po paznokciach, którymi usiłował ukoić swędzenie pod skórą. Wynik nerwów i stresu, ale w tamtych długich chwilach Ambroise tak na to nie patrzył. Chciał pozbyć się świerzbienia. Zreflektował się dopiero, kiedy poczuł któryś z rzędu piekący ból. Poprawił rękawy, odwinął je i przeszedł do nerwowego uderzania nogą o podłogę. Później do przesuwania ręką po włosach, drapania skóry głowy, gryzienia i żucia warg.
A ona śmiała twierdzić, że nic się nie stało!
- Minuta? Pół? Kwestia pięciu minut? Trzech? Dwóch? - Nie próbował wyrokować o czasie jaki by jej pozostał, gdyby się spóźnił lub go przy niej nie było, wyłącznie starał się podkreślić to, co powinno być dla niej logiczne a nie było.
Zupełnie, jakby mówili w innych językach.
- Prawie wykorkowałaś mi na rękach! - Tym razem nie potrafił powstrzymać ostrego wyrzutu skierowanego w stronę Geraldine uniesionym głosem.
Ambroise rzadko kiedy posuwał się do krzyku. Jego domeną był warkot, cedzenie słów przez zęby, wypluwanie ich z siebie z pogardą i butą. Uważał, że wyłącznie słabi ludzie podnoszą głos w awanturze a on nie jest słabym człowiekiem i nie zamierza nim być. W tym momencie jak nigdy był bliski tego, żeby na nią krzyknąć. Równie co tego, żeby złapać ją za ramiona i potrząsnąć, bo chyba z mentalnym urazem do reszty straciła przytomność umysłu.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co się stało? - Nie musiał pytać; nie zdawała.
Nie wierzył w to, co słyszy. Po wszystkim, co się stało i po ostatnich godzinach postanowiła sprowadzić sprawę do nic się nie stało. To nie był żaden argument. Nie mogli zakończyć dyskusji, bo nic się nie stało.
- Stało się - wyrzucił jej dobitnie, bo to, że ona w tym czasie odpoczywała w łóżku to było jedno.
To co działo się dookoła było drugim. Czymś zupełnie innym, czego miała prawo nie być świadoma, ale nie mogła rościć sobie możliwości bagatelizowania wagi całej sytuacji. Tym bardziej, że przez ten cały czas nawet nie spytała o siebie, swój stan, rokowania powrotu do kondycji fizycznej i psychicznej, przebieg zdarzeń, wszystko, czego mógłby się spodziewać po trzeźwo myślącej kobiecie, którą teraz nie była.
Zachowywała się tak, jakby opętała ją żądza czynienia świata lepszym bez patrzenia na jakiekolwiek konsekwencje. On przy niej wtedy był. Cudem pojawił się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Nie za późno, żeby coś zrobić, ale było zbyt blisko, żeby spełniły się również te obawy.
Potem Mung. Kwestie formalne, medyczne. Wszystko na półprzytomności i w szoku. Ponownie odbywany dyżur wiele zrobił za niego. Bez tego mógłby spotkać się ze ścianą. Gdyby tu nie pracował i nie miał koneksji, znajomości, wpływów to mogliby go odesłać z kwitkiem z chwilą, w której przestąpili drzwi szpitala, bo nie był jej krewnym, osobą upoważnioną do podejmowania decyzji, mężem, kimkolwiek z punktu prawnego, który w momencie olbrzymiego nacisku ze strony obecnego tu Ministerstwa mógł obrócić się przeciwko Greengrassowi. Tego również nie brała pod uwagę.
Mimo wspólnie spędzonych lat, był dla niej nikim. Normalnie kwitował to śmiechem, machnięciem ręki i przewróceniem oczami. Tym bardziej, że jeszcze nie tak dawno był pewien, że to się wkrótce zmieni. Natomiast teraz czuł się, jakby swoim postępowaniem stanęła za tym twierdzeniem. Miał wrażenie, że jest dla niej nikim w obliczu stanięcia przed wyborem (kwestionowalnie) heroicznego aktu a dopełnienia złożonej mu obietnicy.
A potem dodała, że ci ludzie nie mieli z nią bliskich relacji.
- Wyśmienicie. Właśnie to chciałem usłyszeć - przez twarz Ambroisa przeleciał szeroki uśmiech rozgoryczenia wywołujący w nim już tylko śmiech - ciężki i gorzki, nie pozostawiał cienia wątpliwości, że mężczyzna uważał to za coś poniżej wszelkiej krytyki.
Ugodziła go. Zaufał jej, usiłował wierzyć we wszystkie zapewnienia, że rozsądnie podejdzie do ryzyka, bo budowali wspólne życie. Od lat. Mieli być rodziną a teraz wychodziło, że traktowała innych ludzi jak priorytety nad ich wszelkie czcze obiecanki, nawet nie lubiąc tamtych mugolaków. Będąc dla nich neutralna, ale to wciąż była dla niej dostatecznie dobra wymówka, żeby wyciągnąć ją jak królika z kapelusza.
- Który raz? - Umilkł na kilka sekund zanim ponownie podjął temat.
W dalszym ciągu miał uniesione kąciki ust i poważne, matowe oczy rzucające pioruny za każdym razem, kiedy coś od siebie dodawała na swoje wytłumaczenie. W rzeczywistości na pogrążenie. Jeszcze nie wiedział czy jej, czy jego.
Nie uważał, że musi rozwinąć pytanie. Było jasne: ile razy wcześniej złamała obietnicę i zrobiła coś, co mogło się skończyć źle, bo chciała się bawić w zbawcę?
Wiedział, że nie spodoba mu się ta odpowiedź. Musiał to usłyszeć.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
28.10.2024, 23:32  ✶  

