Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Ze wszystkich miejsc, w których można było zaznać względnego spokoju w Hogwarcie o tej porze roku, cóż, łazienka Jęczącej Marty na pewno nie była najlepszym wyborem, ale nie za bardzo istniał jakiś inny. Wszystkie pozostałe miejscówki były zajęte. Tylko w tej jednej mógł zaszyć się bez większego ryzyka natrafienia na jakiegoś desperata szukającego odrobiny ciszy.
Przy okazjonalnych napadach zawodzącego płaczu bardzo niestabilnego ducha Marty Warren trzeba było umieć wykazać się całkowitym brakiem empatii. To nie była niska cena za samotność. Inaczej uszy nie były jedynym, co cierpiało. Morale szybko spadały, miejsce przestawało być znośne, trzeba było szukać innego, same problemy. A on nie chciał ich więcej. Miał dostatecznie pokaźną sakiewkę.
Jednakże póki stosował się do swoich niepisanych zasad, wizyty w łazience nie były aż tak chaotyczne jak mogłoby się wydawać.
Najgorszym, co można było zrobić było zaangażowanie się w rozmowę. Przynajmniej tak słyszał, bo przezornie nigdy nie dał się wciągnąć w dyskusję z płaczliwą zjawą. Kiedy dostatecznie ostentacyjnie ją ignorował, ona zaczynała ignorować jego. Przez lata wyrobili sobie pewien schemat.
Ona furczała na niego, że to damska toaleta!, on miał na to szczerze wyjebane. Ona rzucała w niego stekiem posklejanych słów, on udawał głuchego. Ona wskakiwała do toalety, on starał się nie wleźć w mokrą plamę w drodze na swoje upatrzone miejsce: punkt widokowy na całą łazienkę ulokowany tuż przy oknie w rogu za jednoczesną osłoną z kolumny z umywalkami, która znajdowała się na samym środku pomieszczenia.
To dawało trochę prywatności. Nie, żeby ktoś tu często dobrowolnie wchodził. Marta Warren skutecznie zniechęcała większość znających ją osób ze starszych roczników. Od czasu do czasu pojawiały się jakieś pierwszaki, które szybko się ulatniały. Nauczyciele raczej nie czuli potrzeby zbyt częstego kontrolowania tego miejsca.
I słusznie. Całkiem właściwie. Inaczej to miejsce straciłoby cały urok, którego nie miało zbyt wiele.
Rozsiadł się na szerokim parapecie przy otwartym na oścież oknie, opierając jeden but na gładkiej powierzchni z zimnego kamienia a drugi niżej na podłodze. Niespiesznie zaciągał się papierosem ze zdobycznej paczki od kolegi z dormitorium, który nie miał szczęścia w wybuchającym durniu. Starannie kitrany przez cały dzień kartonik był pomięty i wilgotny po upadku na śnieg podczas pospiesznych wędrówek z zajęć na zajęcia. Same fajki były raczej obrzydliwe, ale w tym wypadku miały wystarczyć.
Nie był wyjątkowym koneserem tego typu rzeczy, kiedy grał w szkolnej drużynie Quidditcha. Jasne - już wtedy karmił nałóg, zdobyty bardzo wcześnie w życiu, ale ograniczał się do lepszego towaru i rzadszego popalania. Obecnie kopcił jak smok, z czego wynikała konieczność dostosowania oczekiwań do możliwości. Nie mógł kręcić nosem, jeżeli nie było zbyt wielkiego wyboru.
W milczeniu zaciągał się dymem, wypuszczając go przez uchylone okno, przez które ciągnęło chłodem. No, może inaczej - wiało lodowatym zimnem.
Coś za coś. Przezornie zostawił sobie płaszcz po zajęciach praktycznych w szklarni numer pięć, teraz okrywając nim ramiona wraz z szalikiem domu oplątanym wokół szyi. Było mu całkiem ciepło jak na to, że mieli sam środek stycznia i na zewnątrz panowały naprawdę nieludzkie temperatury. Albo i nie. Tak właściwie to nie było, ale to też miał gdzieś. Obecnie wiele rzeczy miał gdzieś.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down