Zmrużyła oczy, zdecydowanie nie chciała, żeby to eskalowało, a najwyraźniej niepotrzebnie brnęła w to tłumaczenie. Może faktycznie nie miało żadnego sensu. Zareagowała odruchowo, ale to nie było żadnym argumentem. To nie powinno się wydarzyć. Nie powinno jej tu być, to nie była jej walka. Wiele razy to powtarzała, miała trzymać się z dala, nie mogła postępować dłużej w ten sposób. To nie przynosiło żadnych pozytywów, tylko niepotrzebnie komplikowało jej życie. Jasne, ktoś może dzięki niej dalej chodził po tym świecie, jednak ona była bliska zejścia z tego świata. Jej moralność istniała, była może wątpliwa, aczkolwiek wcale nie tak łatwo było jej pozostawić tych zupełnie niewinnych ludzi, którzy co zabawne postanowili zignorować jej istnienie, woleli zajać się sobą. Czy mogła się tego spodziewać? Chyba nie, z drugiej strony, co mieli zrobić, przyjść jej dziękować? Geraldine wydawało się, że to był ludzki odruch, to, co różniło ją od zwierząt, - sumienie.

- Nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać, miałam ich tam zostawić, te dzieciaki? - Nie sądziła, aby ten argument do niego przemówił, ale postanowiła z niego skorzystać, to było to, co nią kierowała, chciała, żeby widział jej punkt widzenia.

- Nie miałam pojęcia, co się dzieje, poszłam sprawdzić, a oni już tam byli. - Oni, ci którzy chcieli przejąć władzę, ci którym przeszkadzały inne istnienia, które pojawiły się w ich świecie.

- W jaki sposób się zachowuje? Przecież nie pojawiłam się tam specjalnie, to nie moja wina. - Nieco uniosła ton głosu, bo nie podobało jej się to, że uważał iż ona ponosi odpowiedzialność za to, co się wydarzyło. To ci zamaskowani czarnoksiężnicy zmusili ją do tego, aby zaangażowała się w sprawę, tylko na chwilę, nie miała zamiaru bowiem tego powtarzać, to miała być jednorazowa sytuacja, no, może nie do końca jednorazowa, ale nie zamierzała robić tego ponownie, nigdy więcej. Znalazła się zbyt blisko śmierci, żeby miała zamiar zrobić to po raz kolejny. Zagrożenie było realne, to do niej dotarło po wydarzeniach minionego wieczora. Czy była kiedyś równie bliska śmierci, pewnie tak, aczkolwiek jeszcze nigdy nie przyszło jej tracić życia w ramionach kogoś kogo naprawdę kochała. Tak, to było zdecydowanie zbyt wiele, najwyraźniej dla niego również. Miał prawo być na nią zły, zasłużyła na to.

- Nie pozwoliłabym na to, żebyś mnie widział w takim stanie, wiem, że to było trudne. - Naprawdę próbowała zrozumieć to, w jaki sposób on to widział. Jasne, nie było to może najłatwiejsze, bo niemalże pożegnała się z życiem na jego oczach, ale to nie było celowe, nic z tego nie było celowe.

- Nie zamierzam żegnać się z życiem, Roise, to był przypadek, durny zbieg okoliczności, byłam w złym miejscu o złym czasie, nic więcej. - W zasadzie to gdyby szybciej poradziła sobie z tymi zasranymi gnomami ogrodowymi, to pewnie nie byłoby jej na miejscu podczas tego ataku, nie mieszałaby się w tę sprawę i nie miałaby żadnych problemów, nic by się nie wydarzyło, no, może poza tym, że kilka żyć więcej zostałoby odebranych.

- Nie, nie chodziło o idee, przecież wiesz, że w ogóle to do mnie nie przemawia. - Wyjaśnili sobie to już na samym początku, to nie była ich wojna, nie mieli stawiać się po żadnej ze stron. Może nie do końca jej to wyszło, ale to tylko zbieg okoliczności, to nie było jej oficjalne określenie się po którejkolwiek ze stron, nie chciała tego robić.

- Wiem, że było blisko, zdaje sobie z tego sprawę, nie jestem głupia. - Nie musiał jej tego przypominać, wbrew pozorom naprawdę bardzo dobrze orientowała się w tym, co się wydarzyło. Miała świadomość swojej nieporadności, była na siebie wkurwiona, że nie poradziła sobie z tym zakapturzonym typem. Okazała się być zbyt słaba i nie mogła tego znieść, bo to ją doprowadziło do tej sytuacji, w której się teraz znajdowała.

- Nie chciałam, żebyś to widział, żebyś to przeżywał, wiem, że tak nie powinno być. - W ogóle nie powinna doprowadzić do tej sytuacji, kierowała nią podświadomość, to nie była racjonalna decyzja. Nie zastanawiała się nad konsekwencjami, nad tym, że może to zburzyć to, co stworzyli, że mogłaby nigdy nie wrócić do domu, wolała nie myśleć teraz o tych konsekwencjach, bo przynosiło to straszny ciężar na piersi, którego nie była w stanie znieść.

- Dobrze, stało się i się nie odstanie. Teraz nie mogę nic z tym zrobić, nie cofnę czasu. - Mogła go jedynie zapewnić, że jeśli znajdzie się w podobnej sytuacji, to nie powtórzy tego błędu, zresztą to na pewno się nie wydarzy, zamierzała szlifować swoje umiejętności, aby nie dopuścić do tego. Musiała mieć pewność, że następnym razem będzie w stanie się obronić. Nie, żeby zamierzała angażować się w walkę, ale jak widać, nigdy nie można być pewnym ani dnia, ani godziny.

Ten śmiech, który rozległ się po szpitalnej sali na pewno długo będzie gościł w jej głowie. Zawiodła go okropnie, nie miała wobec tego żadnych wątpliwości. Była na siebie zła, była zła przede wszystkim na tych pojebów, że doprowadzili ją do takiej sytuacji, kazali jej wybierać, między życiem niewinnych, a spełnianiem obietnic, które nie do końca wcale tak łatwo można było spełnić. To oni byli winni temu, co działo się na świecie, oddychała coraz szybciej, bo była zła. Jej twarz zdecydowanie nabrała kolorów, bo krew płynęła w jej żyłach coraz szybciej, czuła ogromną złość.

Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, kiedy zadał jej to niewygodne pytanie. Nie do końca wiedziała, jak na nie odpowiedzieć. Nie chciała go okłamywać, a wiedziała, że jej odpowiedź może jeszcze bardziej złamać mu serce. Wypuściła głośno powietrze, a po chwili zaczęła mówić. - To był pierwszy raz, kiedy spotkało mnie coś takiego. - Wypadało jednak, aby podzieliła się z nim tym, co spotkało ją wcześniej. - Kiedyś, raz, jeden jedyny raz pomogłam przyjaciółce w potrzebie, wtedy nic takiego się nie stało. - To może nie był szczególnie wyszukany argument, ale kiedy zobaczyła Idę, która sama zamierzała wejść do kamienicy nie mogła przejść obok tego obojętnie.

Tym razem przeniosła wzrok na ścianę, która znajdowała się za nim, nie chciała spojrzeć mu w oczy, bo czuła, że go zawiodła. Nie umiała sobie poradzić z tym uczuciem. Nie chciała być jego rozczarowaniem.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
29.10.2024, 01:31  ✶  
Znowu strzeliła go w twarz.
- Jeśli tak bardzo potrzebujesz się o jakieś troszczyć to po prostu daj mi znać! zanim rzucisz się przed szereg dla cudzej rodziny zamiast własnej - tak, dokładnie to miał na myśli.
Nieskoordynowanie machnął rozłożonymi rękami podkreślając kolejną kwestię, która powinna być dla nich obojga jasna i nie do podważenia: nie mogła być matką dla dzieci mających matkę. Nie miała również szansy być nią w ogóle, jeśli zginie w nierównej walce bez wsparcia ze strony wdzięcznych rodziców.
- Te dzieci miały swoich opiekunów. Ich ojciec powinien o nie walczyć. Nie obca kobieta - nawet nie czuł wyrzutów sumienia podkreślając absurd sytuacyjny i to, jak to dla niego wyglądało.
Nie. Nie rozumiał rzucania się do przodu na sam front - na pierwszy ogień dla czyichkolwiek dzieci, jeśli nie swoich własnych. Te byłyby wyjątkiem, ale to także nie było niejasne. Tamta rodzina była pełna. Nie potrzebowała matczynych instynktów Geraldine, o których myśl także dodatkowo zbiła go z tropu, dokładając mu dodatkowych wyrzutów do całkiem długiej listy.
Bo wystarczyło mu powiedzieć, jeżeli coś takiego się w niej teraz budziło i było na tyle silne, że doprowadzało ją do kompletnego braku myślenia o konsekwencjach swoich czynów.
Możliwe, że nie poruszyli tego tematu. Nie wybiegali tak daleko w przyszłość (wybiegali, rzecz jasna, dużo dalej, ale w tej chwili tak na to nie patrzył), ale przy niej w ostatnim czasie zaczął zmieniać również to zatwardziałe podejście. Przez lata stopniowo się zmieniał, stawiał sobie za cel całkowicie nowe priorytety, weryfikował te stare. Z nie, nigdy na może kiedyś za jakiś czas, kiedy moment będzie dogodny. Nie wykluczał myśli, że była, mogła być jedyną osobą, z którą by to rozważał. Z nikim innym. To samo w sobie stanowiło duży krok do przodu.
A teraz robili jeszcze większy w tył, bo nagle coraz ciężej mu było wyobrazić sobie tę nową rzeczywistość, skoro Geraldine nie chciała o siebie dbać. Jej priorytety nagle przeskoczyły gdzieś indziej? Ze wspólnych torów na taki, na którym niemal się wykoleiła.
Najwyraźniej cholera wie od jakiego czasu całkowicie poza świadomością Ambroisa, który czuł się wytrącony z równowagi tym, jak bardzo dawała mu do zrozumienia, że to co tworzą jest nieważne w obliczu tragedii innych ludzi. Bo były tam dzieci.
Nie był potworem. Nie odmówiłby pomocy, ale nie walczyłby samotnie dla kogoś tylko dlatego, że ta osoba zasłaniała się efektami własnych chuci. Mam dzieci, ratuj mnie nawet najwyższym (ale nie moim) kosztem, bo nie mogą zostać same! Nie poświęcałby się dla tchórzy, którzy wybierali posłanie kogoś innego na rzeź, samemu uciekając w popłochu, bo mieli rodzinę i nie pytając czy ta osoba ją miała.
Sposób, w który David odwrócił wzrok na korytarzu i umknął spojrzeniem był dostatecznie wymowny. Tamten człowiek nie myślał o nikim ponad swoich i słusznie, bo na tym polegała wojna. Na podejmowaniu trudnych, często niemoralnych decyzji, żeby przeżyć. Bohaterstwo nie było niczym w obliczu śmierci. Roise sądził, że oboje wiedzieli jak to wygląda i że zgadzali się co do tego, gdzie leżą priorytety.
Tu także go oszukała.
To było absurdalne. Naprawdę tego nie słyszała?
- Więc zamiast wezwać wsparcie, postanowiłaś walczyć ze wszystkimi na raz? - Odparował zwracając uwagę na to, że jako łowczyni powinna być w stanie odróżnić wyzwanie od cholernego skoku na śmierć (a może nie? już nie wiedział, co jest w stanie do niej dotrzeć a co mówi dla mówienia, warczy dla warczenia).
- Mogłaś stamtąd zniknąć - on również ponownie uniósł głos odpowiadając na te czcze próby wyjaśnienia mu czegoś, co nie miało najmniejszego sensu. - Wezwać kogoś. Wezwać mnie. Uciec, jeśli potrzeba - wyrzucił, mimo że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że żadne z nich instynktownie nie wybierało rzucania się do ucieczki.
To nie było w ich stylu, ale najwidoczniej bywały takie sytuacje, w których należało to zrobić. To była jedna z nich. Trwała wojna, czasy się zmieniały. Mieli się w nich odnajdywać a tego nie robili. Pierwszy raz tak brutalnie dostał obuchem w głowę. Od niej. Od swojej ukochanej. Najważniejszej osoby, która dla siebie nie była tak ważna. Jak miał ją ratować i jak miał być dla niej wsparciem, skoro sama o siebie nie walczyła?
Jej dalsze słowa wyłącznie potęgowały jego gorycz.
- Chuja mogłaś a nie pozwolić albo nie - jego usta mimowolnie wygięły się w pierwszym rozgoryczonym grymasie, ich kąciki uniosły się w uśmiechu bez uśmiechu - przedsmak i zapowiedź tego, nad czym już za chwilę nie miał zapanować.
Chwilowo wyłącznie pokazywał rząd górnych zębów pod zawiniętą popękaną wargą. To sprawiło, że wszystkie te ranki wywołane przez gryzienie ust zaczęły piec i puszczać. Kilka kropli krwi pojawiło się na jego skórze, spływając, plamiąc biel szkliwa. Rdzawy posmak na języku nie pojawił się od razu, ale gdy Ambroise go zakosztował, bezwiednie wykrzywił się jeszcze bardziej. Zarzuciła mu teatralność, chyba dostawała to, czego oczekiwała. Choć nic nie było w stanie przebić tamtego widoku.
Nadal miał go przed oczami.
- Chyba już o tym nie decydujesz - a potem po prostu się zaśmiał.
Śmiech był jedynym, co mu jeszcze przyszło. Nie mógł wyć, nie mógł krzyczeć. Mógł warczeć, ale to śmiech był tym, co wydostało się z jego ust. Po czym przyszła cisza. Zawsze przychodziła.
- Nie wiem - wymamrotał po raz kolejny; na krótką chwilę zniżając głos i posyłając jej inne, nieświadomie bolesne spojrzenie, bo w istocie nie wiedział, co ma dla niej teraz największe znaczenie. - Nie wiem - zreflektował się stanowczo, znów pełen złości i niedowierzania: one dawały mu jakiekolwiek oparcie i poczucie sprawczości, kontrolę nad swoją częścią przekazu. - Jaka jesteś też już nie. Nie poznaję cię, Geraldine - to było najgorsze, że sam zaczął wierzyć we własne słowa.
Były jedyną prawdą, którą czuł, że nadal ma. Wszystko inne zaczęło się zacierać. Tak wyraźnie na jego oczach jak wyraźne były wspomnienia tamtej nocy. Godzinami wyostrzały się w mózgu Ambroisa. Wyryły się tam do krwi.
- Nie. Nie cofniesz - bardzo nieznacznie skinął głową, cały czas wpatrując się w jej niebieskie oczy, które błyszczały mimo niemal całkowitego półmroku w sali.
Słońce dopiero wschodziło. Budził się nowy dzień, ale wraz z nim wcale nie przychodziła ulga. Cienie nocy zbyt kurczowo trzymały się kątów sali. Wypełzły pod łóżko i do szafki nocnej. Były pół metra za jego plecami - przy szafie daleko za oknem. Chyba również pod jego skórą.
W dalszym ciągu je tam czuł wraz z wrażeniem tego, że tej nocy zmieniło się niemal wszystko. Oboje stracili swoją resztkę niewinności. Podjęli niezależnie od siebie, ale powiązane decyzje, z którymi musieli żyć. Światło poranka było obnażająco jasne i chłodne. Brakowało w nim jesiennego ciepła. Zima trwała już zbyt długo.
Czuł wewnętrzny chłód wdzierający się gdzieś bardzo głęboko pod gorąco wściekłości. To był inny rodzaj skostnienia niż to wywołane zmęczeniem. Nie chciał go akceptować. Nie mógł odgonić.
Damned if you do, damned if you don't w nieznanej dotychczas postaci.
- Rozumiem - w istocie w dalszym ciągu nie rozumiał, ale spodziewał się tej odpowiedzi i nie wiedział czy powinien w nią brnąć oczekując rozwinięcia.
Szczególnie, że Geraldine odwróciła wzrok. Uciekła od niego spojrzeniem. To było dostatecznie wymowne. Znowu kłamała. Po raz kolejny go oszukiwała. Naginała rzeczywistość, żeby nie powiedzieć mu całej prawdy, bo wiedziała, że nie przyjąłby jej dobrze. Nie musiał się nad tym długo zastanawiać. W pewnych kwestiach faktycznie mógłby ją zrozumieć, ale był zbyt dużym hipokrytą. Szczególnie teraz w tej chwili. Nie próbował porównywać ich dwojga. Od lat nie była mu tak daleka.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
29.10.2024, 10:31  ✶  

Miała się o kogo troszczyć, to było niezaprzeczalne. Miał rację, tyle, że została rzucona w sytuację, w której próbowała się odnaleźć, próbowała być lepszym człowiekiem. Nie chciała zostawiać ich na pastwę losu, kiedy sama była wyszkolona do walki. To była jej codzienność - mierzyła się przecież z najróżniejszymi bestiami, miała większe predyspozycje do tego, aby wygrać to starcie niżeli jakaś tam gwiazda quidditcha. To było oczywiste. Miała większe szanse na to, aby wyjść z tego cało. Może nie powinna brać na siebie odpowiedzialności z los praktycznie obcych istnień, ale to zrobiła. To był wybór, który podjęła, który wydawał jej się być odpowiedni w tamtej chwili.

Teraz docierało do niej, że niekoniecznie, że może tym razem przekroczyła granicę, której nie powinna nigdy przestąpić. Nie było jej lekko. Czuła, że postąpiła nieodpowiednio, że to nie powinno się wydarzyć.

- Ich ojciec nie ma takiego doświadczenia jak ja. - Próbowała zobrazować mu swój punkt widzenia, jednak czuła, że to nic nie da. Zapadała się w bardzo głębokim bagnie i czuła, że nie uda się jej z niego wydostać. Tak naprawdę czy była przygotowana do starć z takimi przeciwnikami? Nie do końca. Starała się być w formie, jeśli chodzi o magię, szybkie reagowanie, rzucanie zaklęć, jednak nie była w tym ekspertem, jasne, na pewno radziła sobie z tym lepiej niż David, bo od lat należała do lokalnych klubów pojedynków, ale to nie było wystarczające. Wczorajsza walka jej to uświadomiła. Jeśli chciała się angażować w podobne działania, powinna podnieść swój poziom, tylko czy właściwie chciała? Nie, nie mogła się na tym skupiać, bo to nie było to, czym powinna się zajmować.

Sumienie nie pozwalało jej zostawić tych dzieciaków, może nie posiadała swoich własnych, jednak próbowała znaleźć w sobie odrobinę empatii, właściwie to chyba odnalazła jej zbyt dużo. Nie chciała mieć na sumieniu rodziny, która właściwie nic nikomu nie zrobiła, oni przecież chcieli po prostu żyć, odnaleźć się w magicznym świecie. Nie mieli tyle szczęścia co oni, nie przyszli na świat w tych odpowiednich rodzinach, które miały pozostać bezpieczne.

Właściwie to już ją to męczyło, popełniła błąd, nie było sensu o tym dyskutować. Nie chciała się dalej tłumaczyć, bo widziała, jak bardzo była to absurdalna sytuacja. Podjęła decyzję, nie akceptował jej, nic nie mogła z tym zrobić, teraz już nie. Ewentualnie w przyszłości zachować się inaczej, pewnie by tak zrobiła zważając na to z jaką reakcją się spotkała. Nie sądziła, że go to, aż tak bardzo zaboli.

Wiedziała, że wczoraj wszystko potoczyło się tak bardzo źle, jak tylko mogło. Nie było gorszej opcji, znaczy była, ale o niej wolała nie myśleć. Nie brała jej w ogóle pod uwagę.

- Była ich tylko dwójka, dwójka, powinnam sobie z nimi poradzić. - Szczególnie, że na samym początku tej walki poradziła sobie całkiem nieźle, później nieco się sypnęło, bo pojawiło się więcej czarnoksiężników, nie wiedziała ilu ich właściwie jest, więc niepotrzebnie się wychyliła, ale to miał być tylko moment, chwila, później miała stamtąd spierdolić. Taki miała plan.

- Mogłam, ale nie zdążyłam. - To była prawda. Nie zamierzała tam walczyć na śmierć i życie, ale nie zdążyła, to miała być krótka wymiana zaklęć, ale nie wyszło.

Zabolało. Jego słowa cięły ostrzej niż niejedno ostrze, zdecydowanie wolałaby się nadziać na któryś z własnych sztyletów, niż słyszeć te wyrzuty. Najgorsze było to, że dostrzegała w tym, co mówił wiele prawdy.

Co się z nią stało? Dlaczego nie potrafiła podążać prostą ścieżką, którą sobie wyznaczyli? Nie miała pojęcia. Jak widać wojna zmieniała nie tylko tych, których dotyczyła, właściwie to gówno prawda, że to nie był ich problem. Nie mogli trzymać się od tego z daleka. Nie dyskutowali o tym, jak powinni się zachować, kiedy przypadkowo znajdą się na lini frontu.

- To była jedna decyzja, podjęta pod wpływem chwili, czy naprawdę zamierzasz mnie karać za to w ten sposób? Chcesz ze mną tak rozmawiać? - Nie była na to gotowa, nie była w najlepszej formie, nie mogła się obronić przed tymi oskarżeniami. Nie chciała, żeby to zmierzało w tym kierunku, bo czuła, że może nie być odwrotu. Tak właściwie to docierało do niej, że straciła dużo więcej podczas tego starcia, niżeli mogło jej się wydawać. Na początku czuła jedynie urażoną dumę i upokorzenie, że nie poradziła sobie sama z oprawcami, teraz czuła, że może przez nich stracić wszystko, co miała, co budowali przez te lata. Ambroise wymykał jej się z rąk nie była nic z tym w stanie zrobić. To dopiero bolało. Czarnomagiczne zaklęcie, którym wczoraj oberwała było przy tym niczym drobne draśnięcie.

- Jeśli uważasz, że to przekreśla wszystko, co stworzyliśmy do tej chwili to droga wolna. - Powinna była zamilknąć, jednak nie potrafiła tego zrobić, nie mogła znieść tych słów, które rzucał w jej kierunku. Nie chciała, żeby ją teraz zostawił, nie sądziła, że kiedykolwiek byłaby na to gotowa, ale postawił ją przy ścianie. Oczekiwał spełnienia obietnic, których najwyraźniej nie była w stanie realizować. Co innego miała zrobić?

- Mam wrażenie, że niczego nie rozumiesz. - To ja chyba najbardziej bolało. Tu nie chodziło o to, że ona chciała spierdolić to, co udało im się stworzyć, póki co próbowała się jakoś odnaleźć w nowej rzeczywistości, w którą zostali wrzuceni, jak widać nie do końca jeszcze potrafiła to zrobić.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
29.10.2024, 12:07  ✶  
Mówił do niej, ale w tej chwili każde z nich było w odległym świecie. Mile, setki tysięcy mil od siebie będąc tuż obok. Mógłby ją ścisnąć za rękę, przytulić i zapewnić, że cokolwiek się stało to już nie było istotne.
Było. Miało być. Nie mógł tego wykreślić. Precyzyjnie starała się wymazać wszystko, co budowali, każdy plan, który mieli i jego własne ostrożne myśli o przyszłości, która oddalała się w zastraszającym tempie. Powinni wrócić do życia chwilą? Taki był wniosek z tego, co się stało?
Skoro w każdej chwili mogło dojść do powtórki to jak mieli cokolwiek planować. Te plany traciły znaczenie w obliczu pochopnych decyzji i instynktów skierowanych w stronę kogoś obcego.
- Chuja wiesz o doświadczeniu ich ojca. Ty niby masz większe? Jesteś ekspertem od ciemnych sztuk? Od kiedy? - Zarzucił jej, wcale nie oczekiwał odpowiedzi na żadne z tych pytań a wręcz nie dał jej dojść do głosu. - Ich ojciec wybrał wzięcie nóg za pas - wyrokował o czymś, o czym nie miał pojęcia, bo podświadomie zakładał, że tamten człowiek nawet nie próbował walczyć.
Z walki nie dało się tak łatwo wycofać. Szczególnie takiej. Tymczasem tchórz wyglądał, jakby nic mu się nie stało. Nabawił się strachu, najpewniej planował zabrać rodzinę ze szpitala od razu poza granice kraju. Ambroise nie mógłby mu się dziwić, ale to nie przygaszało frustracji i gniewu. Geraldine powinna być mądrzejsza.
Sądził, że jego dziewczyna potrafi ocenić sytuację na podstawie czegoś więcej niż tylko było ich dwóch. Tak właściwie to trzech, co tylko pogarszało sprawę. Jakimś cudem, bo przed chwilą nie sądził, żeby to było możliwe.
- Czarnoksiężników! Dwójka czarnoksiężników ze wsparciem - odwarknął, kolejny raz rozkładając ręce, bo go załamywała. - Jaka pokrętna logika kazała ci sądzić, że możesz walczyć z kimś takim? To nie magiczne bestie, które można położyć kuszą albo drętwotą. Co cię opętało? Myślałaś, że wystarczy ci obrona przed czarną magią? Hogwart przygotował cię do wojny? - No, nie sądził.
Nie po tym, co widział. Nie po zaklęciu, jakim oberwała i serii, z której odbiciem również on miałby problem, gdyby nie uciekał się do odbijania większości czarów zamiast próbować się przed nimi bronić w konwencjonalny sposób. Wmawiano im, że wystarczy być dobrym w pojedynkach. Poznać podstawy w szkole. Później dołączyć do jakiegoś klubu i poinscenizować bez praktycznego wykorzystania czegoś, co było zakazane.
Wszystko trzymało się na ślinę i słowo honoru, którego nie miała ta druga strona. W tym wypadku liczyła się zdecydowana reakcja. Nie wahanie się i patrzenie na to, że coś może nie być zgodne z moralami. Nikt na to nie szykował.
No, może niektóre rody mające ciągoty do znęcania się nad własnymi dziećmi w imię przygotowania ich na wszystkie okoliczności, ale żadnego z nich to nie dotyczyło w takim stopniu, żeby mogli bez wahania stawać przeciwko wielu wprawionym, sadystycznym przeciwnikom zdecydowanym, żeby zabić.
Roise dawno przestał zwracać uwagę na meandry przekazu. Tak właściwie również ze względu na to, że jedynie połowa, może nawet jeszcze mniej jego słów trafiała do Geraldine. Reszta odbijała się od niej jak od niewidzialnej tarczy, którą jego dziewczyna usiłowała chronić się przed ich konfrontacją z jeszcze większą zaciętością niż wieczór wcześniej przed mrocznymi zaklęciami. Dużo silniejszymi od słów, choć Ambroise nie starał się być łagodny.
- Jak mam z tobą inaczej rozmawiać? - Wycedził, nachylając się ku niej i posyłając jej prawdopodobnie najbardziej sfrustrowane, zdesperowane spojrzenie.
O to chodziło: naprawdę nie próbował pogarszać sytuacji. Chciał wiedzieć, czym jest w stanie przemówić jej do rozsądku, bo raz po raz wytrącała mu wszystko z rozłożonych rąk. Nie próbował być jej oprawcą. Nie osaczał Riny dla zabawy. Nie miał w tym nic, tylko kolejne porcje rozgoryczenia. Ile jeszcze dało się znieść? Jak nisko upadną w tej rozmowie zanim zaczną odbijać się od dna?
- Nie bądź jeszcze bardziej absurdalna - obruszył się na nią zaskoczony zarzucaniem mu, że mógłby chcieć ją tu tak teraz zostawić, skoro cała rozmowa toczyła się wokół tego, że nie chciał i nie wyobrażał sobie życia z trwałymi konsekwencjami pochopnych, debilnych decyzji ukochanej.
Powinna być mądrzejsza. Miał ją za znacznie bardziej roztropną. Przez lata wyrobili sobie pewien schemat postępowania. Nie naskakiwał na nią bez powodu o zwykłą możliwość bycia w niebezpieczeństwie. Wyłącznie za głupie postępowanie w razie zagrożenia, które powinno skłonić ją do podjęcia szybkich decyzji w zgodzie ze składanymi obietnicami.
Tymczasem siedzieli tutaj. Pierwszy raz od miesięcy pękł tak szybko i mocno. Tak. Żyli w okrutnych, podstępnych i trudnych czasach. Oboje pracowali w warunkach, które normalnie dawno doprowadziłyby inne pary na skraj rozpadu związku, ale oni jakimś cudem trwali przy sobie. Próbował akceptować to, że oboje nie podążali bezpieczną ścieżką a magiczna wojna wyłącznie zwiększyła zakres niebezpieczeństwa.
- Posrało cię czy nie, nie zamierzam się nigdzie ruszać - margnął na nią, tym razem nie uciekając się do poetyckich porównań i wykwintnych określeń na to, co sądził, że ją ogarnęło.
To było posranie. Potrzebował dowodu na to, że wyłącznie chwilowe. Czegoś, co dałoby mu podstawy założyć, że to była tylko ta jedna posrana sytuacja a nie całkowita utrata zdolności do logicznej oceny sytuacji.
Mimo wszystko, niezależnie od scenariusza, dawno temu dokonał wyboru i był trwały w swoich postanowieniach tego, by jakoś to utrzymać, ustabilizować, naprawić szkody. Po prostu jeszcze nie teraz, bo nad sobą nie panował.
- Nie rozumiem - ostatnie słowa przeszły w przygaszony szept towarzyszący opuszczeniu wzroku na pościel.
Nie chciał, żeby widziała jak bardzo go to ugodziło. Wszystko, co się działo. Szczególnie jej reakcja na jego własne zachowania. Teraz jeszcze bardziej godne pożałowania, bo nie musiał patrzeć na swoje odbicie, by być świadomy, że krawędź łóżka rozmywa mu się przed oczami nie pod wpływem zmęczenia.
Zacisnął powieki, przełknął gulę w gardle, jeszcze bardziej spuścił głowę zasłaniając twarz włosami. Nie miał zamiaru dać jej dopisać jeszcze tego do listy rzeczy, których nikt nigdy wcześniej u niego nie wywołał.
Nie mazgaił się. Nie teraz po tym wszystkim, skoro wtedy w ferworze walki ani bezpośrednio po starciu tego nie zrobił. A jednak zaszczypały go poranione wargi, słony posmak wkradł się na język. Potrząsnął głową, żeby to z siebie zrzucić, mocno zaciskając rękę na podrapanym przedramieniu, wbijając w nie paznokcie przez warstwy materiału.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (9990), Ambroise Greengrass (12074)


Strony (3): 1 2 3 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa